Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Mistrz i tajemnica Siwego Pola


Rekomendowane odpowiedzi

„Mistrz i tajemnica Siwego Pola”


Noc przyniosła ze sobą złowrogi deszcz. Letni, pastelowy zmierzch zmienił się w wytatuowaną czerń. Mistrz siedział w swoim gabinecie, sam jak gołąb na poddaszu. Studiował tajemne księgi na marginesie odosobnienia. Był w nienajlepszym humorze. Przed chwilą otrzymał list od wujka Gonzaleza. Wujek nigdy nie potrafił napisać jak mogłoby być. Zawsze pisał tak, jak w rzeczywistości było. I ten brak pola do interpretacji wybił Mistrza z właściwych mu torów względnego optymizmu.
Zamyślony i pochłonięty przez księgi i manuskrypty Mistrz, sięgnął do kubka. Jakże nieskończenie wielkie musiało być jego rozczarowanie, gdy zamiast kwaskowego smaku earl greya usta zaśmieciła mu sterta fusów. Odruchem bezwarunkowym wypluł zawartość jamy ustnej na podłogę. Rozejrzał się wkoło bezradny, szukając osoby winnej całemu nieszczęściu. Asystentka zachorowała na mysią grypę i Mistrz wydawał się lekko bezradny. Rozejrzał się jeszcze raz, by upewnić swój umysł, że w pobliżu nie ma ani mnie ani Drugiego.
- Drugi! – wrzasnął. Odpowiedziało mu tylko szczekanie psa, który wbiegł do pokoju. – Zamknij się gównożerco! – biedna psina skuliła ogon. - Nie do ciebie mówiłem! Zresztą pogadamy później o tym czymś na podłodze w łazience. Ile razy można ci pokazywać, jak się korzysta z sedesu? – Mistrz z irytacją kręcił głową – zwierzak tymczasem wrócił na swoje posłanie.
Staruszek wsparł się na lasce. Westchnął ciężko i udał się do kuchni, trzymając w dłoni kubek, jak gdyby był to łańcuch krępujący jego ruchy. Oparłszy się o kuchenny blat, nastawił wodę na herbatę. Tymczasem z Drugim wróciliśmy właśnie z egzystencjalnego spaceru. Mistrz spojrzał na nas.
- Gdzie byliście?!
Przerzuciłem swój bezradny wzrok na Drugiego.
- Na spacerze, tak jak Mistrz kazał – gdyby jego wzrok miał właściwości fizyczne zapewne wytargałby nas za uszy.
- Tak, tak. Zapomniałem. Niech wam będzie. – zalał esencję wrzątkiem. – Słuchajcie, mamy zadanie.
- Znowu pośle nas Mistrz w maliny? – zażartował Drugi. Na szczęście w porę dostrzegł karcące spojrzenia i przeprosił milczeniem.
- Nie, ty durniu! – Mistrz wyjął z kieszeni płaszcza list. – Oto wiadomość od wujka Gonzaleza. Pisze, że musimy natychmiast przyjechać. Podał nam list, a my czytaliśmy go z zapartym tchem, niczym powieść Stephena Kinga. Choć bez zwrotów akcji.

”Siostrzeńcu. Ciemne chmury oraz złe moce przybyły nad, spokojne dotychczas, Siwe Pole. Dzieją się rzeczy nielogiczne i jak do tej pory niewytłumaczalne. Nieszczęsne fatum spadło na nas, niczym straszna egipska klątwa. Krowy nie dają mleka, zającom opadły uszy, zwierzyna domowa rozpierzchła się gdzieś w popłochu. Dzieci płaczą, kobiety mdleją, a mężczyźni piją na umór. Z tym ostatnim nic się oczywiście nie zmieniło. Chciałem to jednak podkreślić, gdyż tym razem mają ku temu niepodważalny powód. Otóż, teraz radzę ci usiąść, wszyscy mieszkańcy Siwego Pola ŁYSIEJĄ! Tak! Nie przewidziałeś się. Wszyscy ŁYSIEJĄ. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starzy oraz młodzi. Wszyscy bez wyjątku. Nie wiem już co zrobić. Próbowałem wszystkich znanych mi środków. Jako, że jesteś najbardziej utalentowanym z mych siostrzeńców, to do ciebie właśnie zwracam się z prośbą o pomoc. Odłóżmy w niepamięć nasze zaszłości.
Proszę. Nie, błagam. Przybądź. Obawiam się o swoje wąsy, które pielęgnowałem od czasów odsieczy wiedeńskiej. W Tobie nasz los.”


Z poważaniem
Mistrz lewitacji i sztuk pochodnych
Jose Ramirez Gonzalez, Mr.


Mistrz zaprowadził nas do gabinetu. Otworzył starą szafkę ze zdjęciami. Sięgnął w głąb jej wnętrza i wyciągnął zdjęcie w kamiennej ramce. Fotografia przedstawiała Mistrza, jeszcze małego szkraba siedzącego na kolanach wujka. W tle widać było ruiny, cieszących się ludzi w śmiesznych zbrojach i wielkiego drewnianego konia.

- To były czasy – łza spłynęła po obliczu staruszka. – Musimy do niego jechać – stwierdził jakby chciał się upewnić w tym przekonaniu.
- Oczywiście, że pojedziemy – próbowałem go wesprzeć.
- To jasne, że się podlizuje, stary lis. „Jesteś najbardziej utalentowanym z mych kuzynów”. Zawsze potrafił mnie załatwić jakąś psychologiczną zagrywką – na jego twarzy zagościł wreszcie szczery uśmiech.
Rozchmurzył się odrobinę i zaczął nam opowiadać o wujku Gonzalezie.
- Musicie wiedzieć moi drodzy, że J.R. Gonzalez to wielce światły umysł. Niestety wielce niedoceniony, a co za tym idzie posępny, pragmatyczny i oschły w wyrażaniu uczuć – po raz kolejny spojrzał na zdjęcie. Odpalił fajkę. Siwy dym powoli wypełniał przestrzeń wokół jego postaci. – Jose był pierwszym prawdziwym człowiekiem renesansu. Nigdy nie zapomnę jak w 1504 roku, na długo zanim Kopernik napisał swoje dzieło o ciałach niebieskich, Gonzalez zmierzył słońce i obciął ziemię. Opublikował swoją pracę, ale nikt tego nie dostrzegł. Następne wielkie odkrycie miało miejsce w 1830 roku. W czasach, gdy nikt jeszcze nie śnił o telefonach, tym bardziej komórkowych wujek za pomocą łodyg bambusa, świetlików i amazońskich mrówek skonstruował pierwszy telefon komórkowy. – Mistrz wyjął z szuflady pudełko z napisem „Erykus 830”. Wysypał zawartość, z której dało się wyróżnić jedynie zeschnięte łodygi i martwe robaki. – Zrobił takie dwa – kontynuował – dla mnie i dla siebie. Wysłał mi wtedy pierwszego w historii smsa. Pamiętam, sms wyszedł mu idealny, jak gdyby stworzono go na tę właśnie wiadomość. Bez żadnego zbędnego znaku. To była magiczna chwila. Potem zwyczajowo w każdym telefonie było tyle miejsca na wiadomości tekstowe – poskładał telefon i schował do pudełka. – Tyle miejsca, ile potrzebne jest na słowa, których nigdy nie zapomnę: „Młody, ktoś nam gwizdnął czajnik. Leć do Mollerów zrobić herbaty! Z poważaniem, J.R. Gonzalez”. Później oczywiście zwiększono pojemność. A wujek nigdy nie doznał zaszczytów, na jakie zasłużył. Wtedy coś w nim pękło.
Mistrz skupił się na fajce, by powstrzymać łzy. Regularnie wydobywający się z niej dym trochę go uspokoił. Tymczasem Drugi począł okazywać zdenerwowanie. Przeprosiłem Mistrza, po czym wyszedłem ciągnąc za sobą Drugiego.
- Co ci jest? – szarpałem nim nie wiedząc czemu. To podwoiło jego obawy i potroiło wrodzoną nieśmiałość.
Zaczął nerwowo gryźć paznokcie. Spoliczkowałem go oburzony.
- Co ci jest? Twoje ciało jest święte. Co ty wyrabiasz? Gdyby Mistrz to zobaczył... – na samą myśl zadrżały mi powieki. „Brak magnezu” - pomyślałem. Ale nie było teraz czasu na uzupełnianie jego braków. Drugi uspokoił oddech, zawstydzone palce wsunął do kieszeni i spojrzał na mnie gotów wreszcie wyjawić swe myśli.
- Mistrz każe nam jechać ze sobą – patrzył za siebie bacznie obserwując drzwi gabinetu.
- Zapewne – odparłem. – Przecież to...chyba się cieszysz, co?
Spuścił wzrok tak, bym nie mógł go sięgnąć.
- Poznałem pewną dziewczynę i chciałem ją zabrać na przyjęcie w barze epikurejczyków. Już miałem nawet kupić nam wejściówki...
Spoliczkowałem go po raz kolejny, zmieniając rzecz jasna atakowany policzek.
- Oszalałeś?
- ...ale nie kupiłem tych wejściówek.
- Masz szczęście – poklepałem go po ramieniu i starałem się przywołać w sobie to pouczające spojrzenie starszego brata. - Już myślałem, że twój ptaszek ci się wtrącił do procesu myślowego! -
Pokręcił przecząco. - To bardzo niebezpieczne – groziłem mu palcem – można stracić dużo przy relatywnie małych zyskach.
- Wiem. Nie powinienem był tak myśleć.
- No już dobra. Nic się na szczęście nie stało. Następnym razem natychmiast przychodź do mnie w takich sprawach. A teraz idź się spakować.
Potwierdził, otarł łzy i ruszył do swojego pokoju. Niecałą chwilę później Mistrz wysunął głowę z gabinetu.
- Bardzo dobrze to rozegrałeś – uśmiechnął się – nauka nie poszła w las. Zawsze jest coś, czym pragniemy dręczyć samych siebie. Uchroniłeś go przed tym.
Drzwi się zamknęły, a ja, podbudowany słowami Mistrza, udałem się do swojego pokoju spakować potrzebne rzeczy.

Rankiem, załadowani bagażami po uszy, ruszyliśmy na Siwe Pole. Podróż nie trwała długo, dzięki specjalnym, przyspieszającym metabolizm duszy ziołom Mistrza.
Ku wielkiej radości Mistrza wreszcie ujrzeliśmy Siwe Pole. Rozciągało się od obrzeży Hamaku do wzgórz Corewoods. W geograficznym centrum znajdowało się wzgórze Lebowskiego ze słynnym drzewem „23”. Sam środek Siwego Pola zdawał się być owinięty wokół drzewa na jego szczycie i schodzić spiralnie po wzgórzu, by rozlewać się na całą dolinę poniżej.
Jakkolwiek poetycko wyglądały fauna i flora, tak same zabudowania nie wzbudzały entuzjazmu. Ale czemuż się dziwić? Przyjeżdżali tu mędrcy wraz z rodzinami, a nie artyści. Budynki były wysokie na siedem pięter. Kształtem przypominały krzyżówkę banana z cytryną. Z przewagą cytrusa. W każdym mieszkały trzy rodziny. Wujek Gonzalez żył na Schrypfenstrasse nr 85. Gdy nasz powóz zajechał na niewielki osiedlowy parking, wujek oczekiwał nas, sądząc po długości kawowej cygaretki w jego ustach, już od dobrych kilku minut. Pod nogami talia kart układała się w empatycznego pasjansa. Wujek miał niezwykłe zdolności manualne, szczególnie w nogach. Jako nastolatek dorabiał u zegarmistrza naprawiając zegarki stopą. Krążyły legendy o szermierczych pojedynkach ze wściekłymi kangurami morawskimi.
Mistrz wysiadł z bryczki. Wujek zbliżył się do niego powolnym krokiem. W miejscu, gdzie spotkały się ich spojrzenia poczęły się sypać iskry. Padli w swoje ramiona. Iskrzenie ustało.
Przywitaliśmy się z całą rodziną wuja. W domu, przy herbacie Jose jeszcze raz objaśnił nam całą sytuację. Mistrz dokładnie obejrzał wszystkich okolicznych mieszkańców. Wnioski były nieuchronne i jednoznaczne. Wszyscy dawali oznaki powolnego, stopniowego, aczkolwiek bezwzględnie progresywnego łysienia. Mistrz wziął miejscową gazetę i na cały dzień zamknął się w ubikacji.
Wieczorem przedstawił wszystkim swój plan. Podejrzewał, iż sprawcą całego zamieszania może być potwór molowy. Poprosił, by wujek wraz z rodziną zamienili się z nami pokojami. Mistrz położył się w łóżku Jose Ramireza, ja w łożu jego żony Lucyferii, a Drugi w małym kojcu ich synka Laudrupiego. O dziwo Drugi zasnął od razu, nie czekając nawet na zmierzch. Gdy sądziłem, iż jako jedyny nie jestem w stanie zmrużyć choćby oka dostrzegłem blask źrenic Mistrza. Puszczał sobie zwierzątka na suficie odgrywając sceny z „Króla lwa”. Wydawał przy tym odgłos donośnego chrapania, który miał zmylić przeciwnika. Mijały kolejne godziny. Księżyc wtoczył się na dwunastą. Wtem coś zaszurało w szafie znajdującej się w nogach mojego tapczanu. Poczułem każdy prężący się mieszek włosowy na mym ciele. Mistrz ze zwinnością kobry wysunął się spod kołdry. Wygrzebał latarkę z plecaka i z rękoma przygotowanymi do rzucenia najpotężniejszych zaklęć znanych ludzkości, począł zbliżać się do szafy. Hałas z niej dochodzący narastał z każdą chwilą. Po cichu zbudziłem Drugiego. Ubezpieczając Mistrza, ustawiliśmy się tuż za jego plecami. Uniósł trzy palce i zginając je do środka dłoni rozpoczął odliczanie oraz trzy najbardziej przerażające sekundy mego życia. Gdy pozostała już tylko goła pięść szarpnął stanowczo za drzwiczki. Światło latarki znalazło odbicie w wielkich ślepiach. Sądząc po ich położeniu przeciwnik był od nas wyższy o głowę. Rozległ się krzyk. Włosy na głowie Mistrza zjeżyły się, jak gdyby salutowały postaci przed nami. Włosy na brodzie nie pozostawały w tyle, przez co Mistrz był przez chwilę oślepiony. Zachowując resztki zimnej krwi skierował latarkę na ścianę. Drugi doskoczył do włącznika światła. Te kilka chwil, nim źrenice przywykły do nowych warunków było śmiertelnie niebezpiecznych. Mistrza wygładził brodę, po czym z niedowierzaniem spojrzał na monstrum w szafie. Był to owłosiony, fioletowo - czerwony potwór. Oczy miał wielkie, ale jakby dziecięce. Pazury długie, zakończone łagodnie. Patrzył na nas skulony i roztrzęsiony. Krzyk najwyraźniej obudził mieszkańców. Cały tłum wpadł w jednej chwili do pokoju.

- To on! Ten potwór! Zapłaci nam za wszystko! – rozbrzmiewały głosy.
Wydawało się, iż ludzie rozniosą go na strzępy razem z nami i całym budynkiem.
Jednakże wydarzyło się coś najmniej spodziewanego. Mistrz zasłonił monstrum własnym ciałem.

- Co ty wyrabiasz! – wrzeszczał wujek Gonzalez, a tłum skandował za nim.
- To nie on – Mistrz stwierdził sucho.
- Jak to nie on!? Innego potwora tu nie widzę – wrzeszczała Lucferia.
- To nie on – tym razem słowa Mistrza uspokoiły ludzi. Chwycił on łapę potwora i delikatnie, niczym małe dziecko wyprowadził go z szafy. – To nie jest sprawca waszego nieszczęścia. Nie jest to potwór złośliwy. Musiał znaleźć się tu przypadkiem. Pech chciał, że w nieodpowiednim czasie. Kim jesteś? – zwrócił się do futrzanej istoty. – Możesz nam powiedzieć?
Wszystkie oczy wpatrzone były w stworzenie z szafy.
- Jestem... – rozglądał się przerażony po obecnych – nazywam się Powtorek.
- Witaj Powtorku, nazywam się Mistrz – wyjął z kieszeni cukierka. Wręczył mu go i spytał. – Jak się tu znalazłeś?
- To dość dziwna historia – mówił przez lepiącą mu usta żelatynę. – Zostałem stworzony, by grać główną rolę w nowej powieści Stephena Kinga. Ale okazałem się niewystarczająco straszny, więc poszedłem na bezrobocie. Gdy się skończyło zaaranżowali mnie, by straszyć małe dzieci w bajkach, opowieściach i tym podobnych. Niestety dzieci się nie bały. Z wieloma się zaprzyjaźniłem. Oczywistym było, iż stracę posadę. Tak też się stało. Równo pół roku temu. Od tamtej chwili błąkam się bez celu po kartach literatury. Zadomowiłem się tutaj, gdyż zdawało się to miłym miejscem.

Wszystkich wzruszyła historia Powtorka. W dodatku czuli się głupio po tym, jak go potraktowali. Dlatego też przez całą noc i cały poranek usługiwali mu jak tylko mogli. Przynosili ciasteczka, szarlotki, pierniki, kakao i herbatę. Powtorek był już bezpieczny. Jednak pozostał główny problem i powód, dla którego się tu znajdowaliśmy. Mistrz spędził całe popołudnie maszerując po Siwym Polu, szukając odpowiedzi wśród drzew i śpiewu ptaków. Obserwował jak ślimaki wspinają się na skały Santa Aga, utrzymują równowagę i łapią niczym nieskrępowane promienie słońca. Idąc podmiejskimi uliczkami przyglądał się staruszkom grającym w szachy przy Del Justini. Kłócili się o każdy ruch, zapisując wyniki na wymiętych starych gazetach.
Wieczorem wrócił i oznajmił, iż rozwiązał zagadkę. Zabrał wszystkich za Wzgórze Lebowskiego. Za ostatnimi uliczkami Siwego Pola rozciągała się ogromna, blaszana konstrukcja. Tablice na ścianach informowały:

„Asbestos Ltd.
Zakaz wstępu”

- Co to jest? - spytał zaniepokojony wujek Gonzalez.
- Fabryka azbestu mój drogi – odparł Mistrz. Na jego twarzy widniała zarówno duma, po tym jak rozwikłał tajemnicę Siwego Pola, ale także troska. Troska o mieszkańców. – Chyba czas się przeprowadzić – zasugerował.
Ale w tej chwili niewiele docierało do Jose Ramireza.
- A my winiliśmy ciebie Powtorku – ze łzami w oczach wtulił się w futerkowe stworzenie. – Przepraszam, przepraszam – powtarzał szlochając.
Mistrz położył mu dłoń na ramieniu.

- No tak... – westchnął. - Jeżeli coś poszło źle, to na pewno był ktoś, kto mówił, że tak będzie.



7 XI 2005

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czytało się całkiem przyjemnie. Nie powiem - kilka razy dyskretnie się uśmiechnąłem, co dobrze świadczy o Twoim tekście. Niektóre sformułowania - na przykład to o kartach literatury - dowcipne i celne, przy okazji zgrabnie napisane.

Nie obędzie się jednak bez uwag:

"Wujek nigdy nie potrafił napisać jak mogłoby być. Zawsze pisał tak jak w rzeczywistości było. I ten brak pola do interpretacji wybił Mistrza z właściwych mu torów względnego optymizmu."

Czy nie lepiej zamiast "wybił" użyć czasu teraźniejszego? W końcu mowa o powtarzającej się czynności - wskazuje na to wyraźnie "zawsze" i "nigdy".

"Odruchem bezwarunkowym wypluł zawartość jamy ustnej na podłogę."
Styl. Podobno takie rzeczy uchodzą, jednak brzmi to nieładnie. I bynajmniej nie jest to kwestia tego, co opisujesz, tylko jak.

"Tymczasem z Drugim wróciliśmy właśnie z egzystencjalnego spaceru."
Co to jest egzystencjalny spacer? Takie smaczki zdarzają się w Twoim opowiadaniu kilkakrotnie, a jest to zagrywka dosyć niebezpieczna.

"Kształtem przypominały krzyżówkę banana z cytryną. Z przewagą cytrusa."
Czy nie lepiej zamiast wciskać tego cytrusa (w, jak mniemam, obawie przed powtórzeniem) dać na przykład "[...], z przewagą tego drugiego."? Na razie razi.

"Pod nogami talia kart układała się w empatycznego pasjansa."
Empatyczny pasjans?

"Mijały kolejne godziny. Księżyc wtoczył się na godzinę dwunastą."
Tym razem jednak brzydkie powtórzenie - drugą "godzinę" sugerowałbym skreślić.

Tyle ode mnie.
Pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...