Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Recycling. Papier ( prolog )


Rekomendowane odpowiedzi

Szedł samoswojsko skąpaną w słońcu ulicą. W słońcu skąpaną, lecz nie w upale potem spływającą. Dlatego też szedł samoswojsko, czyli sam z siebie zadowolony. Jak się rzekło, lub może nie, było lato, lecz nie upał, przez co dżinsy miał na sobie i dość grubą, bawełnianą koszulkę typu T. Miał głowę zadartą wysoko, przez co powierzchnie jego okularów, okrągłych jak u Pottera, całe odbijały blask słońca. Był wysoki i nieco okrąglutki, misiowaty, trochę ciepłe kluchy, co sprawiało, że mimo wysokiego wzrostu nie miał w sobie nic z faszyzującej sztywności Giertycha. Szedł krokiem prężnym i niesztywnym, a z gestów i wyrazu twarzy wyczytałbyś, że to facet w typie „muchy bym nie skrzywdził”, dodatkowo ze skłonnościami do refleksji, które to wrażenie mógł potęgować stósek książek między ręką a udem prawej nogi. Jego nogi, nie twojej.
Więc szedł tak z tym stóskiem Marcin, szedł po jednym z chodników, kostką brukową zbrukanych. Szedł tak w wieku lat dwudziestu trzech, dumny z siebie, choć szczerze mówiąc, z jakiego powodu nie wiem. Chyba tylko z takiego, że okres dojrzewania zakończył i nie ma już pryszczy. I chyba jeszcze z tego, że nie padł był na twarz mu deszcz, choć zapowiadał w prognozie pogody to Polsat i Tefauen też.

Mijał rząd białych, tynkowanych, jednorodzinnych domków. Wszystkie były niemal identyczne. Nie różniły się nawet wielkością ogródków – jedyne, co je segregowało, to zawartość tych niewielkich zatrawionych powierzchni między płotem a frontową ścianą. W przedostatnim z nich, zanim ulica przeszła w skrzyżowanie typu T z drogą szybkiego ruchu pełną rozpędzonych Ikarusów – zoczył dość słodką wystawę – bo tak mu się skojarzyło. Był to drewniany stolik, zrobiony z pnia dębu, mocno już ściemniałego. Miał formę małego grzybka, na którym zmieściłyby się co najwyżej dwa kufle piwa. Grzybek ów, wciśnięty był niemal do końca w narożnik między podstawą balustrady schodków ( prowadzących do drzwi wejściowych ) a frontową ścianą. Niemal do końca, bo prostopadle do siebie stały tam jeszcze dwa niewielkie krzesła, równie ciemne i popękane. Na jednym z nich siedział rozparty swoimi grubymi, prostymi łapkami, pluszowy, niebieski miś – wielkości jednorocznego berbecia. „Berbeć”, lecz nieco większy, spacerował od jakiegoś czasu za Marcinem z niewielkim plecaczkiem. Był drobniutki, miał może siedem lat – w każdym razie umiał już mówić zdaniami złożonymi wielokrotnie. Nie robił jednak wiele hałasu, do czasu:

- Maamooo! – rozdarł się dzieciak – przecież Ci wiele razy mówiłem, żebyś nie wystawiała Alfreda na zewnątrz, gdy nie ma mnie w domu! Jak go osra jakiś ptaszek, to bedziesz czyścić.

To „bedziesz czyścić” na końcu było już wypowiedziane zbyt cicho, by Marcin je dosłyszał. Nie żeby umknął już daleko, bo szedł powoli. Jednak jego zmysły zajmowała już owa „mama”, a raczej „mamusia”. Był okres w życiu Marcina, że słowa „kompleks Edypa” brzmiały mu obrzydliwie, niczym „paskudna grzybica” – ten okres jednak minął i od jakiegoś czasu był przekonany, że starsze od niego kobiety to coś jakby wytrawne danie – jakby „świeża polędwica”. Taka właśnie blond – polędwiczka stała w oknie w białej halce, wyraźnie rozkojarzona na widok rozdzierające buzię dziecka ( tego „berbecia”, bo Marcin raczej „rozdziawiał” buzię).
Kobieta poprawiła dyskretnie opadające ramionczko halki i zawołała wysokim i rozczulającym głosem:

- Już zabieram Alfreda, maleństwo ty moje…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...