Zawsze zbyt późno gdzieś przychodzę. Latarnia dławi się od światła.
Przynoszę moje śmieszne słowa i karmię nimi obce gniazda.
Dawne ogniska wciąż się jarzą, nie pozwalają mi wejść dalej,
niż do zacisza wiatrołapu, gdzie tylko letarg zerka na mnie.
Wpatrzony w ślady innych cieni, które tu przecież są u siebie;
słyszę ich głosy, gdy gorąco pragną się splatać z twoim śmiechem.
Zawsze rozumiem, zawsze czekam, z niewidzialnością pogodzony,
bo może jeszcze, może kiedyś - ktoś szerzej jasne drzwi otworzy.
A to co moje, deszczem spływa, jak mgliste krople - z drzew bezlistnych,
a to co daję - na stracenie - skrzętnie upycha noc w klepsydry.
Byłem pomyłką od początku, będę pomyłką aż do końca,
zawsze zbyt późno gdzieś przychodzę,
by odbić blask
cudzego
ognia.