nie działo się nic nadzwyczajnego
kiedy w grudniowe popołudnie
tradycyjnie
przysypiałem w fotelu
z kubkiem kawy w dłoni
gdy nad zamarzniętym stawem
nagie konary
wiatr mierzwił bladymi skrzydłami
a Bóg
ten stary przechera
w słomkowym kapeluszu
palcem zbierał szadź z gałęzi
i być może przypadkiem
przepędził wróblowate spod jemioły
i tak
do samych korzeni
tam gdzie rdzewieją garnki babci
i gdzie mgła zawstydzona
spływa rosą
na te same historie od wieków
co niczym świecidełka
które wypadły sroce z dzioba
bledną
nagle
ktoś
coś szepnął
czas
na wielki powrót poezji