Tę niesamowitą pieśń Cohena odkryłam niedawno i zainspirowała mnie do napisania wiersza.
The crumbs of love that you offer me
They're the crumbs I've left behind
L. Cohen.
Krokiem nieśpiesznym i spokojnym - szedłem. Po prostu. Nie wiem dokąd,
aż mnie zaczepił niespodzianie przymilny głos zalotną nocą.
Na oknie - uśmiech drżał w latarni. Mówiłaś - niech rozgrzewa słowa.
Mój cień był blisko, coraz bliżej. Wabiła go łagodność złota.
Ciepło się przędło przez północe. Myślałem - może po raz pierwszy
ktoś mnie zatrzyma w ciemnej drodze przez bezlitosną kolej rzeczy.
I choć bezradny język trzeszczał, jak lód stwardniały pod butami,
szukałem w nim właściwych pojęć - by wszystko mogło się wydarzyć.
Znosiłem z włóczęg - niczym kocur - ryby baśniowe, świetlne ptaki,
od nowa ucząc się beztroski, wpatrzony w twój nimb delikatny.
Lecz nieostrożnie wyszła na jaw dotkliwa prawda tego okna,
że to nie dla mnie skrzy się lampka feerią szeptów i migotań.
Byłem iluzją od początku, garsteczką imion niewybranych,
jak zwykle - nikim. Wagabundą, wśród obcych złudzeń niewidzialnym.
Zbiegły się myśli w rojowisko. Złowrogo skotłowane niebo
świat na kolanach przeżegnało szaleńczą, zimną kantyleną.
Czekałem chwilę przy granicy blasku i śniegu. Po co? Nie wiem.
Liczyłem, że ułomna czułość wciąż ma swój ciężar i znaczenie,
bo mimo błędów... Nic z tych rzeczy. Okno poświatę z siebie zdziera,
jakby paliła coraz mocniej, wstydem się jątrząc przez wspomnienia.
Wierzysz, że jeśli teraz sypniesz okruchy łaski w moje rany,
będzie nam łatwiej w dwie odnogi rozdzielić jeden nurt zdziczały.
A ja po śladach jasnych ścieżek przeciskam się, pędziwiatr błędny,
czasoprzestrzenią, gdzie obrazy drzemią w domostwach zamarzniętych.
Z tobą na zawsze zaś zostanie - nieprzemakalna, słodka cisza.
Wszak ból to także pewien komfort.
Tak pięknie można o nim pisać.