Na alarm piszczało wszelkie polne zwierzę
Gdy z lasu ciemnego wyszli żołnierze
Pobłyskują w słońcu epolety złote
Krok w krok idą buty, umorusane błotem
Wkroczyło czterdziestu w dolinę zieloną
Otworzyła przed nimi swe kwieciste łono
Ostoją im była od ciemności lasu
Błękit nieba - obietnicą lepszego czasu
W ostatnim szeregu Jędrzej, najbardziej zmęczony i głodny
Choć wszystkim brakło prowiantu, czuł się pożałowania godny
Za zgodą porucznika Jędrzej poszedł za potrzebą
Raz na kwiatki co podlewał spoglądał, raz na niebo
Gdy nagle doliny wiosenne dźwięki
Przerwał głos czyiś słodki
„Czy już kończysz, maleńki?”
Jędrzej się odwrócił i oczom swym nie wierzył
Gdy widział, jaki cud futrzasty zęby białe szczerzył
Rozmiaru i smukłego kształtu dzikiego lamparta
Stała tam, o skałę wdzięcznie oparta
Ogonem długim jak biczem powietrze bije
Pędem bluszczu ozdobiła mocną swą szyję
Oczy piękne, człowiecze, a jednak nieczłowiecze
Długa grzywa granatowa, i tak do niego rzecze:
„Rzadko w tych stronach widuję podróżnika
A w twoim spojrzeniu żądza jest dzika
Ale i niepewność, bo sam chyba nie wiesz
Czy uciec, czy pozostać - pytasz sam siebie”
Wyciąga broń Jędrzej, bo bez strawy jest marnie
A taką zdobyczą cały pluton wykarmi
I nie obchodzi go, że ona też człowiek
„Zupełnie inna od nas” - tłumaczył to sobie
I szybko celuje w głowę kociska
Bez cienia skruchy spust karabinu wciska
Lecz zaraz śmiech jej słyszy i widzi, że chybił!
Kulą swoją tylko dziurę w trawie wybił
On, doskonały strzelec, trafić w bliski cel nie może
Do diaska! Co się dzieje? Czy może być gorzej?
Raz wtóry strzelił, znów chybił - wściekłość go ściska
Lecz do pięknej podchodzi, by przyjrzeć się jej z bliska
A ona bezczelnie w oczy mu się śmieje
Jędrzej, dziwnie roztkliwiony, nie wie co się z nim dzieje
„Nawet ręka twoja słuchać ciebie nie chce
Walczyć ze mną nie próbuj, i tak zrobisz jak zechcę
Zamiast marnować kulę jedną i drugą
Mógłbyś milszą mi się uświadczyć przysługą
Przywódczynią jestem potężnego plemienia
Lecz zabawić się lubię, tego nic nie zmienia”
Żołnierz, słysząc te słowa, do reszty zimną krew stracił
I w miłosnych igraszkach z kociskiem się zatracił
A w jakiej żałosnej rozkoszy wzdycha niebożę
Gdy mu bestia pazurami bezbronną pierś orze
I gdy szarpie zębami jego włosy złote
A on ma na to więcej niż ochotę!
Gdy ich lędźwie w szalonym tępie łączą się w jedno
Gdy mu nogi rozkosznie drętwieją i więdną
I gdy głaszczą jej futro zakrwawione dłonie
I pulsują krwią gorącą jego potrzaskane skronie
Porucznik usłyszał jego jęk głęboki
I za skałę wnet zajrzał, zamiast w obłoki
Aż w trwodze zawołał resztę plutonu
Aby wiedźmę ogoniastą zabić po kryjomu
Lecz ona nagle okrzyk dziki wydała
I tym sposobem kobiety plemienia zwołała
I wnet gibkich kocisk czterdzieści przybywa
I każde żołnierza w objęcia porywa
I każdej się żołnierz ochoczo oddaje
Gdy ona swój okrzyk triumfu wydaje
I wnet zakipiało w dolinie od miłości
Takiej, co szarpie na sztuki, nie znając litości
Takiej, co wiele zabiera, a niewiele daje
I co nią żarłoczna kochanka się naje
Przez tę miłość, choć nie było pory obiadu
Czterdziestu żołnierzy znikło bez śladu!