Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Swawolny chrabąszcz


Rekomendowane odpowiedzi

Był pewien chrabąszcz, swawolił na łące,

Bolączek wszystek mając w poważaniu.

Bzyczał, kołował tuż przed dzionka końcem,

Utknąwszy całkiem w błogim zadumaniu.

 

Z którego i wiatr, i grzmot nie wytrącał,

Ani też rozbłysk złowrogi, odległy,

Bądź brak łuny zachodzącego słońca,

Szczelnie zakrytej przez deszczowe kłęby.

 

Wnet w pancerzyk trafiła pierwsza kropla,

I zeźlony powiew miotnął niezgułą.

Lecz chrabąszczyk swawoli tak się oddał,

Że w nosie miał nagłą zwadę z naturą.

 

Targany przez wiatry, klęty przez gromy,

Zbierając mokre razy od wrogich chmur,

Do wiejskiej majętności poniesiony,

Rąbnął niespodzianie w posiadłości mur.

 

I tedy nie krzywdował, rzekł sam do się:

„Wpadłem w krowi zad?” A zbyt swych marzeń rad,

O pyłku wierzby i nawłoci w trzosie,

(Z nimi by wybył w pozałąkowy świat),

Ślepym wciąż był tak, gdy lądując w błocie,

Dziwił się w swej durnocie: „Jak ja żem spadł?”

 

Ulewa gęstniała, niebo w amoku,

Dudniło, łyskało, siekło salwami.

Wiatr zdziczał doszczętnie, miotał się wokół,

Rozpruwał dachy, potrząsał masztami.

 

Chrabąszcz, wpadłszy naraz w oko cyklonu,

Wysoko nad padołami szybując.

Daleko, dalej i w dal, het od domu,

Trwał całkiem niewzruszon, mrzonki swe snując.

 

A wkoło żerdzie, gałązki, konary,

Cegły i dachówki, ze stodół graty.

Donice, okiennice. „Nie do wiary!”

Wrzeszczy cieć stary, zagarnięty z chaty.

 

Z wiejskiej zagrody przywiało też kozła,

Wierzgał, fiksował, becząc: „Boziu, ratuj!”

Zoczył chrabąszczyka. „Toż niepodobna!”

Myślał cap, „tak mały, a ni krzty strachu!”

 

Dostrzegł nieboraczek kompana w biedzie,

Pozazdrościł – też chciał mieć takie rogi!

Spytał: „Co słychać w zagrodzie, sąsiedzie?”

„Rumor!” – ów beknął. Wtem palnął grom srogi,

Zraz z kozła zrobił. „Toć już po obiedzie!”

Rzekł chrabąszcz do siebie. Jadł dziś pierogi.

 

Rozmarzył się. „Hmm, a co na kolację?”

Nim przemyślał, wnet znikąd przygnało klacz.

Zarżała: „Co pan? W tornadzie wakacje!?”

„Tornado?” – odparł. „Rzeczywiście, no patrz!”

 

Czyż chrabąszcz w końcu struchlał? Wolne żarty!

Przecie jego cykor, ot tak, nie chwytał.

I choć pancerzyk miał nieco naddarty,

Zaś klaczy wiatr dziki łamał kopyta,

 

Choć łeb jej urwał, i to nadal rżący,

Miotał tu i ówdzie polną zwierzyną,

Sfory kóz, owiec oraz krów muczących,

Społem z zielenią z padołów ubyło,

 

Choć lądy wytrzebione z tego, co żyw,

Dęby i olchy w podniebnym balecie,

To chrabąszcz wzdychał: „Ciekawsze były dni”

Gdy ze wszech stron lament: „Och! Żegnaj, świecie!”

 

Gromy znienacka w opętańczym szale,

Wścieklej poczęły razić huczną palbą.

Co żywe bądź nie w burzowej kabale,

Temu się ostało podpiec na czarno.

 

Wirująca chmara zwęglonych trucheł,

Drzewnych kikutów i skał osmolonych.

Wszystko to jakby w miksowanej zupie,

„Nie lubię zup, a szczególnie zbyt słonych!”

Rzekł chrabąszcz, przypieczony. Lecz żyw. „W kupę!”

Woła raptem. „Raźniej w kupie!”. „Rażonych,

Zdechłych wzywa” – szydziły gromy. „Głupiec!”

 

A zdechli usłuchali! Wiatr aż westchnął,

Gdy tabun szczątków z nagła mu się oparł,

I zawisł, ot tak. Tkanki jęły mięknąć,

Menażerii, drzew, wszystko nagle z błota!

 

Czarnego jak sadza. Lgnęło do punktu,

W którym z bulgotem zlewało się w jedno.

Mieszało się i kłębiło do skutku,

Tedy stworzyło formę odpowiednią.

 

Człekokształtną, bez twarzy, jakby ze snu.

Ogromną była. Szczudlastym upiorem.

Konstrukt z mazi, w jego głowie chrabąszcz-mózg,

Mógł nieść przeto miano – Chrabąszczogolem.

 

Cyklon huknął trwożnie, „Co za poczwara!?”

„Grzeczniej proszę!” – rzekł chrabąszcz. „To tylko ja.

Ja, my, oni. Nas wszystkich co niemiara!

Czemuż to tak raptem obleciał cię strach?”

 

„Cooo? Mnie? Strach?” – burzowe monstrum zakpiło.

„Co mi możesz zrobić? Jam wiatr, deszcz, piorun!

Łapy twe przenikną, nie wygrasz siłą!”

Wypiął pierś buńczucznie, gotów do boju.

 

Gdyby miał paszczę, golem byłby ziewnął,

Senny był i głodny. Nie szukał zwady.

Lecz pyłków nie zwęszy, a kiszki zrzędzą,

Kolacji czas, nie było innej rady.

 

Naprężył się, próbując z całą mocą,

Rozerwać lica miąższ. Tak przeformować,

By otwór gębowy na powrót posiąść.

Miast tego zrodził nozdrza. Wtem zmiarkował,

Nosem pałaszować też mógł z ochotą.

„Mniam! Toć pychotą śmietanka burzowa!”

 

Ani myśląc zwlekać, wziął potężny wdech,

Powietrza masy wsysał nieprzerwanie.

Cyklon burzowy panicznie zaczął grzmieć,

Przez nos Chrabąszczogolema wciągany.

 

Przeliczył się, ów dżdżysty zawadiaka!

Wyrywał się, wierzgał, lecz po próżnicy.

Chrabąszczogolemów natura taka,

Lubią (toć brzdąc wie) kąsek z nawałnicy.

 

Tak wzdłuż, jak wszerz, gdzie łąk i pól połacie,

Niecny masyw chmurzysk ustąpił z nieba.

Chrabąszcz wcale syty, cyklon już raczej,

Dąć hardo nie będzie, w maziowych trzewiach.

 

Ucieszyła się czarniawa powłoka,

Menażerii szczątki z nią zespolone,

Gromadnie zakrzyknęły: „Triumf żarłoka!”

Krowy, owce, kozy – wsze pocieszone.

 

Łakomczuch, rad, poklepał się po brzuchu,

Beknąwszy fest przez nos, mruknął: „Przepraszam.”

Najedzon, zamarzył o miękkim puchu,

Nań sen by zmorzył. „Czas do domu wracać.”

 

Na sklepieniu, miast barwy smętnej sadzy,

Osiadł granat pokropiony gwiazdami.

Cisza, po ustaniu burzowej wrzawy,

Niemą lulanką: „Ach, śpijcie, kochani.”

Zdolna sprawić, by wszelkie dziś obawy,

Szły precz. Snu zażyć czas tym, co sterani.

 

TRZASK! Skąd!? Nie sposób zaznać dziś spokoju?

Licho nie rzekło ostatniego słowa?

TRZASK! TRZASK! To nie chmury chętne znów boju,

Dwa światła nad horyzontem. „Na boga!”

Kóz szczątki wzięła trwoga. „Dość nam znoju!”

 

Z trwogą nie do boga – z nieba spadło dwóch!

Posągowych, brodatych, twarze srogie.

Młoty dzierżyli. Jakby z jednego w pół,

Rozszczepione. W jednym z pioruna trzonek,

Bijaki stalowe. W drugim obuch-cud,

Kuśnierz z błyskawic kuł; z drewna rękojeść.

 

Obaj w pancerzach skrytych pod togami,

Jeden miał błękitną, drugi zaś złotą,

W jednakich krojach. W aury przyodziani,

Białe, skrzące, promieniowali mocą.

 

„Hejże! Chrabąszczogolem się nazywam!”

Powitał gości, krztę nierad, gdyż śnięty.

Mąż w błękicie rzekł: „Jam Zhor, syn Krondyna.”

„A ja syn Odynosa, Theus święty.”

Odparł w te pędy ów w złotych tkaninach.

 

„Szukamy tu burzowego cyklonu.”

Oznajmił Zhor, rozglądając się wkoło.

„Się zeźlił, zbzikował. Dał dyla z domu.”

„Pioruński” – dodał Theus. „Grzmiący kolos.”

 

„Cyklon? Ach, tak! Ten zgrywny rozrabiaka.”

„Rozrabiaka!?” – z mazi burknął zwierzyniec.

„Zdmuchnął nas i spalił! Drań! Zabijaka!”

„Nie jęczcie!” – odparł. „Choć napsocił tyle,

Smaczny zeń posiłek. Po cóż więc płakać?”

 

„Och, do stu piorunów!” – stropił się Theus,

„Wybaczcie, że sprawił wam taką chryję!

Dzięki, żeś go poskromił, przyjacielu!”

„Przyjmij to w podzięce za twój wysiłek.”

Rzekł Zhor i za chwilę przyzwał z eteru,

Jaśka. „Jeju!” – Ależ chrabąszcz miał minę!

 

Poduszeczka cudo! Zawsze chciał taką!

Z łuską orkiszu, białawo-beżową.

„Dziękuję! I w porę, spanko czas zacząć!”

„To my dziękujemy! Obyś spał błogo!”

Kiwając głową, odparł Theus na to.

 

Wtem, gdy już sposobili się do drogi,

Aby nowiny gildii bogów zanieść,

Z nieba spadł młodzian. Jak szczudła miał nogi.

Zhor zawołał, zdumion: „To bóg-posłaniec!”

 

„Gromowi moi bracia! Złe, złe wieści!”

Zakrzyknął, sapiąc niczym kowalski miech.

„Kosmiczny Szatan wrócił! Chce się zemścić!

W rozpadzie, degradacji wszechrzeczy sieć!”

 

„Przestrzenie się walą, deszcze szaleją,

Kijanki noszą w groszki hajdawery!

Dlatego wasz cyklon wariactwo wzięło,

Skaził się kwantowy plusz atmosfery.”

 

Zhor wybuchnął gniewem. „To nikczemny drab!”

Theus wzniósł młot. „Już spieszym go poskromić!”

„Nic z tego!” – rzekł im druh. „Łotr na pomysł wpadł,

Iście diabelski. Rozpruł nieboskłony!”

„Czort szalony!” – syknął Zhor, cały aż zbladł.

 

„Nic więc tu po nas. Nie sposób doń dotrzeć.”

Powiedział Theus, nader zmarkotniały.

„Jest szansa, lecz trzeba zagrać mądrze.”

Posłaniec odparł. „Wieszczki tak śpiewały:

 

Tedy, gdy sparszywieją czas i przestrzeń,

A bogowie nic nie zdziałają społem,

Biesa dorwie w stolicy jego nędznej,

Z mazi, swawolący, Chrabąszczogolem.”

 

Ów tymczasem na jaśku głowę złożył,

Zagładę świata rychłą mając za nic.

Późno było, a do domu szmat drogi,

Powziął więc, że spędzi noc pod gwiazdami.

 

Spojrzeli wespół na chrabąszcza. Chrapał.

„W nim zatem cała nadzieja” – mruknął Zhor.

„Nie widać, by był weń waleczny zapał.”

Theus westchnął. „Lecz kto inny, jak nie on?”

 

Bogowie gromu uzgodnili przeto,

Że golema budzić nie ma potrzeby.

Przywołali błyskawic parędziesiąt,

Z nich latający dywan spletli, żeby,

Nań ze śpiochem przebyć drogę daleką.

Na dek go zawleką, choć lekki nie był.

 

„Czas na mnie!” Rzekłszy, posłaniec się skłonił,

Pozostałych bogów musiał też ostrzec.

Nogi swe szczudlaste w szpagat rozłożył,

Wprawił w wir prędki i jak helikopter,

Ku toni nocnej wzbił się goniec boży.

 

Zhor, Theus i (ze swym jasieczkiem) chrabąszcz,

Wyruszyli na gromowym dywanie.

Bogowie niezgodni – w lewo czy prawo?

Golem wciąż nader zajęty chrapaniem.

 

Ujrzeli wtem nieboskłonów spaczenie,

To, przed którym posłaniec ich przestrzegał,

Wielokąty kicały w tę i we w tę,

Na skrzącej się barwami gładzi nieba.

 

Na której urządziły dyskotekę,

Gigancie, stratosferyczne kijanki.

W hajdawerach w groszki. A wszak im lepiej,

Zawsze było w czerwonych szortach damskich.

„Żwawiej! Tańczyć!” Robiły sobie hecę,

Roje światełek. Barwnych, choć zbyt jasnych.

 

Znienacka płat przestworzy zrodził paszczę,

Kontur z poświaty księżycowej miała.

Dużą, bezgwiezdną ukazała gardziel,

Z zębisk połyskliwa zieleń ściekała,

Bodaj wszamała gar zorzy polarnej.

 

Bogowie broń sposobili naprędce,

Lecz wtedy swawolny chrabąszcz się zbudził.

Zaspanym głosem mruknął: „Dużo resztek,

Zorzowego szczupaka u niej w buzi.”

 

Bowiem z zorzy robi się strawę rybną,

Lecz strach pałaszować bez wykałaczek.

„Ja się tym zajmę.” Nagle golem inną,

Formę jął przyjmować. Mazi dostatek,

W nić przemienić raczej dać się powinno.

 

Długą, dentystyczną, z aktywnym węglem,

W sam raz dla czasoprzestrzennych jam ustnych.

W przerwy międzyzębowe łatwo wejdzie,

Ni chybi dotrze do wszelkich miejsc trudnych.

 

Zabrał się do pracy, której ciut było,

Nitkował doprawdy pieczołowicie.

W końcu – paszcza czysta. Aż spojrzeć miło!

Chrabąszczonić działała znakomicie.

 

Stał się na powrót Chrabąszczogolemem,

A w podzięce czasoprzestrzenna paszcza,

Zaszczyciła ich operowym śpiewem,

A naówczas spokój nieziemski nastał,

Kijanki znienacka w stosiki bierek,

Ewoluowały. Wiele co prawda,

Z hajdawerów wypadła, dla nich feler,

Jednak plus jeden – można nimi zagrać,

I kawałek ciasta wygrać dla siebie.

 

Grali. Najzręczniej bierki ciągnął chrabąszcz.

Zhor gratulował: „Wygrałeś, kolego!”

Będzie mistrza bierek cieszył się sławą.

Pyszny kawał ciasta sernikowego,

Nagrodą dla niego iście niemałą,

Wielokąty doń wołają: „Smacznego!”,

Na całego figlując i kicając.

 

Chrabąszczogolem przysmak wciągnął nosem.

Wiedział wprawdzie, że trochę to niezdrowo,

Lecz nie mógł odmówić przekąski nocnej.

„Od jutra ścisła dieta, daję słowo!”

 

Nasycony, beknął. Zbyt łapczywie jadł.

A światła dyskoteki się zgorszyły,

Zastygły nagle, łypnęły spode łba,

I paluchami srogo pogroziły.

 

Krzyknęły w przestwór: „Cham nieprzyzwoity!

Idziemy donieść, do działu HR-ów!”

Theus z nich zakpił: „Beksy, skarżypyty.”

Bierki bolały: „Koniec hajdawerów!”

 

Siedli, ciekawi, co szef działu powie,

Na niebie wyrosła gwiezdna mgławica.

Uformował się z niej wielki zaskroniec,

Syknął: „Cóż to znowu stało się dzisiaj?”

Ogon w dół zwisał, a sam jego koniec,

Rozszczepiony na troje. Z przodu lica,

O spiralnych źrenicach oczu mrowie,

Cielsko brokatowe, cały się łyskał.

 

„Brak bezpieczeństwa i kultury pracy!”

Kwękały światła. „Burzowym dywanem,

Latać tu, ot tak? Nierozważni tacy!

I jakież skandaliczne zachowanie!”

 

„Nie tak szybko! My do was mamy wąty!”

Wzburzył się Zhor, wskazał palcem w ich stronę.

„Rozbisurmaniły się wielokąty,

Bierki z kijanek! Wszystko to wasz pomysł!”

 

Gwiezdny szef działu aż pokręcił głową,

„I cóż ja mam z wami wszystkimi począć?”

„Nadzór? Kursy?” – myślał, lecz to za drogo.

„Wielokąty do kąta! Niech nie psocą!

Światła urlopy zaklepią zbiorowo,

Bo zdałoby się zdrowo wam wypocząć,

Kijanki odtąd niechaj w szortach chodzą!”

 

Bosaki i wiosła jęknęły smętnie,

Trójzęby buczały: „Protestujemy!”

A reszta bierek w kijanki czym prędzej,

Morfowała, i zdjęła hajdawery.

 

Światła potaknęły z lekkim niesmakiem,

Wielokąty w karnym kącie przestworu,

Hurmem stanęły, pokwękując z płaczem,

Szef działu rzekł: „Wreszcie trochę spokoju.”

 

Zwrócił się do dwóch bogów i chrabąszcza,

„I wy sprawiliście nieco kłopotu.”

Theus odrzekł: „To tu latać nie można?

Od kiedy to strefa z zakazem lotów?

A beknąć to, psiakość, rzecz karygodna?

Gorzej puścić bąka. Dajmy z tym spokój!”

 

„Raptem od dziś u nas takie zasady,

Z racji awarii,” Tłumaczył zaskroniec.

„Korzystać można tylko z autostrady,

Względy bezpieczeństwa. Od rana dzwonię,

Do służb, zgłaszam: jakiś gnojek… Drab wszawy,

Spruł dla zabawy nieboskłonów błonie,

Dam na loty zgodę, jak ktoś naprawi.”

 

Gdzie więc znajdziemy ową autostradę?

Zapytał Theus, wodząc wzrokiem wokół.

„Aj!” Szef się zmieszał, gdy zdał sobie sprawę:

„Jest na chorobowym do końca roku,

Drugi pas źle się poczuł, w grudniu zabieg,

Nic nie poradzę. Lecz jest inny sposób.

 

Chrabąszczogolem, jak widzę, jest z wami.”

„Ano” – potwierdził. Choć chciał znów iść w kimę.

„Maziową możesz autostradę sprawić.”

„Mogę” – odparł, acz nietęgą miał minę.

 

I tak bogowie swój dywan zwinęli,

Rulon gromów wzięli wspólnie pod pachę.

Chrabąszcz w autostradę czarną się zmienił,

„Dokąd mam się rozciągnąć, ma ktoś mapę?”

 

Menażeria z mazi przyszła z pomocą,

„Iks – cztery i siedem” – zaczęły krowy.

Igrek – pięć, zero. Na równo z północą.”

„Zet – dziewięć, dwa” – rzekły owce. „Szmat drogi.”

Dodały kozy. „Lecz lepiej niż szosą.”

 

Gwiezdny zaskroniec użyczył brokatu,

By zmieszać go z mazią i w dal rozciągnąć.

Jednak wyczerpał się błyskawic zasób,

Zaś bogom pieszo iść z lekka za wolno.

 

Theus spytał druha: „Wiesz o czym myślę?”

Zhor potaknął. Zdjęli togi i zbroje,

I bezwstydnie rozebrani do slipek,

Poczęli chybko konstruować społem,

Z kirysów nadwozie, tłumik i wydech.

Togi, błękitem i złotem barwione,

W wir wprawione; z przodu oraz na tyle,

W koła za chwilę sformowane obie,

Z trzewików na przodzie spletli turbinę.

Dywan, co miłe, również dostał rolę,

Był akumulatorem. Kierownicę,

Składali byle szybciej; młoty swoje,

Spięli trokiem, chwiała się odrobinę,

Lecz gdzież szukać innej? „Mogło wyjść gorzej”,

Theus orzekł, patrząc na motorynkę.

Siedziska… Lipne. Kupry będą boleć.

Zhor ponaglił: „W drogę!” Ruszyli z piskiem.

 

Maziowo-brokatowa autostrada,

Dotąd sprawdzała się całkiem niezgorzej,

Golema dewizą: „Rzetelność, wprawa,”

Swawolny chrabąszcz, inżynier drogowy.”

 

Wszechrzeczy sieć nie miała się najlepiej,

Sprężyny tęczowe, na nich łby kurze,

Skubały grawitony razem z teffem,

Unosząc się ponad kwantowym pluszem.

 

Poskramiały ich szał ruchome schody,

Stepowe, w łatki, dwunastokopytne,

Między stopniami zgniatały ich głowy,

„Gdaaak!” Przepraszamy! One takie pyszne!”

Łkały histerycznie spłaszczone dzioby.

 

Po prawej, słoń z masła, pierzastocieczny,

Szedł na dwu trąbach. „Znajdźże no te nogi!”

Trąbiły nań, a on wielce się speszył:

„Na wieszaku zostały.”; „Na wsze bogi!

A wczoraj bez śledziony!”; „No, niestety.”

 

Trąby zaczęły smagać go po uszach,

Na zadek padł, rozbeczał się jak dziecko.

Ryk taki, że czasoprzestrzenna dziura,

Wyrosła, z niej głos: „CICHO! USZY WIĘDNĄ!”

Grzmiał polarny węgorz o strusich piórach,

„Albo zaraz szuraj na bułkę czerstwą!”

 

Z lewa, włochate odnóża pajęcze,

Zespojone od góry z końskim pyskiem,

Względność znieważały nadświetlnym pędem.

Po drodze zżerając z fotonów ćwikłę,

Owa chlipie: „Wpierw ozdób mnie koperkiem!”

 

Nagle butem przygniótł stworę ogrodnik,

Z szyi, miast głowy, sterczały mu palce.

Do końskiej japy silnik z ostrzem włożył,

Tak zmontował ośmionożną kosiarkę.

 

„Ile jeszcze wytrzyma sieć wszechrzeczy?”

Zakrzyknął Zhor. „Niech to! Sfery się palą!”

Przestwór ział ogniem. „Trzeba nam się spieszyć!”

„Mnie proszę nie poganiać” – bąknął chrabąszcz.

Miał być chrabąszczostradą? Niech więc leży.

 

„Bez obaw!” – ozwał się Theus. „Jesteśmy!”

Zahamowali, popatrzyli w górę.

Miejsce, w którym nieboskłony nieszczelne,

Tu Kosmiczny Szatan jął tworzyć dziurę.

 

„Chrabąszczogolemie! Możesz już działać!”

Rzekł Zhor. Motorynkę do słupa przypiął.

„Nieboskłonów połać musi być cała,

Tedy wrota szatańskie się rozsypią.”

 

„Eh. Dooobra.” Chrabąszczyk jęknął przeciągle,

Niedane dzisiaj mu spocząć, doprawdy.

Galimatiasu całego miał dosyć,

„Nie marudź, przynajmniej sernik był smaczny!”

Prawił mu zwierzyniec czarnomaziowy.

 

„Może łóżeczko dostaniesz w nagrodę?”

Wtedy jak najbardziej byliby kwita.

„Drewniane, ze stosem jaśków pod głowę.”

„Jaśków!” Znęcony, o nic już nie pytał.

W maszynę do szycia morfował golem.

 

Po dokonaniu pierwszego oglądu,

Chrabąszcz po fachowemu skonstatował:

„Hucpiarz Kosmiczny zupełnie to popsuł.

Byłoby najlepiej zrobić od nowa.”

Lecz sprawa to droga, a nie ma środków,

„Nieważne. Jestem gotów! Czasu szkoda!”

 

Zręczność miał zaiste uznania godną,

Chrabąszczogolem – inżynier i krawiec.

Ze szpuli sprawnie nić kwantową ciągnął,

Mottem firmowym: „Że ja nie naprawię?”

Bzyk! Smyk! I po sprawie! Rąsią swawolną!”

 

„Po sprawie!” Wtórowała menażeria.

Zhor i Theus nie dowierzali oczom.

Chrabąszczowe krawiectwo – rzecz misterna.

Sieć wszechrzeczy jak nowa! I tak oto,

Ładu mocą przestwór znów się wypełniał,

Nurt kwantów wezbrał, niosąc krę pluszową.

Stała się drogą z mnóstwem odnóg. Jedna,

Na której lód sczerniał, wiodła ku wrotom,

Z aurą złowrogą, z diabelskiego drewna.

 

I wtem znienacka z hukiem się rozpadły,

A wsze odłamki zmieniły się w węże,

W pyskach trupie głowy niby złóg twardy;

Lica zdradzały agonię i nędzę.

Odpełzały czym prędzej ze swym żarłem.

 

Chrabąszcz, znowu w swej golemowej formie,

I jego kompani, bogowie gromu,

Skoczyli w otwarty portal, by dotrzeć,

Do mętu źródła, szatańskiego domu.

 

Ich oczom ukazał się inny przestwór,

Kosmiczna głębia, takiej nikt nie widział.

Odór zła i bananów w owym miejscu,

Na niebie zoczyli kształt wieloryba.

 

Było ich więcej, pływały w przestworzach,

Olbrzymie, włochate, w ciuchach wędkarskich.

Choć wody brak, hycały, jak do morza,

Były to wielorybosurykatki,

Typ rzadki, z futrem burym na ogonach.

 

Trawa wszechobecna z matowego szkła,

Wrzeszczała z bólu, kruszona stopami.

Sklepienie niczym smoła, księżyce dwa,

Jak ślepia tytana chcącego spalić,

Białymi ogniami z oczu cały świat.

 

Raptem się zjawił. We własnej osobie.

Kosmiczny Szatan. Nie zamierzał czekać.

Chrabąszcz nieco zaskoczony, albowiem,

Nie był on straszny, przeciwnie, urzekał.

 

Błękitna skóra, skrzydła jak u wróżki,

Kręty ogon, atletyczna postura,

Oprócz dołu. Jak u koźlęcia nóżki.

Krótkie spodenki, hawajska koszula.

Czorcia zaś natura śród kudłów krótkich,

Karle miał różki. Wąsy jak u suma.

 

„Doigrałeś się, Kosmiczny łajdaku!”

Warknął Theus, piorunując go wzrokiem.

„Po co te nerwy?” Odparł bez krzty strachu.

„Dawnom was nie widział. Jak wasze zdrowie?”

 

Zhor i Theus, bez zbędnych ceregieli,

Ruszyli na diabła, wściekli jak byki.

Ręce w pięści potężnie zacisnęli,

Chętni zgotować mu bolesny wycisk.

 

Z lewa i prawa uderzyli społem,

Tak prędko, że nie zdołał się uchylić.

Pięści jak imadło, grzmotnęły w skronie,

Z takąż brutalną mocą przyłożyli,

Iż łeb zmienili w wąski owal. „Ojej!”

Jęknął. Musiało boleć. Twarz wykrzywił.

 

Wnet z różków, niczym z pękniętych zaworów,

Wystrzeliła ciecz, niebieska i gęsta.

Gejzer woniącego lilią szamponu,

Lał się z czerepu do samego nieba.

 

Wielorybosurykatki, zdumione,

Uznały raptem: „Co tam, skorzystamy!

Włosy nareszcie umyjemy sobie!”

I zaraz stanęły pod natryskami,

Pod niebiosami ciepłą miały wodę.

 

Szatan tymczasem żałośnie zapłakał,

„Policja! Ratunku! Oni mnie biją!”

Skuliwszy się nędznie, chlipał i sapał,

„I w samych slipkach! Niechże się zakryją!”

Ku nim mknęła chyżo bryka włochata.

Migają światła. I syreny wyją,

Policyjne. Iiiooo, iiiooo! „Buahaha!”

Zakrzyknął szatan. Już się nie ukryją.

 

„Stać, niegodziwcy!” – ryknęła machina.

Nie byle jaka. To radiokretowóz!

Z karoserią kosmatą, zaś z oczyma,

Niby szpary. Miast kół szpony od spodu,

Na łbie kogut (na gumeczce się trzymał).

 

„Co tu się wyprawia!?” – zapytał gniewnie.

Zhor tłumaczył: „Toż zła i dobra starcie!”

„Dosyć! Nie chcę wymówek słyszeć więcej!

Żadnych awantur, nie na mojej warcie!”

 

Kreci stróż prawa szponem w nich wymierzył,

Gwizdnął pięciokroć, wtem w ścisłym szeregu,

Wielorybosurykatki stanęły,

Z włosami już lśniącymi, bez łupieżu.

 

Z cicha pęk wszystkie zarzuciły wędki,

Żyłek dziesiątki pomknęły ze świstem.

Bogowie rzucili się do ucieczki,

Lecz dwa z haczyków dosięgnęły slipek.

Wędkarze czym chyżej zaraz ponieśli,

Ich za majteczki niby dwie zdobycze.

 

„Puszczajcie nas, łachudry niegodziwe!”

Grzmiał wściekle Zhor. Lecz pogróżki na marne.

Przegrali. Więc pozostało im wisieć.

Adwersarze karty mieli wędkarskie,

Toteż szansy żadnej, starania wniwecz.

 

Kosmiczny Szatan zaśmiał się złowieszczo,

„Chcieliście mnie powstrzymać? Nadaremnie.

Nieboskłonów tkanki zdartymi będą,

Kwantowy plusz atmosfery niech sczeźnie!”

 

Chrabąszczogolem, ziewając tymczasem,

Przeciągnął się mocno, powstawszy z drzemki,

W której trwał, gdy inni toczyli walkę.

Dołączyć do bitki? Trud dlań zbyt wielki.

 

Lecz trochę wstyd, gdyby nie kiwnął palcem,

Zabulgotała się maź w jego trzewiach.

Znów on musiał ratować sytuację,

W swawolnym chrabąszczu cała nadzieja.

 

Zachichotał zwierzyniec wewnątrz mazi,

Krówki wołały: „Muuu, zabawnie będzie!”.

Tak oto wnet golem się przeobraził,

W ogromną, maziową chrabąszczozebrę,

Z czarnych jeno pasemek, a miast białych,

Między prążkami ziała pusta przestrzeń.

 

Zbity całkiem z tropu Kosmiczny Szatan,

Na pół kroku podszedł, jednak niepewnie.

Owce wołały: „Dalej, nie bądź gapa!

Podejdź no i pogłaszcz milutką zebrę!”

 

Lecz szatan ręce skrzyżował na piersi.

„Śmiało, weź pomiziaj słodkiego zwierza!”

Zachęcał chrabąszcz, zebrze szczerząc zęby.

Szatan odburknął: „A kysz! Nie zamierzam!”

 

Opornie, jednak w końcu, dłoń wyciągnął,

Maziowego grzbietu dotknął nieśmiało,

Pogładził raz, drugi. Ostrożnie, wolno,

Wtem płomieniami czarnymi się zajął,

Krzyknął: „O, mamo!” Wstąpiło weń dobro,

Tkankę niesforną w ciele wypalało.

Ogień od stóp zaczął. Woń ich okropną,

Zwalczył, razem z kością je rozpuszczając,

I całe zmieniając w pulpę skwierczącą,

W kłącza morfującą, te się wbijają,

W grunt, zastygają. Coby trwały zdrowo,

I kwiecie rosło, kolanowym stawom,

Wnet wyrastają zakończone ostro,

Krabie odnóża, mocno zgięte w pałąk.

 

Z bioder buchnął budyń czekoladowy,

A razem z nim stonóg wypadło wiele.

I kręgosłupa odcinek lędźwiowy,

Odłączył się od reszty, prysnął biegiem,

Kość miednicza nie wie, o co tu chodzi,

Zaczyna zawodzić jak rżnięte cielę,

Wnet puchną ręce, morfują w balony,

Z tkanek mięśniowych, wypełnione helem.

 

Tułów się skręcił niby mokra szmata,

Żebra popękały i wyszły na wierzch,

Z wyciskanych wątpiów mięsista warstwa,

Wypełzła, a na niej widmowe twarze,

Formowały się, starcze, z ust ich tkanka,

Korowa wylazła, w wężowym kształcie.

Z niej rurki jęły w gardziel i w kark wrastać,

Zaczęły wtłaczać litry cieczy czarnej,

Z rozwartej szeroko gęby szatana,

Treść wybijała, ów pochylił bardziej,

Głowę w górę, tak że gęsta powstała,

Dla ptaków sadzawka, przepiękna, a w niej,

Już stanęła raptem flamingów chmara,

Poczęły zachwalać nowe mieszkanie:

„Ooo, panie! Deweloper się postarał!”

 

Zdębiałe wielorybosurykatki,

Zoczywszy, iż raczej nic tu już po nich,

Poczęły zwijać wędkarskie manatki,

Wybyły nad rzekę, łososie łowić.

 

Grzechów swych świadom, nader zawstydzony,

Tak że poczerwieniał, Kosmiczny Szatan,

Przez własne flamingi srodze karcony,

Wyartykułował: „Bardzo przepraszam.”

 

Tak oto wszystko dobrze się skończyło,

Golema okrzyknięto bohaterem,

Sieci wszechrzeczy zaprawdę ulżyło,

Szatan został chrabąszcza przyjacielem.

 

Znalazł pracę w ogrodzie zoologicznym,

Wziął nawet pod osobistą opiekę,

Wiele cudacznych zwierząt egzotycznych,

W tym pstre pingwiniątka szablastozębne.

 

Zhor i Theus do domu powrócili,

Z gromowym dywanem, ów znalazł pasję,

Skrzyknął cyklony i założył z nimi,

Akumulatorów wypożyczalnię.

 

A chrabąszczyk znów na łące swawolił,

Bolączek wszystek mając w poważaniu.

Jak zawsze bzyczał, kołował, atoli,

Żaden już wiatr nie sprawiał bałaganu.

 

Zwierzyniec z mazi stał na ładu straży,

Za awantury wystawiał mandaty,

I tak, nic złego już się nie wydarzy,

Swawoli zbytek niech trwa po wsze czasy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...