Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 9


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 9


W ciągu dwóch następnych dni samopoczucie Anki mozolnie gramoliło się pod górę, zaliczając przejściowe i szczęśliwie coraz rzadsze chwile zapaści, oraz coraz częstsze i utrzymujące się dłużej okresy, w których czuła się normalnie lub prawie normalnie. Wspinaczka ta odbywała się pod czujną kuratelą Gośki, Maleńkiej, Karoli i Lufy, które w szkole nie opuszczały Anki na krok, zachowując się tak, jakby cała sytuacja z Krzyśkiem nigdy nie miała miejsca i usilnie pilnując, aby ich rozmowy nie schodziły na tematy ogólnie drażliwe. W ten sposób z obiadowych plotek zostały tymczasowo wykluczone wszystkie wieści o flirtach i romansach dziewczyn z klasy oraz ich znajomych, dramatyczne opowieści o zdradach i zerwanych związkach, a także, na wszelki wypadek, inne historie zahaczające o kwestie uczuciowe w sposób choćby nawet jak najbardziej oględny.
Przełamanie nastąpiło w piątek podczas obiadu, gdy na stosunkowo mało zabawną dygresję Maleńkiej o potencjalnym zapuszczeniu przez Karolę wąsów, Anka niespodzianie parsknęła śmiechem, niemalże opluwając się zupą ogórkową. Było to tak zaskakujące, że przez kilka chwil dziewczyny po prostu siedziały jak wryte, przyglądając się w oniemieniu zaśmiewającej się do rozpuku Ance. Gośka była pierwszą, której kąciki ust w pewnym momencie niekontrolowanie drgnęły, a sekundę później śmiały się już wszystkie, bardziej z ulgi, niż z komicznego potencjału Maleńkiej. Tego samego dnia po lekcjach, bardzo nieszczęśliwa Dorcia zaciągnęła Ankę w kąt szatni, gdzie łamiącym się głosem oświadczyła, że wie już wszystko, jej brat to ostatnie bydlę, i jest jej z tego powodu bardzo przykro i wstyd. Anka bez słowa przytuliła Dorcię do piersi, która natychmiast rozpłakała się w jej palto i po raz pierwszy od początku tygodnia Anka była nie tą pocieszaną, a pocieszającą, co sprawiło jej pod pewnym względem przyjemność.
Jej powrót do normalności został przyjęty z ogromną ulgą również przez domowników, a Marcysia oblała się wręcz łzami szczęścia, gdy Anka zażądała na piątkową kolację racuchów z jabłkami, po czym w rekordowym czasie spałaszowała wszystkie i poprosiła o repetę. Tego samego wieczora Anka zastrzegła Mamie, Tacie oraz Heli, że temat Krzyśka uważa niniejszym za zamknięty i że nie życzy sobie o nim więcej słyszeć.
W sobotę po szkole opowiedziała dziewczynom całą historię, poczynając od andrzejkowej prywatki u Dorci, kończąc na środowej rozprawie pod szkołą. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, w trakcie relacji nie uroniła nawet łzy, chociaż głos wciąż drżał jej ze złości i upokorzenia, gdy mówiła im o prawdziwych intencjach Krzyśka. Opowieść została skwitowana zniesmaczonymi pomrukami i ogólną zgodą z konkluzją Dorci dotyczącą biologicznego zaszeregowania jej brata.
Następny tydzień był dla odmiany tak zupełnie pozbawiony niespodzianek i wstrząsów, że zupełnie przemknął Ance koło nosa. Zanim się obejrzała, była już sobota, ostatni dzień szkoły przed przerwą świąteczną. Jako że zarówno nauczyciele, jak i uczennice żyli już świętami, odpytywanie przy tablicy prawie się nie zdarzało, niepisane moratorium zostało najwyraźniej ogłoszone również na prace domowe. Ostatnia lekcja przed przerwą, historia, rozpoczęła się z kilkuminutowym opóźnieniem z winy profesora Misiorka, który wpadł do klasy zdyszany, bez krawata, obrzucając uczennice nieco zawstydzonym uśmiechem. Profesor był nauczycielem młodym, świeżo po studiach, a na domiar złego idealistą i marzycielem z głową w chmurach. W klasowej świadomości zasłynął szczególnie zjawieniem się na jednej z pierwszych, wrześniowych lekcji z rozpiętym rozporkiem, co zainspirowało Gośkę do skomponowania dziewięciozgłoskowca zaczynającego się od słów:


Czy ktoś się obawia potworka,


Co zerka z rozporka Misiorka?

 


— Moje kochane — zaczął profesor, nie zadając sobie nawet trudu, aby sprawdzić listę obecności — Zdaję sobie doskonale sprawę, że wszyscy mamy już w głowach święta, a szkoła...
Zerknął w stronę drzwi, po czym dokończył teatralnym szeptem:
— ...a szkoła w ogóle i historia w szczególe znajduje się obecnie bardzo nisko na naszych listach priorytetów. Czy zgadzamy się wszyscy?
Odpowiedziały mu chichoty i ochocze kiwnięcia głowami.
— W takim razie proponuję schować książki i zeszyty z powrotem do teczek. — powiedział profesor — Urządzimy sobie małą grę.
Rozejrzał się po klasie z tajemniczym uśmiechem, po czym uniósł w górę palec.
— Wszyscy wiemy, co wydarzyło się w Czarną Sobotę, siedemnastego marca tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku, prawda?
Dziewczęta zamruczały twierdząco, Lufa uniosła rękę.
— Ludwika, przypomnij nam, na wszelki wypadek. — skinął jej głową profesor Misiorek.
— Komunistyczni bojówkarze przeprowadzili w Monachium zamach bombowy, w którym zginął kanclerz Rzeszy Adolf Hitler wraz z większością kierownictwa NSDAP. — powiedziała Lufa.
— Otóż właśnie to. — zgodził się profesor Misiorek — Zastanówmy się zatem, jak wyglądałby dzisiejszy świat, gdyby owa bomba nie wybuchła. Mam nadzieję, że zgadzamy się tutaj wszyscy, że śmierć kanclerza Hitlera zmieniła bieg historii nie tylko dla Rzeszy, ale również dla Polski, a może i dla całej Europy. Pomyślmy zatem, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Hitler ów zamach przeżył, a wraz z nim Reichsführer-SS Himmler, premier Prus Göring, minister spraw wewnętrznych Frick i inni. Co wtedy?
— A Hess, panie profesorze? — zapytała któraś z sióstr Nawrockich.
Profesor Misiorek rozłożył bezradnie ramiona.
— Ciała Rudolfa Hessa nigdy nie znaleziono w ruinach Bürgerbräukeller. Ślad po nim zaginął, ale kto wie, być może kiedyś się okaże, co tak naprawdę się z nim stało.
— Jest gwiazdą filmową w Ameryce. — mruknęła Gośka.
 Profesor roześmiał się, pokręcił głową.
— A ja słyszałem, że widziano go wśród tubylców w dorzeczu Amazonki i szczerze mówiąc, obydwie te teorie wydają mi się równie wiarygodne. Ale na potrzeby naszej gry, uznajmy, że Hess również wyszedł z całej awantury bez szwanku. 
— Nie wybuchłaby wojna domowa w Rzeszy. — stwierdziła Mańka Dziedzic.
— Maria zapewne ma tutaj rację. — zgodził się profesor Misiorek — Możemy śmiało założyć, że nie doszłoby do walk między komunistami, Reichswehrą i SA. A co za tym idzie, również generał Zahorski straciłby pretekst do dokonania swojego słynnego rajdu z brygadą kawalerii na Berlin. Co wtedy?
— Wtedy Gregor Strasser nie zostałby kanclerzem. — podsumowała pierwsza z bliźniaczek Nawrockich.
— Ani Röhm marszałkiem Rzeszy. — dodała druga. Obydwie zgodnie kiwnęły do siebie głowami.
— Z pewnością, biorąc pod uwagę, że Strasser miał z Hitlerem na pieńku, a na kanclerza został wyniesiony na naszych, że tak powiem, bagnetach. — uśmiechnął się profesor — Ale na razie myślimy lokalnie. Spróbujmy popatrzeć na większy obraz. Jak myślicie, co stałoby się z Europą?
— Moglibyśmy pokonać Stalina dużo wcześniej. — zasugerowała Anka.
— Dlaczego tak myślisz? — zainteresował się profesor Misiorek.
— Dlatego, że Hitler nie pozwoliłby na reformy Strassera i Röhma, które doprowadziły do upadku Reichswehry. Rzesza odbudowałaby swoją armię szybciej, więc moglibyśmy wcześniej zawrzeć sojusz przeciwko Sowietom, może nawet pod koniec lat trzydziestych. I w takim przypadku nigdy nie doszłoby do rzezi w państwach bałtyckich.
Atena uniosła rękę.
— Przecież Polska nie była gotowa do wojny aż do połowy lat czterdziestych, a Reichswehrę ciągle ograniczał jeszcze wtedy traktat wersalski.
Anka wydęła wargi.
— Zawarlibyśmy układ wiedeński wcześniej.
— Zgadzam się z Anką, że Rzesza ciężko odchorowała swój flirt z socjalizmem, do którego nie dopuściłby Hitler. — odezwał się po chwili namysłu profesor Misiorek — I poniekąd zgadzam się również z Ateną w kwestii Reichswehry i traktatu wersalskiego. Tylko poniekąd, ponieważ nawet jeśli Reichswehra, aż do zawarcia w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym układu wiedeńskiego, nie mogła przekroczyć limitu stu tysięcy żołnierzy, to SA wciąż liczyła wtedy ponad trzy miliony członków. Pamiętajmy, że ambicją marszałka Röhma było od samego początku połączenie Reichswehry i SA w jedną strukturę i to najlepiej w sposób nienaruszający postanowień traktatu.
— I dlatego właśnie wybuchł bunt pułkowników. — podsumowała Karola.
— Owszem. — zgodził się profesor — A czy jesteś w stanie powiedzieć, dlaczego tak właściwie armia zbuntowała się przeciwko Röhmowi, Karolina?
— Być może dlatego, że wojsko zostało zmuszone do podporządkowania się SA? — powiedziała po chwili zastanowienia Karola.
— I masz w tym rację, ujmując rzecz ogólnie. — przyznał z uśmiechem profesor — Ale iskrą w beczce prochu stał się incydent, do którego doszło jedenastego kwietnia tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, podczas zamieszek w Gleiwitz, do tłumienia których skierowane zostały elementy dywizji piechoty pod dowództwem generała-majora Wilhelma Keitla oraz SA-Untergruppenführera Antona Rotha. Obydwaj panowie byli teoretycznie równi rangą, ale faktycznie dowodził Roth, który wydał Keitlowi rozkaz strzelania do demonstrantów. Gdy ten odmówił, został przez Rotha publicznie spoliczkowany.
Profesor umilkł na chwilę, spoglądając znacząco po klasie.
— Smaczku całej aferze dodaje fakt, że po pierwsze, rok wcześniej Roth był jeszcze SA-Sturmbannführerem, czyli majorem. Awansował o trzy stopnie w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. A po drugie, był tak zwanym befsztykiem. Wiecie, co to znaczy?
Dziewczęta pokręciły przecząco głowami.
— Roth, w odróżnieniu od pruskiego ziemianina Keitla, nie ukończył żadnych oficerskich szkół, bo z zawodu był dekarzem. Urodził się w rodzinie robotniczej i w młodości objawiał niezdrowe ciągoty do komunizmu, co nie przeszkodziło mu wstąpić do SA i piąć się tam w górę. Dlatego takich jak on nazywano wtedy właśnie befsztykami: brunatni z wierzchu, ale czerwoni w środku.
Klasa zachichotała.
— Czyli wszystko poszło o to — podsumowała, mrużąc oczy, Karola — Że pruski generał dostał po twarzy befsztykiem.
Profesor Misiorek roześmiał się na całe gardło. Wyszczerzona Anka z uznaniem poklepała Karolę po plecach, która obróciła się szybko i z szelmowskim uśmiechem puściła do niej oko.
— To nie do końca tak, Karolina. — powiedział wciąż roześmiany profesor — Faktyczną przyczyną, tak jak stwierdziłyście wcześniej z Anką, była sama istota reform Röhma, narzucająca armii zwierzchnictwo SA. Incydent gliwicki był po prostu tą przysłowiową kroplą, która przelała czarę goryczy. Koniec dygresji, czas ucieka, wracajmy do tematu. Rozmawialiśmy, o ile mnie pamięć nie myli, o potencjalnym wcześniejszym sojuszu z Rzeszą przeciwko Sowietom.
— Panie profesorze — odezwała szybko się któraś z bliźniaczek Nawrockich — Co w końcu stało się z tym... befsztykiem?
Profesor uśmiechnął się lekko.
— Zarówno Roth, jak i Keitel przeszli na emeryturę w stopniu generała-porucznika. Ale tylko o jednym z nich można dzisiaj poczytać w książkach. No, teraz już naprawdę wracamy do tematu. Ktoś jeszcze ma jakieś pomysły?
— A ja myślę — oznajmiła Magda Turek — Że mogłoby dojść do wojny Rzeszy z Polską.
— A to ciekawe. — zainteresował się profesor Misiorek — Dlaczego tak myślisz, Magda?
— Podobno w pierwszym wydaniu „Mein Kampf” Hitler wypowiadał się przeciwko Polakom i twierdził, że celem Rzeszy jest podporządkowanie sobie wszystkich ziem na wschodzie, wliczając Polskę.
— Nieprawda! — zaprotestowała Anka — Hitler wypowiadał się przeciwko Rosjanom, nie Polakom.
Profesor rozejrzał się po klasie z uśmiechem.
— Czy któraś z was — mam na myśli was wszystkie tutaj — przeczytała „Mein Kampf”?
Zapadła cisza.
— Dowolną edycję. Wszystko jedno, czy po polsku, czy po niemiecku. Nikt?
Anka uniosła rękę.
— Ja próbowałam — przyznała nieśmiało — Ale nie dałam rady.
Kilka dziewcząt zachichotało.
— Nie śmiejcie się z Anki — powiedział uśmiechnięty profesor — Bo ona przynajmniej próbowała. W odróżnieniu od dziewięćdziesięciu pięciu procent obywateli Rzeszy, którzy dostają egzemplarz od państwa przy każdej możliwej okazji. Adolf Hitler, nic mu nie ujmując, był wybitnym politykiem. Był również całkiem przyzwoitym malarzem, dopóki skupiał się na architekturze. Niestety pisanie nie należało do jego silnych stron. Uważam się za historyka, więc „Mein Kampf”, jako pozycję definiującą politykę Rzeszy w latach trzydziestych i czterdziestych, przeczytałem z poczucia obowiązku. Tak, wszystkie trzy edycje. Muszę przyznać, że chociaż nigdy nie narzekałem na mój niemiecki, pierwsza edycja była napisana językiem tak mętnym, że w pewnych kwestiach trudno było w ogóle dociec, co autor faktycznie próbował przekazać. Najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę sam Hitler, gdyż pozostawił po sobie cały zbiór notatek i komentarzy, w których pewne tematy zostały uściślone i rozwinięte — w tym również kwestia tak zwanego Lebensraumu.
Profesor zakaszlał, zakrywając usta dłonią.
— Przepraszam. Zgodnie z notatkami, Hitler w pewnym momencie zaczął zdawać sobie sprawę, że posiadając za zachodnią granicą nieprzyjazną Francję i w bliższej lub dalszej perspektywie konflikt z bolszewikami, strategiczny sojusz z Polską był dla Rzeszy jedynym rozwiązaniem.
— Zwłaszcza że Hitler szanował Piłsudskiego. — dodała Anka.
— Osobiste uczucia i polityka to dwie różne sprawy, które bardzo często stoją ze sobą w konflikcie. — stwierdził profesor — Tak czy inaczej, swój Lebensraum Hitler widział dalej na wschodzie, za linią Dniepru, w charakterze europejskiej kolonii Rzeszy. Aczkolwiek, jak wiemy, wraz z powstaniem Protektoratu Rusi Kijowskiej owa kolonia została odepchnięta jeszcze dalej na wschód.
— Szkoda, że nie wybuchła wojna z Rzeszą. — odezwała się Zosia Krępicka.
— Tak? Dlaczego? — uniósł brwi profesor.
— Bo odzyskalibyśmy Gdańsk i Prusy Wschodnie.
— Aha — uśmiechnął się profesor — Czyli zakładasz, Zosiu, że wojnę z Rzeszą byśmy wygrali?
— Oczywiście. — wzruszyła ramionami Zosia — Przecież mielibyśmy za sobą przynajmniej Francję i Czechosłowację. Niemcy nigdy nie daliby rady takiej potędze, nawet gdyby wzięli sobie do pomocy Mussolińszczaka.
Klasa skwitowała „Mussolińszczaka” śmiechem.
— Dobrze! — uśmiechnął się do Zosi profesor — Bardzo ciekawa koncepcja. I co dalej? Odebralibyśmy tylko Gdańsk i Prusy Wschodnie, czy może jeszcze Śląsk? A może poszlibyśmy aż do Odry, albo nawet i za nią?
— Czemu nie. — zgodziła się chętnie Zosia — W końcu to historycznie nasze ziemie.
Profesor Misiorek uśmiechnął się sprytnie, mrużąc oczy.
— Nie sztuką jest zająć wrogie terytorium. — powiedział — Sztuką jest je później utrzymać, a na tych, jak powiedziałaś, historycznie naszych ziemiach żywioł polski jest obecnie mniejszością. Jak myślisz, Zosiu, czy dalibyśmy radę obronić się przed bolszewikami, musząc równocześnie zabezpieczać zachodnie rubieże przed wrogą nam Rzeszą i wewnętrznym ruchem oporu?
Zosia zawahała się, zmarszczyła brwi.
— Chyba... na pewno nie z taką armią, jaką mieliśmy na początku lat czterdziestych. — odezwała się niepewnie Karola.
— Chyba, czy na pewno? — roześmiał się profesor — Karolina ma rację. Nie dalibyśmy rady, chyba że wydarzyłby się następny cud nad Wisłą. A jak myślicie, jak wyglądałaby dzisiaj Polska, gdybyśmy wojnę z Sowietami przegrali?
Zapadła cisza.
— Nie mogliśmy przegrać wojny z Sowietami. — powiedziała w końcu Karola — Przecież kiedy prezydent Wieniawa-Długoszowski wraz z marszałkiem Śmigłym-Rydzem ogłaszali w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym krucjatę przeciwko bolszewikom, cała Europa stanęła za nami. Niemcy, Włosi, Francuzi, Finowie, Hiszpanie, Brytyjczycy. Nawet Amerykanie.
Anka pokiwała z uśmiechem głową. „Jej” profesor Mallory przyjechał walczyć z Sowietami aż z Nowej Zelandii, a potem, już jako polski obywatel, pozostał w kraju na stałe.
— Owszem, biorąc pod uwagę, jak rozkładały się wówczas nastroje w Europie, Stalin wybrał bardzo zły moment na rozpoczęcie wojny z Rzeczpospolitą. — zgodził się profesor.
— Podobno sowiecka napaść na Zahacie była prowokacją polskiego i niemieckiego wywiadu. — stwierdziła Atena.
— Z tego typu rewelacjami byłbym już ostrożny. — pogroził jej palcem profesor — Załóżmy czysto hipotetycznie, że Stalin nie przespał swojej szansy i zaatakował Polskę w roku... dajmy na to, trzydziestym dziewiątym, kiedy nasze wojsko było ciągle w odbudowie, a na pomoc Rzeszy również nie było co liczyć. Co wtedy?
— Prawdopodobnie ta lekcja odbywałaby się po rosyjsku. — powiedziała z grymasem Lufa.
— I gdzieś na Syberii. — dodała Anka — A Warszawa byłaby stolicą Polskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej.
— Nieprawda. — odezwała się z dziwną miną Zosia — Ta lekcja nie odbywałaby się w ogóle, bo leżałybyśmy już wszystkie w dole, gdzieś w lesie, razem z naszymi rodzinami.
Zapadła nagła cisza.
— Dlaczego tak uważasz, Zosia? — uniósł brew profesor.
— Może i nie każdy Żyd to komunista, ale prawie każdy komunista to Żyd. — wyjaśniła z obrzydzonym grymasem Zosia — Tak mawiał mój ojciec, a on znał się i na jednych, i na drugich, bo walczył z nimi przez całe swoje życie. Pod Sowietami mielibyśmy tu Rzeczpospolitą żydowską, rządzoną przez Żydów polskich do spółki z Żydami sowieckimi. A jak wyglądają rządy Żydów, widać było w Estonii i na Łotwie, kiedy wkroczyła tam Armia Czerwona. Żydzi to bandyci i mordercy, dlatego bardzo dobrze zrobiliśmy, odbierając tym wszystkim parchom obywatelstwo i...
— Wystarczy, Zosiu. — przerwał jej z naciskiem profesor Misiorek — Nie odbiegajmy za bardzo od tematu.
— A ja myślę, że pod rządami Stalina mogłoby nam być lepiej, niż za carów. — powiedziała po chwili Atena — Przecież oni nas nienawidzili i masowo wywozili na Syberię, a komuniści mimo wszystko wierzyli w równość bez względu na pochodzenie.
— Nieprawda. — zaprotestowała Lufa — Nasza arystokracja liczyła się na carskim dworze. Polacy, jak na przykład książę Czartoryski zostawali zaufanymi carów i wykorzystywali swoją pozycję, aby pracować na rzecz ojczyzny. To Stalin nienawidził Polaków i nigdy im nie ufał.
— A Dzierżyński? — przechyliła głowę Atena.
— Dzierżyński nie był Polakiem. — prychnęła z grymasem Lufa.
— Obawiam się, że jednak był. — sprostował z uśmiechem profesor Misiorek — Renegatem, ale Polakiem. A na domiar złego szlachcicem. Wracając do tematu, jak sądzicie, czy Stalin zatrzymałby się na Polsce?
— Jeśli upadłaby Polska — powiedziała Karola — To zatrzymałby się dopiero na Atlantyku.
— Albo i dalej. — dodała Anka.
— Dalej już chyba za bardzo nie miałby się gdzie zatrzymywać. — zachichotała Karola — Poza tym wtedy do wojny włączyłaby się Ameryka.
— O! — ucieszył się profesor Misiorek — No, nareszcie. Porozmawiajmy zatem o Ameryce. Dlaczego tak uważasz, Karolina?
— Dlatego — wyjaśniła Karola — Że następnym przystankiem byłaby dla Stalina Brytania. A Amerykanie i Kanadyjczycy nie pozwoliliby Sowietom zająć Brytanii ze względu na wspólną historię i kulturę. Poza tym, gdyby upadła Wielka Brytania, Ameryka straciłaby wszystkie swoje wpływy w Europie bez żadnej szansy na ich odzyskanie, a Sowieci mogliby zagrozić wtedy Kanadzie. A stamtąd przecież do Stanów Zjednoczonych już niedaleko.
— Brawo, wnikliwa analiza. — uśmiechnął się do niej promiennie profesor.
— Dopóki Ameryka posiada broń atomową, musi obawiać się tylko siebie. — powiedziała któraś z sióstr Nawrockich.
— Mądrze powiedziane. — pochwalił ją profesor — Ty jesteś Klara, prawda?
— Edyta.
— Edyta, oczywiście. Przepraszam. — zmieszał się profesor — A co gdyby Związek Sowiecki również taką broń posiadał?
— Wtedy chyba faktycznie ta lekcja nie odbywałaby się w ogóle. — odezwała się z grymasem Lufa.
Profesor pokiwał powoli głową.
— Właśnie. — przytaknął — Zadajmy sobie teraz pytanie, dokąd może zaprowadzić nas niekontrolowany rozwój...
Przerwało mu jazgotliwe brzęczenie szkolnego dzwonka. Profesor Misiorek, uśmiechnięty od ucha do ucha, rozłożył ramiona.
— No, moje kochane, nie zamierzam was dłużej trzymać. Życzę wam dużo radości, spokojnych świąt i szczęśliwego nowego roku. Widzimy się, mam nadzieję w komplecie, w styczniu.
Tuż po wyjściu z klasy Gośka znienacka chwyciła Ankę za rękę i popędziła z nią korytarzem, przepychając się między podekscytowanymi zaczynającą się właśnie przerwą dziewczynami.
— Gdzie mnie ciągniesz, wariatko? — jęknęła Anka.
— Atena! — zawołała Gośka.
Atena zatrzymała się tuż przed drzwiami toalety, odwróciła się do nich i poprawiła okulary.
— Tak? — zapytała, unosząc brwi.
— Plan z Sylwestrem aktualny? — szepnęła konspiracyjnie Gośka.
Atena uśmiechnęła się kącikami ust.
— Aktualny, a co?
— Świetnie. W takim razie Anka będzie u ciebie w Sylwestra o... — Gośka zerknęła na Ankę — O szóstej?
Anka kiwnęła potakująco głową.
— O szóstej. — potwierdziła Atena — Jesteśmy umówione.
— Za co się przebierasz? — zapytała ciekawie Anka.
— Niespodzianka. — uśmiechnęła się Atena — A ty? 
— Też niespodzianka. — zachichotała Anka — Gośki nawet nie pytaj.
Atena uśmiechnęła się łagodnie.
— No, czyli wszystkie przekonamy się dopiero w Sylwestra. — stwierdziła radośnie Gośka — Serwus, Atena. Wesołych!
— Wesołych świąt. — pożegnała je Atena i ruszyła korytarzem w stronę szatni.
— Załatwione. — skwitowała zadowolona Gośka i klepnęła Ankę w ramię.
Przy schodach czekały na nie Karola, Lufa i Maleńka.
— Macie jakieś plany na popołudnie? — zapytała ich Karola.
— Ja nie mam żadnych. — pokręciła głową Gośka — Nie wiem jak księżniczka.
— Ja też nie. — Anka wymierzyła Gośce kuksańca — A co?
— Tak sobie pomyślałam — powiedziała nieśmiało Karola — Że skoro widzimy się wszystkie po raz ostatni w tym roku, to może poszłybyśmy na Krakowskie Przedmieście zobaczyć dekoracje świąteczne? I choinkę?
— Przecież teraz nic nie będzie widać. — wzruszyła ramionami Gośka — Trzeba by zaczekać, aż się zrobi ciemno. A dopiero południe.
— No to co? — wzruszyła beztrosko ramionami Karola — Zjemy obiad i już będzie pierwsza. A potem...
— Na Nowym Świecie jest Blikle. — wtrąciła Anka — Mogłybyśmy wstąpić?
— Jest. — podchwyciła ochoczo Maleńka — Można posiedzieć, pogadać, zjeść ptysia. A o takiej czwartej już będzie ciemno.
Karola zerknęła na Lufę.
— Jak uważasz?
— Może być. — zgodziła się po chwili namysłu Lufa, kiwając głową — Tylko ostrożnie z tymi ptysiami, Karol.
— Swoją drogą, Karolku — powiedziała Gośka, gdy zasiadały ze swoimi tacami przy stoliku na stołówce — Zawsze możemy spotkać się jakoś przed świętami.
— Właśnie. — przytaknęła Anka — Mogłybyśmy pojechać razem na sanki do Młocin. Od poniedziałku ma padać śnieg.
— Dobrze gada. — mruknęła Maleńka.
Karola pokręciła głową.
— W poniedziałek wyjeżdżamy z Lufą do moich rodziców, do Sztokholmu. Wracamy dopiero w Nowy Rok.
— Co ty powiesz? — zdziwiła się z grymasem Lufa, ostrożnie nabierając zupy na łyżkę — Myślałam, że wracamy w Sylwestra?
— Jakby nie liczyć, przez następne dwa tygodnie nas nie będzie. — powiedziała szybko Karola, rumieniąc się nieco.
— Szkoda. — zmartwiła się Anka.
— Nie to nie, trudno. — wzruszyła ramionami Gośka — A ty, Maleństwo?
— A ja bardzo chętnie. — uśmiechnęła się ochoczo Maleńka — Nie mam żadnych planów przed świętami.
— Maleńka, masz telefon? — zapytała Anka.
Maleńka kiwnęła twierdząco głową. Anka otworzyła teczkę, wyrwała z zeszytu kartkę, zapisała na niej swój numer telefonu, po czym podała ją Maleńkiej.
— Daj mi swój. — powiedziała — Umówimy się jakoś.
— Nam też dajcie! — poprosiła Karola.
— Przecież wyjeżdżacie? — uniosła brew Maleńka.
— Na wszelki wypadek. — mruknęła Karola, zapisując na kawałkach papieru swój numer telefonu i rozdając je Ance, Gośce i Maleńkiej.
— Ja wyszłam na tym najlepiej. — stwierdziła z zadowoleniem Gośka — Teraz ja mogę dzwonić do was wszystkich, ale wy nie możecie dzwonić do mnie.
— Też coś. — prychnęła Lufa.
— Jej i tak zawsze brakuje dwudziestogroszówek. — zachichotała Anka, zerkając na nadgarstek Gośki — Która godzina?
— Co ja jestem, zegarynka? — obruszyła się Gośka — Taka przyjemność kosztuje dwadzieścia groszy.
— Za dziesięć pierwsza. — powiedziała Lufa — Idziemy?
— Możemy iść. — zgodziła się Maleńka — Pojedziemy tramwajem?
— Boję się, że nie zabierzemy się wszystkie do karocy księżniczki. — wyszczerzyła zęby Gośka.
— Myślałam, że się przespacerujemy, żeby zabić trochę czasu? — zaproponowała Karola — Przecież to tyle, co przejść Wiejską, a potem przez plac Trzech Krzyży i już jesteśmy na Nowym Świecie.
— Możemy się przespacerować. — zgodziła się Lufa.
— Zimno. — skrzywiła się Anka.
— Ja też głosuję za tramwajem. — poparła ją Maleńka.
— Coś nam się tu zaczynają księżniczki mnożyć. — stwierdziła cierpko Lufa — Mamy po dwa głosy, więc zadecydujemy demokratycznie: Gośka, spacer czy tramwaj?
Gośka zastanowiła się przez chwilę, ewidentnie znajdując mnóstwo radości w napiętych spojrzeniach Anki i Maleńkiej.
— Spacer. — oświadczyła — W końcu nigdzie nam się nie spieszy, a wam, wasze miłoście, trochę świeżego powietrza dobrze zrobi.
— Zdrajca. — prychnęła z niesmakiem Anka.
— Poczekaj, Lorenc — zmarszczyła brwi Maleńka — Jeszcze będziesz chciała odpisywać matematykę.
— Widzicie? — Gośka zwróciła się do Lufy i Karoli — Ja tylko dbam o ich zdrowie, a one robią ze mnie Barabasza.
— À propos Barabasza — powiedziała Karola, gdy schodziły do szatni — Nie spodziewałam się, że z tej Zośki taka wściekła antysemitka.
— To ty nie słyszałaś? — zdziwiła się Maleńka.
— Czego nie słyszałam? — uniosła brew Karola — Co? Maleńka?
— Później ci powiem. — ucięła Maleńka.
Anka zerknęła ciekawie na Gośkę, która wydęła usta i wzruszyła ramionami.
— Ja tam nic nie wiem. — mruknęła lekceważąco.
W szatni Maleńka usiadła naprzeciwko Karoli i nachyliła się do niej konspiracyjnie.
— W czasie przesiedleń — szepnęła — Stary Zośki dowodził batalionem żandarmerii. Podobno mieli całe listy tych Żydków, których zabierali z Muranowa, nocami wywozili do Puszczy Kampinoskiej i... — Maleńka ułożyła palce w pistolet — Paf. Dostał za to pułkownika.
Karola zamarła z butem w dłoniach. Lufa zmarszczyła brwi, a Gośka łypnęła na Maleńką znad zawiązywanego właśnie szalika. Ciarki przeszły Ance po plecach.
— Skąd wiesz? — zapytała cicho Karola.
— Zośka sama się tym chwaliła. — wzruszyła ramionami Maleńka.
— Bzdura. — burknęła Lufa — Po pierwsze, takich rzeczy nie da się robić po kryjomu, ktoś by coś zauważył. Po drugie, po co mieliby zabijać ludzi, których i tak wyrzucają z kraju? Ma dziewczyna wyobraźnię.
— No właśnie. — zgodziła się Anka — I jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ojciec Zośki chwalił się jej takimi rzeczami.
— Jej ojciec nie powiedział jej o tym ani słowa. Został potem przeniesiony do Protektoratu i zginął w banderowskiej zasadzce pod Charkowem. — powiedziała Maleńka — Zresztą razem z całym oddziałem. Ocalało tylko dwóch. Jeden, jak już wyszedł ze szpitala, wysłał do starej Krępickiej list, w którym opisał całą tę sprawę z przesiedleniami. Potem walnął sobie w łeb.
— A drugi? — zapytała Anka, przysłuchując się z szeroko otwartymi oczami.
— A drugi zaginął bez śladu.
— Przecież to zupełnie nie ma sensu. — powiedziała po chwili Karola — Skoro ojca Zośki zabili Ukraińcy, którzy zresztą też za Żydami nie przepadają, to niby dlaczego Zośka miałaby zostać przez to wściekłą antysemitką? 
— Może po prostu dziewczynie po tym wszystkim odbiło. — mruknęła Gośka — A wy doszukujecie się nie wiadomo czego.
— Może tak być. Albo tamten chłopak, co napisał list, żywił do jej ojca jakiś uraz. — zgodziła się Maleńka — Ale ona i tak jest trochę dziwna, ta Zośka.
— Bo nie lubi Żydów? — wzruszyła ramionami Lufa — Pokaż mi kogoś, kto lubi.
— Pokaż mi najpierw jakiegoś Żyda. — powiedziała Karola — Wyjdziemy stąd kiedyś, czy będziemy tak tu debatować do świąt?
— Sama chciałaś zabijać czas, Karolku. — odparła Gośka — A nie ma lepszego sposobu uśmiercania czasu, niż inteligentna dyskusja.
— Idziemy. — zakomenderowała Anka — A swoją drogą, Karol, wpadnij kiedyś do Gośki, ona ci może jednego Żyda pokazać. Wisi u niej na ścianie.
— No, no. — obruszyła się Gośka — Od Baczyńskiego łapska precz, bo poprzetrącam. Poza tym żaden z niego Żyd.
— A jego matka nie była przypadkiem Żydówką? — zapytała Lufa, otwierając drzwi szkoły — Rety, ale zimno! Anka i Maleńka mogły mieć rację z tym tramwajem.
— Widzisz? — powiedziała z wyrzutem Anka — Zawsze możemy zagłosować jeszcze raz.
— Zaraz się rozgrzejesz, nie marudź, antysemitko. — ofuknęła Lufę Gośka.
— Idźcie. — przykazała Anka — Ja tylko powiem Stefanowi, że wybieramy się na plac Zamkowy i za chwilę was dogonię.
Umówiwszy się ze Stefanem, że będzie na nią czekał przy Nowym Zjeździe, Anka zdziwiła się nieco, widząc dziewczyny tuż za bramą szkoły, dokładnie tam, gdzie je zostawiła. Gośka z Lufą były pogrążone w dyskusji o żydostwie Baczyńskiego, którą przerwała dopiero Maleńka.
— Całkiem, całkiem ten twój Stefan. — oznajmiła z uznaniem do nadchodzącej Anki.
— Stefan jest mój, sio. — oburzyła się Gośka, porzucając znienacka Baczyńskiego — Zainwestowałam już w niego kanapki z szynką, pierogi, parówki z chrzanem, gołąbki, parę litrów herbaty, a ostatnio naleśniki i szarlotkę. Ty mi się, Maleństwo, między wódkę a zakąskę nie instaluj.
— Czyli już odchowany, tym lepiej. — ucieszyła się Maleńka.
Karola parsknęła.
— Przecież on mógłby być waszym ojcem. — powiedziała Lufa, marszcząc brwi — Jak nie dziadkiem.
— Gośka, a co z tym twoim Syfonem? — zapytała podstępnie Karola, mrużąc oczy.
— Cały i zdrów, śle pozdrowienia. — zbyła ją krótko Gośka i zwróciła się do Lufy — No, nie spodziewałam się, że hrabianka gustuje w małolatach.
— A żebyś wiedziała. — zadarła nosa Lufa — Najpierw zostanę sędzią, zrobię karierę, zdobędę pieniądze, a potem znajdę sobie jakiegoś ładnego, głupiego gówniarza, żeby mi dogadzał. A co.
Gośka chwyciła ją za ramię.
— Ty się, jaśnie oświecona, tak nie rozmarzaj, bo pod samochód wpadniesz. Czerwone światło. — pokazała na sygnalizator po drugiej stronie przejścia. Były na skrzyżowaniu Myśliwieckiej i Mościckiego.
— A ty, Karolku? — odezwała się Maleńka, kiedy światło zmieniło się na zielone — Jakich mężczyzn ty preferujesz?
Karola uśmiechnęła się od ucha do ucha, demonstrując dołeczki w policzkach.
— Bogatych. — stwierdziła — I z poważnymi chorobami serca.
— Odpowiedź godna Gośki. — skwitowała Anka.
— Nic dodać, nic ująć. — doceniła Gośka.
Trzech uzbrojonych w długą broń, zmarzniętych policjantów sterczących pod bramą kompleksu sejmowego przy Wiejskiej przyjrzało im się z zaciekawieniem, a Maleńka nie byłaby sobą, gdyby nie pomachała im radośnie.
— To moje gimnazjum. — oznajmiła dumnie Lufa, wskazując okazały, trzypiętrowy budynek po drugiej stronie ulicy, na rogu Wiejskiej i Matejki.
— Dwóch Panien Jadwig? — zapytała Gośka.
— Czarnej i Białej. — przytaknęła Lufa — Biała Jadwiga jeszcze żyje. Przychodziła do nas co roku na święto szkoły, dziewiątego września. Kochana babcia.
Na placu Trzech Krzyży powitały je policyjne koguty, zalewające całą wschodnią pierzeję migającym czerwonym światłem. Spiczaste wieże i kopuła kościoła świętego Aleksandra wydawały się skąpane we krwi. Chodnik był zastawiony przez trzy czarno-białe policyjne radiowozy oraz karetkę Pogotowia. Z szeroko otwartych drzwi jednego ze sklepów wynoszono właśnie na noszach ciało przykryte prześcieradłem. Dziewczęta zatrzymały się i zbiły w ciasną grupkę, przyglądając się scenie szeroko otwartymi oczami.
— Panienki tu nie sterczą, bo nie ma się na co gapić. — ofuknął je w końcu pilnujący radiowozów policjant z groźnie wyglądającą strzelbą w dłoniach.
— Ciekawe, co się stało. — powiedziała cicho Gośka, wykręcając szyję tak, aby móc zerknąć po drodze do wnętrza sklepu — Jubiler. Może jakiś napad?
— Napad, w sobotę? W środku dnia? — skrzywiła się Maleńka — To musiałby być najgłupszy złodziej w Warszawie.
— Pierścionek Stalinowej. — przypomniała sobie nagle Anka.
Karola i Maleńka popatrzyły na nią zaskoczone. Gośka wyszczerzyła zęby.
— Co? — zamrugała oczami Lufa.
Anka zrelacjonowała im przygodę z sierotą po bohaterze z ubiegłej soboty. Zaśmiewając się z opowieści, minęły rozświetlone na biało zejście do stacji Metra i przebiegły przez skrzyżowanie z Alejami. Północny odcinek Nowego Światu, pomimo niezbyt sprzyjającej aury, był wypełniony ludźmi, zmuszając je do zmiany szyku w pary: Maleńka w awangardzie, za nią Gośka z Anką, Karola z Lufą na końcu.
— Ojciec mi opowiadał — powiedziała Karola — Że w latach trzydziestych i czterdziestych fetniaki próbowali bajerować jeleni na pamiątki po Hitlerze. A nawet po carze.
— No, Karolku. — odwróciła się do niej Gośka — Mówisz jak prawdziwy antek z Czerniakowa. Kto by pomyślał.
— Karol przez Czerniaków może przejeżdżał ze dwa razy w życiu. — odezwała się z grymasem Lufa — Za to kiedy jego klasa wystawiała pod koniec szkoły powszechnej teatrzyk na podstawie Wiecha, Karol grał szwagra Piekutoszczaka. Zresztą całkiem przekonująco. — puściła oko do Karoli, która odpowiedziała uśmiechem z dołeczkami.
— Lubisz Wiecha, Karolku? — ucieszyła się Maleńka.
— Przepadam. — uśmiechnęła się nieśmiało Karola.
— Kto to jest Wiech? — uniosła brwi Anka.
— No tak — westchnęła Gośka — Księżniczka ciągle jeszcze zielona. Dziennikarz, pisywał felietony gwarą warszawską do „Dobrego Wieczoru”. 
— Dalej pisuje. — sprostowała Karola.
— Naprawdę? — zdziwiła się Gośka.
— Jasne. — pokiwała głową Maleńka — Tylko teraz do „Dziennika Stołecznego”.
— Pożyczę ci „Piecyka i Spółkę”. — zaoferowała Ance Karola — Zakochasz się.
— Chętnie. — zaśmiała się Anka.
— Mam nadzieję, że u Bliklego nie będzie takich tłumów. — zafrasowała się Maleńka, po raz kolejny potrącona w ścisku.
— Zaraz się okaże. — mruknęła Gośka.
Ku ich zdziwieniu, cukiernia była prawie pusta. Z wyjątkiem kilku klientów dokonujących zakupów na wynos przy ladzie i jakiegoś starszego pana czytającego przy kawie „Dobry Wieczór”, wszystkie stoliki były puste. Usiadły przy oknie wychodzącym na Nowy Świat, przy czym doszło do krótkiej bitwy pomiędzy Lufą a Gośką o pluszowy fotel, którą Gośka, o dziwo, przegrała. 
— Przeflancuj się troszkie, królewna. — poleciła Karoli, próbując wcisnąć się ze swoim krzesłem między nią a Ankę.
Zamówiły dwie kawy ze śmietanką dla Lufy i Karoli, dwie malinowe herbaty dla Anki i Maleńkiej i mocnego, czarnego earl greya dla Gośki. Do tego Gośka z Maleńką zażyczyły sobie po ptysiu, Anka sernik, Lufa eklerkę, a Karola, z nieco niepewnym uśmiechem, rurkę z kremem.
— Karol! — ofuknęła ją Lufa, marszcząc groźnie brwi.
— Zostaw dziewczynę w spokoju. — stanęła w jej obronie Gośka — Przecież dzisiaj świętujemy,
— Właśnie — poparła ją Anka — I dlaczego tylko rurka?
— Karol w ogóle nie powinien jeść słodyczy. — wyjaśniła Lufa.
Anka popatrzyła na Karolę szeroko otwartymi oczami.
— Karolku, przepraszam. — powiedziała, zawstydzona — Gdybym wiedziała wcześniej, w życiu bym tego Bliklego nie zaproponowała!
— Daj spokój, Ania. — Karola poklepała ją uspokajająco po dłoni — W ogóle nie ma o czym mówić. Od jednej rurki nic mi się nie stanie.


Robiło się już ciemno, kiedy wychodziły z cukierni na mroźną ulicę. Tłum nieco zelżał, było późne, sobotnie popołudnie, ludzie spieszyli do ciepła swoich domów po ostatnich, desperackich, świątecznych zakupach. Były już przy Krakowskim Przedmieściu, kiedy zapłonęły tysiące maleńkich lampek owiniętych wokół latarni i przeciągniętych na drutach wysoko ponad linią krawężników, zalewając ulicę białym i czerwonym blaskiem. Złotem, błękitem i czerwienią zamrugały rozwieszone nad chodnikami gwiazdki śniegu, odbijając się migoczącą, wielokolorową kaskadą w karoseriach oczekujących na zielone światło aut. Dziewczęta zatrzymały się, obróciły powoli, z zadartymi głowami obserwując feerię barw i wydychając w mroźnym powietrzu kłęby pary.
— Patrzcie! — zawołała nagle Maleńka, wskazując im pomnik Kopernika.
Powiodły wzrokiem za jej gestem i wybuchnęły śmiechem. Zasiadający dostojnie pod Pałacem Staszica wielki astronom miał na głowie jaskrawo czerwoną czapę Mikołaja, a na kolanach, pomiędzy cyrklem a astrolabium, spore pudło owinięte złotym papierem i przewiązane szeroką, karmazynową wstążką. Przechodnie idący od Krakowskiego Przedmieścia w stronę Pałacu przyglądali mu się z rozbawieniem.
— W sumie też Mikołaj. — stwierdziła Anka.
— Poczekajcie. — poprosiła Karola, otwierając teczkę.
— Ciekawe, kto uskutecznił taki numer. — powiedziała z podziwem Gośka, przyglądając się świątecznemu Kopernikowi.
— I to zaraz naprzeciwko komendy policji. — dodała Anka.
— Przecież nawet sami policjanci się z tego śmieją. — zauważyła Lufa — Nie zdziwiłabym się, gdyby to była ich robota. O, Karol, będziesz robić zdjęcia?
Karola uśmiechnęła się nieśmiało, ostrożnie wyjmując ze skórzanego futerału srebrną Leikę.
— Mam jeszcze ze trzynaście zdjęć na tej rolce. — powiedziała — Chcę zużyć i założyć na wyjazd nową. Będziemy miały pamiątkę. Stańcie pod Kopernikiem, co?
Przebiegły przez tory tramwajowe na drugą stronę ulicy. Lufa, Maleńka, Anka i Gośka ustawiły się pod pomnikiem, Maleńka objęła Gośkę w pasie i przechyliła ją do tyłu, jak w tanecznej figurze. Gośka wyrzuciła malowniczo ramię za głowę, prawie trafiając Lufę w oko. Karola przykucnęła na chodniku, uniosła aparat do oczu, zaczekała, aż w kadrze nie będzie przechodniów.
— Świetne. — oznajmiła zadowolona — Gośka, weź teraz Ankę na ręce.
— Jeszcze czego! — spłoszyła się Anka.
— Zamień się ze mną, Karol. — zaproponowała Lufa — I weźcie ją na ręce we trzy. 
Karola ochoczo oddała aparat Lufie i podbiegła do Gośki i Maleńkiej, które dzieliły się właśnie częściami ciała protestującej zawzięcie Anki.
— Ja biorę głowę. — oświadczyła nieznoszącym sprzeciwu głosem — Gośka, rusz się.
Oparły swoje teczki o pomnik i nie zważając na obiekcje, pochwyciły oporną Ankę, unosząc ją bez wysiłku.
— Wy wariatki. — powiedziała bez złości Anka i odchyliła głowę, przytrzymując jedną ręką swój szkolny beret. Zobaczyła nad sobą ciemne, błyszczące radością oczy Karoli wpatrujące się w nią z uśmiechem.
— Wariatki. — powtórzyła cicho, odwracając wzrok i czując, jak jej policzki wzbierają rumieńcem.
Gdy Anka została w końcu postawiona z powrotem na ziemi, Lufa zażyczyła sobie zdjęcia z Karolą, które wykonała specjalnie przeszkolona w tym celu Anka, uznana za najstabilniejszą i najbardziej odpowiedzialną. Potem zdjęcie z Anką zrobiła sobie Gośka, a na końcu, podpuszczona z zemsty przez Ankę, Maleńka wzięła na ręce chichoczącą i czerwieniącą się wściekle Karolę.
— Nie wiedziałam, że fotografujesz. — powiedziała do Karoli Anka, kiedy szły bajkowo rozświetlonym Krakowskim Przedmieściem w stronę placu Zamkowego.
— Ja mam wiele zainteresowań, mówiłam ci już. — odparła z uśmiechem Karola — Ale fotografować bardzo lubię.
— Karol robi świetne portrety. — powiedziała Lufa, nachylając się Ance do ucha.
— Naprawdę? — Anka popatrzyła na Karolę szeroko otwartymi oczami — Ja też chcę!
— Tak? W takim razie znajdę dla ciebie miejsce w kalendarzu na przyszły rok. — zaśmiała się Karola.
— Przy okazji, ktoś tutaj jest mi winny portret. — zauważyła Gośka, rzucając znaczące spojrzenie w stronę Anki.
Karola, Lufa i Maleńka popatrzyły na nią zaskoczone.
— Jak to? — zmarszczyła brwi Lufa.
— Przecież Anka niesamowicie rysuje. — powiedziała Gośka — Co wy, nie wiedziałyście?
— W ogóle się nie chwaliłaś. — zbeształa Ankę łagodnie Maleńka.
— Bo nie ma za bardzo czym. — odparła skromnie Anka, rumieniejąc i rzucając Gośce wstydliwe spojrzenie. Gośka puściła do niej w odpowiedzi oko.
— W takim razie ja też chcę portret! — oświadczyła ochoczo Karola.
— Portret za portret, umowa stoi. — zachichotała Anka.
— Do kolejki, łobuzie. — ofuknęła Karolę Gośka — Ja byłam pierwsza.
Dochodziły do Mariensztatu, mogły już zobaczyć króla Zygmunta III Wazę stojącego z szablą i krzyżem na podświetlonej jasno kolumnie i patrzącego przez Senatorską w stronę placu Teatralnego. Za kolumną, naprzeciwko bramy Zamku, wznosiła się ogromna choinka, obwieszona lśniącymi w świetle latarń bombkami, z zatkniętą na szczycie błyszczącą złotem gwiazdą. Pod choinką uliczna kapela w kaszkietach, szalikach i paltach narzuconych na kraciaste marynarki, grała kolędy w aranżacji na gitarę, mandolinę, akordeon, skrzypce i kontrabas. Karola oddała swoją teczkę Lufie, podbiegła do muzyków i wrzuciła im do stojącego na chodniku melonika kilka monet.
— Uszanowanko panience. — ukłonił się jej gitarzysta.
— Dam marszałka, jeśli zagracie panowie „Warszawa da się lubić”. — zaproponowała Karola.
— No jasne, że dla panienki zagramy. — zgodził się ochoczo gitarzysta, wymieniając się porozumiewawczymi spojrzeniami z resztą zespołu.
Karola wrzuciła banknot do melonika, a kapela gładko przeszła z „Wśród nocnej ciszy” na „Warszawę”.
Karola ukłoniła się muzykom, po czym wróciła w podskokach, prezentując dołeczki w policzkach w ich całej uroczej okazałości. Dopadła Anki, chwyciła ją w ramiona i pociągnęła do tańca.
— Karol, wariacie! — pisnęła Anka.
— Trzeba miastu spojrzeć w oczy, jak Aniuchnie swej w oczęta! — zaśpiewała Gośka, wtórując muzykom.
— Już tej chwili, tej uroczej, się nie zapomni, się zapamięta! — dołączyła Maleńka.
Przechodnie zatrzymywali się na ten niecodzienny widok, śmiejąc się i bijąc brawo. Kapela ciągnęła co sił, zadowolona z nieoczekiwanego zarobku.


Wiadoma rzecz, Stolica,


I każde słowo zbędnem,


I w ogóle, i w szczególe,


I pod każdem innym względem!



Anka, czerwona jak burak, ku swojemu zaskoczeniu zauważyła, że nie tańczyły już same — po chwili dołączyli do nich jacyś starsi państwo, potem następna para, a potem jeszcze jedna, a na końcu dwóch małoletnich andrusów, którzy, z utkwionymi w Ance i Karoli roześmianymi oczami, ewidentnie usiłowali je przedrzeźniać. Karola nie zwracała na nic uwagi, z ramieniem oplecionym wokół talii Anki i z jej dłonią w swojej, pewnie prowadziła ją w walcu, śmiejąc się do niej białymi ząbkami.

 

Z nią się nawet podobnież,


Miasto Paryż równać nie ma prawa,


Bo faktycznie wiadomo, pardą,


Lecz nie ma,


Nie ma jak Warszawa!



— Prawdziwy z ciebie wariat, Karol. — szepnęła Anka, czując się z jakiegoś powodu niesamowicie szczęśliwa. Wydało się jej przez moment, że sam król Zygmunt odwrócił ku nim głowę, przyglądając się ich tańcowi z uśmiechem. Karola zachichotała, światło latarni odbiło się zachwyconym ognikiem w jej ciemnych oczach.


Warszawa da się lubić,


Warszawa da się lubić,


Tu szczęście można znaleźć,


Tutaj serce można zgubić!



W finale ostatniego refrenu, widząc, że roztańczeni ludzie wcale nie mają ochoty kończyć, muzycy skinęli do siebie porozumiewawczo, a mandolinista wystąpił przed szereg, zręcznie przechodząc w niespieszne, improwizowane solo. Po mandolinie popisał się swoją improwizacją skrzypek, a potem ponownie zabrzmiał cały refren i wreszcie piosenka zakończyła się zamaszystym akordem.
— Szanowne państwo, niniejsze potańcówkie zafondowała ta oto panienka. — ogłosił z uśmiechem gitarzysta, wskazując dłonią Karolę.
Rozległy się oklaski, Karola ukłoniła się, a potem uśmiechnęła szeroko do Anki, ciągle trzymając ją za rękę. Anka, zaczerwieniona i lekko zdyszana, odwzajemniła uśmiech.
— Panowie, dycha za „U cioci na imieninach”! — zawołał starszy pan, któremu wyraźnie chciało się tańczyć.
— Heniu, przecież adwent. — zaprotestowała bez przekonania jego partnerka.
— Co tam adwent. — machnął ręką starszy pan.
— Jeszcze raz? — zapytała Ankę Karola, szczerząc zęby.
— Nie, Karolku! — zachichotała Anka — Raz wystarczy. Ale zobacz — pokazała palcem Gośkę — Gośka aż się pali do tańca, ją porwij.
— Ani mi się waż! — obruszyła się Gośka, na wszelki wypadek chowając się za Maleńką.
— Stańcie pod choinką. — powiedziała Karola — Zużyjemy resztę filmu.
— Ile zostało ci zdjęć? — zapytała ciekawie Maleńka.
— Nie wiem. Może z pięć?
— Ot, poetka. — mruknęła Gośka.
— Byle szybko, bo zimno. — zaszczękała zębami Lufa.
— Idź zatańczyć z Karolem, raz-dwa się rozgrzejesz. — doradziła jej Gośka — Popatrz na Ankę, jaka teraz rumiana.
— Odczep się. — odezwały się równocześnie Lufa z Anką i zadowolone wyszczerzyły do siebie zęby.
— Teraz ja wam zrobię zdjęcie. — zaproponowała Maleńka — Karol, pokaż mi jak.
— Nie. — pokręciła głową Karola — Zrobimy sobie wszystkie razem. Przepraszam — zaczepiła jakąś przechodzącą parę — Czy mogliby państwo zrobić nam zdjęcie?
Przytuliły się do siebie pod choinką, z Maleńką w środku, niczym filarem obejmującym Gośkę i Ankę jednym ramieniem, a Karolę i Lufę drugim.
— Uśmiech proszę! — zawołał pan, celując w nie obiektywem karolowej Leiki — Już!
— Jeszcze jedno, dobrze? — poprosiła Karola.
— Oczywiście. — uśmiechnął się pan.
Karola ściągnęła usta w dzióbek i popatrzyła znacząco na Ankę, która, momentalnie wyłapując, o co chodzi, skinęła głową.
— Uwaga!
— Trzy, cztery. — odezwała się półgłosem Anka i kiedy pan naciskał migawkę aparatu, błyskawicznie wspięły się z Karolą na palce i pocałowały Maleńką w obydwa policzki.
— Ratunku, całują! — spłoszyła się zaskoczona Maleńka.
— Nie dawaj się łobuzom, Maleństwo. — powiedziała Gośka — Całuj je też!
— Nie będę nikogo całować. — obruszyła się Maleńka — Całujcie się same. Karol, ja też chcę zrobić zdjęcie!
Karola, prowadząca właśnie rozmowę z pomocnym panem i jego partnerką, odwróciła do niej głowę.
— Poczekaj!
Po chwili podbiegła do nich, uśmiechnięta, ściskając w dłoniach aparat.
— Ten pan jest fotografem prasowym. — poinformowała, zadowolona — Pogadaliśmy trochę o obiektywach i takich tam. Chodź, Maleńka, jak tak bardzo chcesz, to ci pokażę.
Jak się okazało, szacunek Karoli zgadzał się co do joty. Z pięciu pozostałych zdjęć dwa zrobiła Maleńka, następne dwa Anka, a ostatnie przypadło w udziale Gośce.
— To co teraz? — zapytała zmarznięta Maleńka z dłońmi wciśniętymi w kieszenie palta.
— Chyba wystarczy już tych szaleństw. — powiedziała Lufa — Widzimy się w przyszłym roku?
— Albo i przed — Gośka puściła oko do Maleńkiej — Sanki?
— Sanki! — zgodziła się ochoczo Maleńka — A jak pogoda nie dopisze, to zawsze można pójść na łyżwy pod Pingwiny na placu Muranowskim.
— Nie umiem jeździć na łyżwach. — skrzywiła się Gośka.
— To cię z Maleńką nauczymy. — uśmiechnęła się z wyższością Anka.
— Ech, poszłabym z wami. Może jakoś w styczniu. — westchnęła tęsknie Karola. 
— Pójdziemy, Karolku. — obiecała jej Anka.
Karola popatrzyła na nią wzrokiem, od którego zrobiło się Ance jakoś dziwnie ciepło, miękko i błogo, po czym uśmiechnęła się całą buzią, prezentując swoje dołeczki.
— No, dziewczyny — powiedziała z westchnieniem — W takim razie... wesołych świąt i do siego roku! Będziemy tęsknić. Co nie, Lufa?
— Jasne, że będziemy. — przytaknęła z oszczędnym uśmiechem Lufa — Wesołych świąt.
— Wesołych świąt! Bawcie się dobrze w tej Szwecji. 
Uścisnęły się, pomachały sobie rękami. Karola z Lufą skręciły w Podwale, zostawiając Ankę z Gośką i Maleńką.
— Maleńka, ty na tramwaj? — zapytała Gośka.
— Mam stąd trzynastkę do siebie na Mokotów. — skinęła głową Maleńka — Serwus! Pamiętajcie o sankach!
— Cześć! 
Gośka i Anka zatrzymały się przy wylocie Senatorskiej.
— Gdzie Stefan? — Gośka zerknęła na Ankę, podciągając skraj szalika na nos. Z całej jej twarzy widoczne były teraz jedynie brązowe oczy.
— Tam. — Anka wskazała dłonią róg Mariensztatu i Nowego Zjazdu, zza którego widać były już białe i czerwone lampy wiaduktu Pancera — Podrzucić cię do domu?
Gośka pokręciła głową.
— Nie, przejdę się na plac Piłsudskiego, stamtąd może złapię Metro. Albo pójdę na piechotę przez Ogród Saski i Elektoralną. — zastanowiła się przez chwilę, po czym pokiwała głową — Chyba mam ochotę na spacer.
— Nie zamarznij. — poradziła z troską Anka.
— Nie zamarznę. — obiecała jej Gośka — Zadzwonię w poniedziałek, dobrze? 
— Koniecznie! — przytaknęła stanowczo Anka.


W domu czekały na Ankę dwie niespodzianki. Pierwszą był Tata, w kamizelce i koszuli, ale bez marynarki, a drugą wielka, sięgająca niemal sufitu choinka, już ustawiona na stojaku w rogu salonu.
— No, nareszcie — mruknął na widok Anki Tata — Już sam się miałem brać za ubieranie.
— Nie ma mowy! — zaprotestowała stanowczo Anka — Przebiorę się tylko i zaraz wracam.
Ubieranie choinki zajęło im prawie półtorej godziny, być może dlatego, że Anka uparła się na własnoręczne ozdobienie górnych partii drzewka, a zwłaszcza na zatknięcie na jego szczycie gwiazdy. W tym celu musiała najpierw wspiąć się na krzesło przy asekuracji Taty, a kiedy to okazało się niewystarczające, Tata został zmuszony wziąć ją na barana.
— No, mam wrażenie, że trochę ci się przybrało, moja droga. — skomentował z grymasem, krzywiąc się nieco pod ciężarem córki.
— Nieprawda! — zaperzyła się Anka, czerwieniejąc gwałtownie — Ważę tyle samo, co rok temu!
W pracy tej dzielnie asystowały im Hela, rozpakowująca ozdoby z przyniesionych ze strychu pudeł i ocierająca je z kurzu, oraz udzielająca im z kanapy rad i wskazówek tyczących się ogólnej kompozycji i estetyki Mama. Końcowy efekt był tak satysfakcjonujący, że Anka odmówiła zjedzenia kolacji w jadalni i przyniosła swój talerz do salonu, gdzie zgasiła górne światło. Jedząc w fotelu, przyglądała się z zadowoleniem mrugającym kolorowym lampkom i rozbłyskom krzesanym na lśniących krągłościach bombek przez tańczące w kominku płomienie.
Poniedziałkowy poranek spędziła z ołówkiem i notatnikiem, szkicując od niechcenia zapamiętaną z soboty nocną panoramę Starego Miasta. Nie przykładała się do tego specjalnie, jako że w głębi duszy czekała już na telefon od Gośki i cieszyła się na perspektywę spotkania. Gośka zadzwoniła koło trzeciej. Wbrew prognozom, przez cały poniedziałek nie spadł ani jeden płatek śniegu, więc zgodnie z ustaleniami poczynionymi na placu Zamkowym, umówiły się na wtorek pod halą sportową na placu Muranowskim.
— Może zamiast tych łyżew pójdziemy na basen? — zaproponowała Gośka, a Anka była sobie w stanie wyobrazić grymas na jej twarzy.
— Łyżwy. — odparła stanowczo — Jutro, w samo południe.
— Na wszelki wypadek wezmę kostium. — westchnęła Gośka.
— Ani się waż!
Spotkały się przed wejściem do hali noszącej oficjalne miano Muranowskiego Domu Sportu imienia Janusza Kusocińskiego, ale ze względu na zawieszony nad wejściem neon przedstawiający maszerującą grupę pingwinów, powszechnie nazywaną Halą pod Pingwinami. Dom Sportu był obłym, kilkupiętrowym olbrzymem ze stali i szkła, zajmującym, wraz z otaczającym go małym parkiem, większą część placu. Wewnątrz mieściły się dwa wielofunkcyjne boiska, z których jedno zamieniało się w zimie w sztuczne lodowisko, dwa baseny, kilka sal gimnastycznych oraz umieszczony na przykrytym przeszkloną kopułą dachu kort tenisowy. 
Gośka zdziwiła się niepomiernie, zobaczywszy, że Maleńka przyniosła własne łyżwy.
— Anka, widziałaś? — szturchnęła Ankę łokciem — Maleńka ma swoje łyżwy!
— Co w tym dziwnego? — wzruszyła ramionami Anka — W szkole powszechnej też miałam swoje. Z wypożyczonymi nigdy nic wiadomo, prawda, Maleńka?
— Święte słowa. — przyznała poważnie Maleńka.
— I co ja tu robię z takimi dwoma Schnelldorferkami? — mruknęła zrezygnowanym głosem Gośka.
Ustawiły się w kolejce przy kasach. Hala była pełna nastolatków i dzieciaków pod opieką rodziców i starszego rodzeństwa. Kiedy wreszcie udało im się kupić bilety i wypożyczyć łyżwy, oniemiały — lodowisko było wypełnione ludźmi.
— A mogłyśmy pójść na basen. — oznajmiła cierpko Gośka.
— Myślisz, że tam lepiej? — prychnęła Anka — W końcu przerwa świąteczna. Trudno, skoro nie da się pościgać, to może przynajmniej nauczymy Gośkę jeździć?
— No, zobaczymy, co z tego wyjdzie. — powiedziała, mrużąc oczy, Maleńka — Boję się, że uczennica może być trochę bałwan.
Gdy tylko weszły na taflę i ujęły Gośkę pod ramiona, otrzymały kategoryczny zakaz puszczania jej bez względu na wszystko i już do końca kursu, pomimo próśb, kpin i obietnic, nie udało im się namówić jej na samodzielną przejażdżkę. Gośka męczyła się straszliwie, nie będąc w stanie rozluźnić napiętych panicznie mięśni i mimo że miała na sobie tylko sweter i spódnicę, oblewała się obficie znojnym potem.
— Wystarczy. — oświadczyła po półgodzinie, ocierając zlane męką czoło — Już wystarczy. Przecież nikogo nie zabiłam, żeby się tak nade mną znęcać. Odstawcie mnie do bandy i idźcie sobie pojeździć, a ja zobaczę, co tu dają w bufecie.
Anka i Maleńka popatrzyły po sobie, wzruszyły ramionami, po czym, zgodnie z życzeniem, odholowały Gośkę do wyjścia z tafli.
— To co teraz? — zapytała Maleńka.
— Zobacz — pokazała dłonią Anka — Tamta część jest chyba dla tych, co potrafią jeździć. I tam jest luźniej niż tutaj.
— Jedziemy. — zadecydowała Maleńka.
Anka jeździła ostatni raz na łyżwach na początku gimnazjum, ale jej mięśnie szybko przypomniały sobie technikę i odzyskały dawną wprawę. Ramię w ramię z Maleńką zatoczyły szerokie koło wzdłuż umownych granic zaawansowanej części lodowiska, zręcznie wymijając maruderów. Podczas drugiego okrążenia Anka wysunęła się do przodu, odwróciła twarzą do Maleńkiej i jadąc tyłem, z dłońmi splecionymi na plecach, posłała jej zadowolony uśmiech.
— Niezła jesteś! — oznajmiła z uznaniem.
— Ty też. — uśmiechnęła się Maleńka — I powinnaś częściej się tak ubierać. Pasuje ci.
Anka zwinnie odwróciła się do Maleńkiej plecami, aby ukryć rumieniec. W ferie nie obowiązywał przymus noszenia mundurku szkolnego, więc na ten wypad ubrała się nieco po chłopięcemu: w szary, wełniany golf i niebieskie dżinsy. Ubierała się tak bardzo rzadko, zazwyczaj preferując stylizacje znacznie bardziej dziewczęce, ale komplement Maleńkiej i tak sprawił jej przyjemność.
Najeździwszy się do syta, ku aprobacie Gośki, zjadły w bufecie obiad. Było tak tłoczno, że zaczynały już godzić się z perspektywą jedzenia na stojąco, kiedy Maleńka jakimś cudem wypatrzyła zwalniający się właśnie stolik i rzuciła się do niego przez salę, niemalże rozlewając zupę.
Gdy wyszły na zewnątrz, padał śnieg, okrywając szare, granitowe płyty placu Muranowskiego białym puchem i oblepiając nagie korony drzew skrzącym się w świetle świeżo rozpalonych latarni srebrem. Zatrzymały się na chodniku z twarzami uniesionymi do granatowego nieba i tańczących w nim maleńkich, rozmigotanych gwiazdek.
— Pięknie. — powiedziała marzycielskim głosem Maleńka.
— Biedny profesor Przeniczny. — westchnęła Anka.
Gośka i Maleńka wymieniły się zaskoczonymi spojrzeniami.
— Co takiego? — zdziwiła się Gośka.
— Profesor Przeniczny. Fizyka.
— To wiemy. — stwierdziła Gośka — Ale dlaczego biedny?
— Jak to, dlaczego? — oburzyła się Anka — Święta w szpitalu!
— Faktycznie. — zafrasowała się Maleńka.
— Może go do świąt wypuszczą. — zasugerowała Gośka.
— Oby. To przecież taki dobry dziadzio. — pokiwała głową Anka.
— Myślałam, że nie lubisz fizyki. — powiedziała Gośka.
Anka wzruszyła ramionami.
— Fizyki nie lubię, ale lubię profesora. To jak, jutro sanki?
— Jutro odpada. — skrzywiła się Gośka — Muszę pomóc mojej nieszczęsnej matce z zakupami.
— Ja też nie mogę. — dodała Maleńka — Umówmy się na po świętach, Ania.
— Jak będzie jeszcze się na co umawiać. — mruknęła rozczarowana Anka.
— Będzie, będzie. — pocieszyła ją z uśmiechem Gośka — Głowa do góry.
Ten śnieg, który zaczął padać we wtorek po południu, sypał stateczną, niespieszną bielą przez całą środę, zapowiadając białe i śnieżne święta jak z bajki. Sypał jeszcze w czwartek rano, w Wigilię, w którą Anka obudziła się przed świtem, skulona w kłębek, z podbrzuszem pulsującym znajomym, mdłym bólem.

Edytowane przez Helvetica Standard (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana… Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg. Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka.   Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż. Tam w dole czaiła się cisza, choć słońce padało jasno i ostro. Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów.   Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne światło.   A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot. Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie.   Przechodzę, przechodziłem albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb...   Tej całej maestrii starodawnego zdobienia. Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien.   Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria...   Choć niezwykle brudna. Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai...   Twarze wykute w kamieniu. Popiersia. Filary. Freski. Woluty. Liście akantów o postrzępionym, dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji.   Atlasy podpierające masywne balkony… Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią.   Metopy, tryglify. Zawiłe meandry…   Wydłużone, niskie prostokąty dające możliwość rozbudowanych scen.   Nieskończonych fantazji.   Jest ostrość i wyrazistość świadcząca o chorobie umysłu. O gorączce.   Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu. I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie… I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem.   A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale.   Coś mnie ciągnęło donikąd. Do tej feerii majaków. Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury.   Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy...   Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki.   Mozaika wejść i wyjść. Fasady w słońcu, podwórza w półcieniu.   Poprzecinane ciemnymi szczelinami puste place z mżącymi pikselami wewnątrz. Od nie wiadomo czego, ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico.   Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety.   Szare.   Coś na podobieństwo duchów. Zjaw…   Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej.   Przechodziłem tu wiele razy, od zarania swojego jestestwa.   Przechodziłem i widzę, coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.   Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność.   Mur.   Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe. Zdobione finezyjnie pałace. Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane.   Szedłem za nią. Za tą kobietą.   Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem. Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią.   W meandrach labiryntu wąskich uliczek szept mieszał się z piskliwym szumem gorączki.   Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych...   *   Znowu zapadam się w noc.   Idę.   Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia.   Stąpam po parkiecie z dębowej klepki. Przez zimne pokoje, korytarze jakiegoś pałacu, w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru.   W którym doskwiera nieustannie szemrzący w uszach nurt wezbranej krwi. Balet drgających cieni na ścianach, suficie… Mojej twarzy...   Od płomieni świec, które ktoś kiedyś poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie....   Wróciłem. Jestem…   A czy ty jesteś?   Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw.   Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym.   Rysując koła przeogromne w powietrzu, kroczysz powoli przede mną, trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje.   I nucisz cicho kołysankę, kiedy zmęczony siadam na podłodze, na ziemi...   Kładę się na twoim grobie.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)    
    • Ale dlaczego więźniarką ZIEMI?
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Sytuacja jest patowa,ujmę to najprościej, przed snem lepiej film obejrzeć o "Królowym Moście" Pozdrawiam Adam
    • siedzimy na błoniach popijając jogurt   to jest ten moment kiedy widać jednocześnie słońce księżyc i gwiazdy   Julek mówi że początek to było jedno Wielkie Pierdolnięcie jest z technikum i wie co mówi ale ja czuję że było zgoła inaczej   byliśmy tam wszyscy na samym początku ktoś coś powiedział ktoś się nie zgodził i tak się zaczęło    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...