Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 8


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 8


Poniedziałek rozpoczął się szaro i ponuro. W nocy ściął mróz, resztki śnieżnego błota pozamarzały, nadając trawnikom wyglądu pobojowiska z czasów Wielkiej Wojny. W sercu Anki za to wszystko grało i śpiewało, kiedy myła w łazience zęby, zerkając na swoje bursztynowe serduszko. Odłożywszy szczoteczkę do kubka i starannie wypłukawszy usta, odrzuciła włosy na plecy i kręcąc odsłoniętymi ramionami, z przyjemnością przyjrzała się ognistym odblaskom na gładkiej powierzchni miodowego klejnocika. Westchnęła z zadowoleniem i nie mogąc przestać się uśmiechać, wróciła do pokoju, aby ubrać się do szkoły.
— O, jaka rozanielona. — powitał ją w jadalni Tata — Dzień dobry.
— Dzień dobry, Tato! — Anka przytuliła się do niego i pocałowała w policzek — Ładnie pachniesz. Nowa woda kolońska?
— Ta sama, co zwykle. — zaśmiał się Tata — Siadaj, córeczko. Słuchaj, może pojedziemy dzisiaj razem? Wysadzimy cię pod szkołą.
— No pewnie! — zgodziła się ochoczo Anka, po czym zmarszczyła brwi — A gdzie Mama?
— Została w łóżku. — powiedział Tata — Nie czuje się dzisiaj najlepiej.
— Ale nic poważnego? — zaniepokoiła się Anka.
— Nic poważnego. — zapewnił ją Tata.
Hela przyniosła Ance śniadanie: jajko na miękko, do tego bułeczki z masłem, talerzyk konfitur i herbatę. Przez chwilę jedli obydwoje w milczeniu, aż wreszcie Anka przypomniała sobie, o co miała zapytać Tatę po wczorajszej rozmowie z Krzyśkiem.
— Tato? — odezwała się, mrużąc oczy — Ty byłeś na studiach... barwiarzem?
Tata parsknął, zasłonił usta serwetką.
— Skąd w ogóle ci to przyszło do głowy?
— Byłeś, czy nie? — nacisnęła Anka.
Tata westchnął.
— Byłem. W Tybindze. Zresztą razem z Maksem. Pamiętasz Maksa, prawda?
Anka pokiwała głową. Oczywiście, że świetnie pamiętała Maksa.
— Tam nazywało się to Bux. — ciągnął Tata — Od Burschenschaftu.
— I byłeś w ma... to znaczy, pojedynkowałeś się? — zapytała powoli Anka, mierząc go wzrokiem.
Tata zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią, żując bułkę z masłem i miodem.
— Pojedynki to głupota, kochanie. — stwierdził w końcu — Przynajmniej te studenckie.
— Wiem. — poważnie skinęła głową Anka — Ale ja nie o to pytałam.
Tata wziął się ostro za jedzenie, najwyraźniej próbując ją przeczekać, ale Anka była już z tą taktyką doskonale obeznana.
— Tato. — mruknęła ponaglająco, marszcząc brwi.
Tata wykrzywił się do niej niechętnie. Przełknął, otarł usta serwetką i westchnął ze zrezygnowaniem.
— Aniu — powiedział — Młodzi ludzie, czy na studiach, czy w szkole, robią czasami różne głupstwa...
— I to jest zupełnie normalne, tak? — podpowiedziała spokojnie Anka — W ogóle nie ma sobie czym zawracać głowy, kiedy młodzi ludzie w szkole zrobią od czasu do czasu coś głupiego, prawda?
Tata dopiero teraz zdał sobie sprawę, w jaką pułapkę się wpakował.
— Skąd w ogóle o tym usłyszałaś? — zapytał, usiłując desperacko zmienić temat.
— Od Mamy. — odparła niewinnie Anka.
— Chyba będę musiał z Mamą zamienić parę słów o rozpuszczaniu plotek. — oznajmił chmurnie Tata.
— Nie fatyguj się. — rzuciła gładko Anka — Już ja z Mamą porozmawiam w twoim imieniu.
Tata przyjrzał się jej uważnie.
— Czy ja zrobiłem ci coś złego, Aniu? — zapytał nieszczęśliwym głosem.
Anka wybuchnęła śmiechem, podniosła się od stołu i pocałowała Tatę w policzek.
— Chodź — powiedziała — Musimy się zbierać.
— To przerażające, jakie wy dwie jesteście czasami do siebie podobne. — gderał półgłosem w holu Tata, wkładając płaszcz i owijając szyję szalikiem.
Anka wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu.


— Nie wierzę własnym uszom. — oznajmiła powoli Gośka, wybałuszając na Ankę oczy — Powtórz, bo musiałam się przesłyszeć.
— Niczego nie będę powtarzać, odwal się. — burknęła zaczerwieniona kwieciście Anka — Doskonale słyszałaś za pierwszym razem.
Stały na podwórzu szkoły, spotkawszy się w bramie, częściowo schowane za pniem dorodnego grabu. Wydychały chmury pary podczas tej ściszonej rozmowy, bo poranek był przeraźliwie zimny. Gośka przestąpiła z nogi na nogę, poprawiła w zamyśleniu szkolny beret.
— Chcesz przez to powiedzieć, że pomyliłam się w szacunkach? — zapytała po chwili.
— Nie. — odparła Anka — To ty chcesz to powiedzieć. Ja chciałam powiedzieć dokładnie to, co powiedziałam.
Gośka zmrużyła oczy.
— I jesteś pewna, że...
— Nic mi się nie przyśniło. — przerwała stanowczo Anka, lekko już zirytowana — Nie chcesz, to nie wierz, ale...
Zza grabu wyłoniły się Lufa z Karolą. Zatrzymały się obydwie na ich widok, przyglądając się im ciekawie.
— Serwus. — odezwała się Lufa — Co wy, nie wybieracie się dzisiaj do szkoły?
— Właśnie się wybieramy. — oznajmiła Gośka.
— I co takiego ci się nie przyśniło, Anka? — zainteresowała się Karola.
Anka odwróciła wzrok. Gośka wyszczerzyła w uśmiechu zęby. Ciemne, bystre oczy Karoli przeskoczyły uważnie pomiędzy nimi.
— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Karolku. — upomniała ją Gośka.
— Nikt z Karolem w piekle nie wytrzyma. — mruknęła Lufa — Idziecie w końcu, czy nie?
— Idziemy, idziemy. — powiedziała z uśmiechem Gośka i puściła oko do Anki, która udawała, że nie zwraca na nią uwagi.
Karola, obserwująca je obydwie z wyrazem zadziwionej konsternacji na twarzy, pokręciła głową i wzruszyła ramionami.


— No, to na kiedy planujesz następny raz? — zapytała od niechcenia Gośka w trakcie obiadu, który jadły całą paczką, tak jak zdarzało im się ostatnio coraz częściej.
Anka niemalże opluła się gulaszem. Zgromiła Gośkę wzrokiem, zasłaniając usta serwetką. Lufa i Maleńka popatrzyły po sobie pytająco. Karola odłożyła widelec i przyjrzała się Ance uważnie.
— Następny raz? — uniosła brew Maleńka.
Gośka uśmiechnęła się tajemniczo.
— Mam wrażenie — powiedziała powoli Karola — Że jakoś ostatnio wydarzyło się coś, o czym powinnyśmy wiedzieć.
— Nie powinnyście. — burknęła Anka, rumieniąc się wściekle.
— Czyli coś się jednak wydarzyło. — skwitowała Maleńka.
— Czy to przypadkiem ma jakiś związek z bratem Dorci? — zapytała nagle Karola, w zamyśleniu pocierając czubkiem długiego, szczupłego palca brzeg szklanki z kompotem.
Anka poderwała się, prawie przewracając krzesło.
— Muszę lecieć. — oznajmiła i chwytając teczkę, wypadła ze stołówki.
Resztę lekcji spędziła z nosem w książkach, udając, że nie dostrzega ani Gośki, ani szybkich spojrzeń rzucanych jej przez ramię przez Karolę, ani intensywnego wzroku Maleńkiej spod okna. Jedyną, na której tajemnica Anki najwyraźniej nie zrobiła żadnego wrażenia, była stoicko beznamiętna Lufa.
Po lekcjach Gośka przepchnęła się przez zatłoczoną szatnię i przycupnęła obok Anki, na samym końcu ławki. Anka ubrała się szybko, chwyciła teczkę i wstała, gotowa do wyjścia, ale Gośka chwyciła ją za rękaw i pociągnęła z powrotem.
— Nie złość się. — mruknęła.
— Nie złoszczę się. — odparła chłodno Anka — Czasami po prostu za dużo paplasz.
— Przecież niczego nie wypaplałam. — obruszyła się Gośka — Spowiłam cię za to w aurę tajemniczości. — pokiwała głową z poważną miną, najwyraźniej dumna z siebie.
— Sama się spowij. — prychnęła Anka — One pewnie sobie teraz myślą, że ja już... już...
Urwała, odwróciła twarz, aby ukryć wzbierający na policzkach rumieniec.
— No? — zachęciła ją łagodnie Gośka.
— Odwal się. — burknęła ze złością Anka.
— Oj, Aniu. — westchnęła Gośka — Widzisz, właśnie wychodzi z ciebie to całe twoje nieszczęsne dziewictwo. Zamiast dawać dyla, trzeba było się po prostu uśmiechnąć i powiedzieć, że następny raz będzie w swoim czasie. Albo i nie powiedzieć nic. Dziewczyny pospadałyby z krzeseł. A ty jak Kopciuszek, w nogi. A potem siedziałaś przez resztę dnia naburmuszona, jakby ci kto zrobił wielką krzywdę.
Anka pokręciła głową.
— Ale ja tak nie potrafię. — powiedziała ponuro.
— Potrafisz, potrafisz. — zapewniła ją Gośka — Popatrz na mnie. No, popatrz.
Ujęła podbródek Anki i delikatnie obróciła jej twarz ku sobie.
— Uśmiechnij się. — poleciła spokojnie.
— Daj mi spokój. — burknęła Anka.
— No, uśmiechnij się. Proszę.
Anka uśmiechnęła się nieszczerze.
— Nie tak. — powiedziała Gośka — Opuść lekko głowę. Uśmiechnij się samymi kącikami ust. Kącikami, Kosiu. Mam ci pokazać, gdzie masz kąciki? Teraz popatrz na mnie. Nie unoś głowy! Unieś za to nieco brwi. O, właśnie tak wygląda tajemniczy kobiecy uśmiech. Widzisz?
— Nie widzę.
— Poćwicz w domu. — doradziła Gośka — I musisz popracować nad tą swoją cnotliwością, bo aż mi ciebie szkoda.
Rozejrzała się ostrożnie.
— Widzisz się dzisiaj z Krzyśkiem? — zapytała szeptem.
— Nie wiem. — odpowiedziała z westchnieniem Anka.
— Poważnie? Nie umówiliście się na następną randkę? — zdziwiła się Gośka.
— Nie było okazji. — mruknęła Anka.
Gośka przewróciła oczami i pokręciła głową.
— I o tym właśnie mówię. No już, już, nie płoń mi się tutaj. Przecież to było normalne pytanie.
— Być może dla ciebie. Chodźmy już, co? — zaproponowała niecierpliwie Anka, podnosząc się z ławki.
— Chciałam tylko powiedzieć — oznajmiła Gośka, dopinając palto — Że mogłabyś poćwiczyć i na nim. W warunkach bojowych, jak to mówią. Proszę uprzejmie. — otworzyła i przytrzymała dla Anki drzwi.
— Gośka? — rzuciła groźnie Anka, mijając ją w progu.
— Słucham? — ćwierknęła niewinnym głosem Gośka.
— Ty powiedziałaś Karolowi o Krzyśku?
— Ania — Gośka chwyciła ją za rękę — Przysięgam ci na wszystko, na co warto przysięgać, że nawet o nim nie wspomniałam. Nie tylko Karolowi, ale w ogóle nikomu. Jeśli chodzi o twojego Krzyśka, to jestem jak grób generała Maczka.
— To skąd ona wiedziała? — zmarszczyła brwi Anka.
— Bo widziała, co się działo na Andrzejkach i połączyła fakty. — wyjaśniła Gośka, wzruszając ramionami — Z tego Karola jest całkiem sprytna bestia, aż trochę strach...
Zatrzymała się nagle ze zmarszczonymi brwiami, wpatrując się z napięciem w bramę szkoły.
— Co się dzieje? — zapytała zaskoczona Anka.
— Czy to aby nie twój laufer? — mruknęła Gośka.
— Rzeczywiście. Kto z nim jest? — Anka zmrużyła oczy, z niepokojem przyglądając się stojącej przy Krzyśku niskiej postaci w palcie i berecie, z zarzuconą na ramię szkolną teczką.
— Przypadkiem nie Dorcia? — powiedziała Gośka.
— Chyba przypadkiem Dorcia. — zgodziła się z ulgą Anka. Zawahała się przez chwilę — Nie wiem, czy powinnam im teraz przeszkadzać?
— Stoją w bramie — zauważyła Gośka — Więc sami się proszą. Przez płot raczej nie skacz, bo w najlepszym przypadku podrzesz sobie rajstopki, a w najgorszym coś znacznie cenniejszego. Poza tym Dorcia to już prawie jak rodzina.
Anka wymierzyła jej kuksańca w żebra.
— Idę. — zadecydowała.
— Darz bór. — Gośka pobłogosławiła ją gestem.
Anka ruszyła w stronę bramy, nerwowo zaciskając palce na rączce teczki. Krzysiek stał zwrócony do niej tyłem, ale Dorcia spostrzegła ją od razu, rzucając w jej stronę badawcze spojrzenie.
— ...po prostu czuję się trochę dziwnie, kiedy mój rodzony brat kręci mi się pod szkołą. — dokończyła.
— Serwus. — przywitała się nieśmiało Anka.
Krzysiek drgnął, odwrócił się do niej i posłał jej lekko zażenowany uśmiech.
— Serwus. — odpowiedział.
Dorcia uważnie przyjrzała się im obydwojgu po kolei.
— Nie przeszkadzam? — zapytała Anka.
— Skądże. — powiedział szybko Krzysiek, zerkając na swoją siostrę.
— Właściwie to muszę już lecieć. — stwierdziła Dorcia, przenosząc wzrok z Anki na Krzyśka — Pogadamy w domu. Serwus.
Obok nich przemknęła niczym cień Gośka, po drodze puszczając do Anki oko.
— O co chodziło? — zapytała nieco niepewnym głosem Anka.
Krzysiek wzruszył ramionami.
— Wpadliśmy na siebie z Dorotą przypadkiem. — wyjaśnił niechętnie — Mniejsza z tym. Przyszedłem, bo chciałem cię zobaczyć. Masz może ochotę na spacer, Aniu?
— Ochotę mam. — powiedziała z grymasem Anka — Ale nie mam czasu. Muszę jechać na angielski.
— Ach... no tak. — zmartwił się Krzysiek — Oczywiście. Trudno. Może w takim razie jutro?
— Dobrze. — zgodziła się Anka — Umówmy się na jutro po szkole.
— Świetnie. Jesteśmy umówieni.
Krzysiek zawahał się przez moment z utkwionymi w Ance niebieskimi oczami. Zmieszany, uśmiechnął się do niej nieśmiało, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Rozbratu. Anka, nieco zawiedziona, odprowadzała go przez chwilę wzrokiem. Westchnęła w końcu, wzruszyła ramionami i pomachała ręką oczekującemu przy samochodzie Stefanowi.


— Panie profesorze — powiedziała Anka, wyjmując z teczki oprawioną w czerwoną skórę książkę — Czy moglibyśmy porozmawiać o „Through the Looking-Glass”?
— Oczywiście. — rozpromienił się profesor Mallory, splatając dłonie na brzuchu — Jak ci się podoba?
— Wydaje mi się troszeczkę dziwna, ale bardzo ciekawa, dziękuję. — uśmiechnęła się Anka, otwierając książkę w miejscu, które uprzednio zaznaczyła sobie zakładką — Tylko mam problem ze zrozumieniem tego wiersza...
„Jabberwocky”? — domyślił się profesor, zerkając na Ankę znad okularów.
— Tak, „Jabberwocky”. — skinęła głową Anka — Czy te słowa w ogóle istnieją?
Profesor Mallory uśmiechnął się do niej, pocierając bródkę dłonią.
— Owszem, widzisz je w książce, nawet ułożone w wiersz. — powiedział — Dlatego, według mnie, one istnieją jak najbardziej. Myślę, że to, o co tak naprawdę chcesz zapytać, to czy one coś oznaczają.
— Tak. — przyznała nieco speszona Anka — Właśnie o to mi chodzi. Nie potrafię znaleźć ich znaczenia.
Profesor wypił łyk herbaty.
— A Humpty-Dumpty? Dotarłaś już do tej części?
— Dotarłam, ale... — Anka zawahała się przez chwilę.
— Ale to, co mówi Humpty-Dumpty, zupełnie do ciebie nie przemawia, prawda? — podpowiedział profesor Mallory.
— Właśnie. Przecież on wyraźnie próbuje Alicję zbyć.
Profesor pokiwał głową, przyglądając się jej z uśmiechem.
— Myślę, że szukasz znaczenia tych słów w złym miejscu. — oznajmił.
Anka zamrugała oczami, zaskoczona.
— Ale... patrzyłam w dwa różne słowniki...
— Wcale nie mam na myśli słowników. — uśmiechnął się profesor, wyciągając rękę — Mogę?
— Oczywiście. — Anka podała mu książkę.
Profesor Mallory poprawił okulary, przerzucił kartkę.
— Mówiąc ogólnie, „Jabberwocky” jest historią o bohaterskim młodzieńcu, który wyrusza zabić jakiegoś smoka, czy też innego groźnego potwora. Zgadzamy się z tym obydwoje? — zapytał.
Anka skinęła twierdząco głową.
— Doskonale. — uśmiechnął się swoim oszczędnym uśmiechem profesor — W takim razie zamknij teraz oczy.
Zaskoczona Anka zerknęła na niego badawczo, po czym zamknęła powieki. Profesor Mallory zaczął czytać swoim głębokim, niskim głosem:


Twas brillig, and the slithy toves


Did gyre and gimble in the wabe;


All mimsy were the borogoves,


And the mome raths outgrabe.

— Nie otwieraj oczu. — uprzedził ją profesor — Powiedz mi, co zobaczyłaś?
— Szczerze mówiąc, nie jestem pewna. — powiedziała ostrożnie Anka.
— Przeczytam jeszcze raz. Nie próbuj na siłę wyciągać z tych słów znaczenia. Skup się tylko na ich brzmieniu, pozwól im opowiedzieć sobie historię.
Anka skinęła niepewnie głową.
Profesor przeczytał ponownie pierwszą zwrotkę, zerkając na zmarszczone brwi Anki.
— Widziałam... — Anka zawahała się przez moment, pocierając usta czubkiem palca — Popołudnie w gęstej, gorącej dżungli. Albo może w bagnistym lesie. Jakieś małe, śliskie stworzonka wijące się wśród mokrych liści. I duże, kolorowe ptaki skrzeczące na gałęziach wysokich drzew.
— Brawo. — powiedział z uśmiechem profesor Mallory, zamykając książkę — Właśnie rozwiązałaś zagadkę tego wiersza.
Anka otworzyła oczy.
— Ale skąd mogę wiedzieć, że moje tłumaczenie jest właściwe? — zastanowiła się, sięgając po filiżankę.
— A dlaczego miałoby być niewłaściwe? — profesor Mallory nachylił się bliżej, zaglądając jej w oczy — Jest tak samo właściwe, jak każde inne. Gdyby Carroll chciał przekazać nam jasną wiadomość, użyłby słów, które są dla wszystkich zrozumiałe. Ale on wolał dać nam ramę, na której jego pędzlem możemy namalować nasz własny obraz. I o to właśnie chodzi w tym wierszu, Anna. Postrzegamy nasz świat przez pryzmat słów, którymi go opisujemy, a słowa to wspaniały wynalazek, ale czasami potrafią stać się dla naszej wyobraźni pułapką. I to jest właśnie lekcja Carrolla dla nas.


Rozbierając się w holu z palta i butów, Anka usłyszała dobiegający z otwartego gabinetu głos Taty. Była to rzecz dziwna, bo Tata zawsze dbał, aby drzwi były szczelnie zamknięte, gdy pracował. Z pantoflami w dłoni, Anka zbliżyła się do sączącej się przez szparę smugi światła i od razu poczuła ciężki zapach tytoniowego dymu.
— Maćku — mówił Tata — Ja rozumiem, że ten twój Toporczyk to gówniarz i że próbuje sobie wyrobić markę, ale weźże ty go trochę utemperuj. Czytałeś, co on napisał w dzisiejszym wydaniu? Jeśli prezydent apeluje o jedność w rządzie, to jaki z tego wynika szerszy kontekst? No właśnie. Nie możemy sobie na coś takiego pozwolić, szczególnie teraz. Kwapiszewski cały się zagotował, jak to zobaczył. Aż się pali, żeby wam wsadzić zewnętrznego redaktora merytorycznego, a po co wam to?
Tata umilkł na chwilę, słuchając.
— Nie, Maćku. Żarty się skończyły. Teraz już idziemy na całość i wyjdziemy z tego albo z tarczą, albo na tarczy. Tego całego Toporczyka na razie gdzieś schowaj, nie wiem, do działu sportowego, albo niech gnój pisze o pogodzie, byle tylko bez aluzji. A jutrzejszym pogrzebem najlepiej niech zajmie się Miecio. Pogadamy w piątek. Ucałuj Luśkę od Zosi i ode mnie. Cześć.
Brzęknęła odkładana słuchawka. Anka zajrzała do środka. Tata, bez marynarki, w rozpiętym kołnierzyku i z podwiniętymi rękawami koszuli siedział z łokciem na biurku, pocierając skronie czubkami palców.
— Zostawiłeś otwarte drzwi. — powiedziała Anka.
Tata uniósł głowę i spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.
— Wiem. — westchnął — Nie miałem wyjścia. Nie czujesz, jak tu duszno? 
Powietrze w gabinecie faktycznie było ciężkie, gorące i gęste od dymu. Grzbiety książek, którymi zastawiona była biblioteczka za plecami Taty, wyglądały szarawo i mdło, jak przez mgłę.
— Za dużo palisz. — stwierdziła z grymasem Anka.
— Palę tyle, co zazwyczaj. — zaprotestował Tata — Komin musiał się zatkać. Trzeba będzie ściągnąć tu Siwka, ale to pewnie dopiero po świętach.
— Otwórz okno. — doradziła Anka.
— Nie mogę.
— Niby dlaczego nie?
Tata otworzył szufladę biurka i wyjął z niej wyrwaną klamkę. Anka uśmiechnęła się protekcjonalnie.
— No i co z tego? Przecież to wystarczy wcisnąć i przekręcić.
— Tak? — uniósł brew Tata — Sama spróbuj, jak jesteś taka mądra.
— Też mi wielka filozofia. — prychnęła lekceważąco Anka, zabierając klamkę — Zaraz ci to naprawię. 
— Śmiało. — uśmiechnął się krzywo Tata.
Anka podeszła do okna, przyjrzała się klamce. Wyglądała niemalże dokładnie tak samo, jak ta z gośkowego okna, która pewnego dnia w ubiegłe wakacje niespodziewanie została Gośce w ręku. Kwadratowy bolec powinien pasować do otworu w ramie — klamka co prawda nie będzie się trzymała, ale okno w dalszym ciągu przy odrobinie sprytu da się otworzyć i zamknąć. Mrużąc oczy, Anka wsunęła bolec w otwór we framudze. Posyłając Tacie zwycięski uśmiech, chwyciła za uchwyt i spróbowała przekręcić go w górę. Klamka ani drgnęła. Anka spróbowała jeszcze raz, bezowocnie, po czym ostrożnie wyciągnęła bolec z otworu i przyjrzała mu się uważnie.
— No, no. — zadrwił za jej plecami Tata — Gdybym wiedział, że wyrosła nam tu taka złota rączka, już dawno wziąłbym cię na etat w ministerstwie.
Anka zacisnęła zęby. Powoli wsunęła bolec jeszcze raz, po czym z całej siły szarpnęła za klamkę. Bez rezultatu. Przygryzając wargę, spróbowała na siłę odciągnąć ramę okna od ościeżnicy.
— Tylko nie wybij szyby. — ostrzegł kpiąco Tata.
— Przeszło mi to przez głowę, owszem. — przyznała Anka, obserwując ze złością uparty mechanizm.
— Zostaw już, Ania. — powiedział Tata — Jakoś wytrzymam.
Anka westchnęła i wzruszyła ramionami.
— Nie lubię, jak rzeczy nagle przestają działać. — stwierdziła ze zrezygnowaniem.
— Co ty powiesz? — uśmiechnął się do niej Tata — Ja przepadam. Nic nie sprawia mi takiej przyjemności, jak obserwowanie fachowców przy pracy.
Anka pokazała mu język.


We wtorek rano, przed fizyką, Karola zjawiła się w klasie sama, wywołując ogólne zdziwienie.
— Gdzie zgubiłaś Lufę, Karol? — zapytała ciekawie Gośka.
— Lufa reprezentuje. — oznajmiła z uśmiechem Karola.
Gośka nie zdążyła dopytać o szczegóły, bo do klasy wkroczył profesor Zielnik.
— Mam dzisiaj dla was same dobre wiadomości. — oświadczył, zasiadając za biurkiem i otwierając dziennik — Jak zapewne wiecie, pan profesor Przeniczny przebywa obecnie w szpitalu i pobędzie w nim jeszcze przez chwilę. Otóż niezmiernie miło mi poinformować, że pan profesor czuje się świetnie i już nie może się doczekać powrotu do was. I to jest pierwsza dobra wiadomość. Zaś druga dobra wiadomość jest taka, że dzisiaj odbędą się tylko dwie lekcje.
W klasie zaszumiało.
— Tak, tak, dobrze słyszałyście. — pokiwał głową profesor Zielnik — Po drugiej lekcji jedziemy wszyscy na Powązki, gdzie godnie i z należytą powagą będziemy uczestniczyć w pogrzebie ofiar czwartkowej katastrofy lotniczej.
Rozejrzał się surowo po klasie, zatrzymując przez chwilę wzrok na Gośce.
— I mam szczerą nadzieję, że nikomu nie muszę wyjaśniać znaczenia słów „godnie” i „z należytą powagą”.
— Ciekawe. — mruknęła zupełnie niespeszona Gośka.
Anka nachyliła się do niej ze zmarszczonymi troską brwiami.
— Ale miałam spotkać się z Krzyśkiem po lekcjach! — szepnęła zmartwionym głosem — No i Stefan... jak ja to teraz załatwię?
Gośka zerknęła na nią kątem oka.
— A teraz trzecia i najlepsza wiadomość — oznajmił profesor — Skoro nie ma z nami pana profesora Przenicznego, wykorzystamy tę okazję, aby porozmawiać sobie więcej o zawiłościach le plus-que-parfait, ponieważ niektóre z was najwyraźniej mają z nimi ogromny problem. Koś, chodź do tablicy, skoro masz tak dużo do powiedzenia.


Zaraz po drugiej przerwie ogłoszono zbiórkę na podwórzu szkoły, gdzie uczennice Platerki zostały zapakowane do kilku wynajętych autobusów i zawiezione na Powązki Wojskowe. Na cmentarz weszły bramą od ulicy Powązkowskiej, po czym poprowadzono je centralną aleją w głąb nekropolii. Do samego jej serca dotrzeć im się nie udało, jako że w pewnym momencie natrafiły na mur czarnych i granatowych palt, gdzie zostały zatrzymane i ustawione w schludne szeregi.
— Ale tłumy. — stęknęła Maleńka — Przecież nic nie będzie widać.
— A co ty byś chciała oglądać? — mruknęła Gośka.
— Kompanię honorową. — powiedziała łakomie Maleńka.
— Zwieźli tu wszystkie szkoły z Warszawy, czy co? — zapytała dygocząca z zimna Dorcia, zła, bo jako najniższa w klasie mogła oglądać jedynie cudze plecy.
— Nie ma mowy, w życiu by się wszyscy nie zmieścili. — pokręciła głową Anka.
— O, patrzcie, tam stoi Norwid. — zauważyła Gośka, wspinając się na palce — To szkoła Syfona. — dodała po chwili, dostrzegając zdziwione spojrzenia — Ale jest ich tylko trójka!
— A tam Słowacki. — pokazała Karola — Ale też tylko kilkoro.
— To co, tylko nas zwieźli w całości? — zdziwiła się Anka.
— Na to wygląda. — westchnęła Maleńka.
— Nie. — odezwała się Magda Turek — Patrzcie, Batory też chyba cały.
— Tylko my i Batory? — zmarszczyła brwi Anka — Ciekawe dlaczego?
Gośka wzruszyła ramionami i przytuliła się do niej dyskretnie.
— Żeby jeszcze tak nie wiało. — burknęła.
Stały w milczeniu, rozglądając się ciekawie, podczas gdy na cmentarz napływały coraz to nowe fale ludzi.
— O, zobaczcie, ksiądz. — zauważyła Anka — Mszy przecież nie było. Dziwne, nie?
— Msza była tylko dla członków rodzin i najbliższych przyjaciół. — wyjaśniła półgłosem Lufa, która właśnie wcisnęła się między Gośkę a Karolę — A ksiądz jest na życzenie rodziny generała.
— Byłaś na tej mszy? — zapytała Anka.
— Byłam. — westchnęła ciężko Lufa — Dlatego opuściłam lekcje. Mój ojciec jeździł z generałem Maczkiem na ryby.
— Bez Karola? — uniosła brew Maleńka.
— Oczywiście, że bez Karola. — prychnęła Lufa — Jeździli we dwóch, ale czasami...
— Dlaczego na mszy byłaś bez Karola, głupia. — przerwała jej, krzywiąc się, Gośka.
— Sama jesteś głupia. — obruszyła się Lufa — A Karol się po cwaniacku wykręcił. — dodała z grymasem.
Karola wyszczerzyła zęby. Anka zachichotała.
— Przestańcie się śmiać, idiotki, bo nas też tu zaraz pochowają. — mruknęła ponuro Gośka.
— Cicho, kondukt idzie. — fuknęła Lufa.
— Ksiądz nie powinien iść razem z konduktem? — uniosła brwi Maleńka.
— To państwowy pogrzeb. — szepnęła Lufa.
Z bocznej alei dobiegły ich dźwięki werblowego tremolo. Zza rzędu drzew wyłonił się wojskowy sztandar z białym orłem w centrum czerwonego kawalerskiego krzyża. Za pierwszym sztandarem podążały inne, całe morze sztandarów, płynących falą biało-czerwonego przypływu między szpalerem wyprężonych na baczność cyprysów. Sztandary szły i szły, a Anka miała wrażenie, że zamarznie tutaj na kość, zanim ten pochód się skończy. Chorągwie skręciły, zatoczyły półkole wokół placu, ustawiły się zwartym szeregiem naprzeciwko tłumu. Po sztandarach pojawiły się niesione na ramionach, okryte biało-czerwonymi flagami trumny, które Anka była w stanie dojrzeć dopiero, kiedy stanęła na palcach. 
— Gdzie kompania honorowa? — zainteresowała się szeptem Maleńka, wyciągając szyję.
— Kompania idzie na początku. — powiedziała cicho Lufa.
— Lorenc, weź mnie na barana. — poprosiła Maleńka.
— Zdurniała do reszty. — burknęła Gośka.
— Uspokoicie się w końcu? — syknęła ze złością Lufa.
Werble ucichły. Ktoś zaczął przemawiać, ale stały za daleko, aby słyszeć poszczególne słowa, dodatkowo przeszkadzał w tym gwiżdżący między cmentarnymi pomnikami wiatr.
— Rany, jak zimno. — zaszczękała zębami Anka i przylgnęła do Gośki.
Lufa spiorunowała ją spojrzeniem.
— Nie żołądkuj się, jaśnie poświęcona, przecież i tak nic nie słychać. — mruknęła Gośka, ujmując ramię Anki.
— Ani nie widać. — dodała rozczarowana Maleńka.
Były już zdrowo zmarznięte, kiedy w końcu rozległ się dźwięk trąbki. Trębacz grał „Hasło Wojska Polskiego”, czyli trumny musiały być właśnie opuszczane do grobu. Po trzykrotnym powtórzeniu motywu trąbka ucichła, usłyszały za to komendę i ostry szczęk przeładowywanej broni. Huknęło, odgłos salwy honorowej przetoczył się w zimnym powietrzu, rezonując o kamienne pomniki. Anka drgnęła, zaskoczona, przytuliła się mocniej do Gośki. Szczęknęły jednocześnie repetowane karabiny, huknęło raz jeszcze, i jeszcze, i nagle nastała martwa cisza — wtedy od wschodu dobiegł do nich odległy grzmot artyleryjskiej salwy z kaponier Cytadeli. Nie zdążyło jeszcze ucichnąć jej echo, kiedy zagrzmiała druga, po niej kolejna. Głuchy pomruk armat sprawił, że Anka z jakiegoś powodu zadrżała, poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba.
— Szesnaście... siedemnaście... osiemnaście... — liczyła szeptem Gośka.
— Dwadzieścia jeden. — dokończyła Lufa — Pełny salut narodowy.
Po ostatnim, dwudziestym pierwszym wystrzale, na cmentarzu zapadła zupełna cisza. Gdzieś za nimi rozległ się nagle ryk silników. Jak na komendę uniosły głowy, w samą porę, aby zobaczyć przelatujące nad nekropolią cztery wojskowe odrzutowce w ciasnym szyku, ciągnące za sobą smugi białego i szkarłatnego dymu. Za cmentarzem samoloty rozdzieliły się w dwie biało-czerwone pary, uciekły w przeciwne strony, znikając w niskich, popielatych chmurach.
— To chyba tyle? — powiedziała Gośka, zmrużonymi oczami obserwując rozlewające się w szarości nieba kolory.
— Ludzie zaczynają się rozchodzić. — zauważyła Anka.
— Mamy wracać do autobusów. — poinformowała je stojąca przed nimi Baśka Szajer, chuchając obłokami pary.
Gośka puściła do Anki oko.
— Urywamy się? — zaproponowała cicho z łobuzerskim uśmiechem.
— Daj spokój. — ofuknęła ją Anka — Przecież i tak muszę zaczekać na Stefana. No i... — zaczerwieniła się, spuszczając wzrok — Sama wiesz, co jeszcze.
— Aha. — wyszczerzyła zęby Gośka — Siła wyższa. Trudno, dotrzymam ci towarzystwa przynajmniej do autobusu.
— Anka — odezwała się nagle Dorcia, która z trudem zdołała przepchnąć się do nich przez tłum. W swoim opadającym na oczy berecie wyglądała jak zmarznięty i nieszczęśliwy krasnoludek — Możemy pogadać?
— No pewnie. — skinęła głową zaskoczona nieco Anka.
— We dwie? — dodała Dorcia, rzucając znaczące spojrzenie na Gośkę, która uśmiechnęła się niewinnie, wzruszyła ramionami i demonstracyjnie odwróciła się na pięcie.
Anka i Dorcia zaczekały, aż tłum się trochę przerzedzi, po czym niespiesznie ruszyły aleją w stronę bramy.
— Anka — odezwała się Dorcia — Wiem, że to nie moja sprawa, ale... czy między tobą a moim bratem coś jest?
Anka popatrzyła na nią zaskoczona, nie do końca wiedząc, jak odpowiedzieć na to pytanie.
— Bo wiesz... — dodała z grymasem Dorcia — On ma dziewczynę.
Anka zatrzymała się w miejscu, wpatrzona w Dorcię szeroko otwartymi oczami. Jej żołądek skulił się nagle w ciasny, bolesny węzeł. Ktoś potrącił ją z wyburczanymi pospiesznie przeprosinami, ale Anka nawet tego nie zauważyła.
— Ania — Dorcia zmarszczyła brwi, przyglądając się jej z niepokojem — On... nic ci nie zrobił, prawda? Bo jeśli chociaż tknął cię palcem, to ja go własnymi rękami uduszę.
— Nie, oczywiście, że nic mi nie zrobił. — powiedziała szybko Anka, czując, jak jej usta płoną dokładnie w tym miejscu, które pocałował w niedzielę Krzysiek — Jesteś... jesteś pewna?
Dorcia przestąpiła z nogi na nogę, przyglądając się Ance nieszczęśliwym wzrokiem.
— Tak, znam ją przecież, tę jego Jaśkę. Ona wyjechała teraz na rok do Bazylei i tam studiuje, ale cały czas do siebie piszą.
Anka zacisnęła zęby, czując nagły przypływ dzikiej nienawiści do tej studiującej w Bazylei Jaśki, chociaż nawet nie miała pojęcia, kim jest ani jak wygląda. Łzy napłynęły jej do oczu, odwróciła twarz, nie chcąc, aby Dorcia widziała ją w takim stanie.
— Ania... — zaczęła cicho Dorcia, ale Anka potrząsnęła głową.
— Wszystko w porządku, Dorciu. — wydusiła z siebie, z całej siły wbijając paznokcie we wnętrza dłoni.
— Na pewno? — zapytała niepewnie Dorcia.
Anka skinęła głową, chociaż nic, absolutnie nic nie było w porządku.
— Może... chodźmy do autobusu? — zaproponowała nieśmiało Dorcia — Nie widzę już nikogo od nas.
Ruszyły w milczeniu znacznie już luźniejszą aleją. Anka szła sztywno, starając się zapanować nad wzbierającymi łzami. Wściekłość mieszała się w niej z żalem i rozczarowaniem, wspomnienie niedzielnego pocałunku nachalnie dobijało się do jej świadomości, a Anka ze wszystkich sił starała się go tam nie dopuścić.
Przecież on nawet nie był w moim typie, powiedziała sobie w myślach. Po co w ogóle zawracam sobie nim głowę? To nawet lepiej, że tak się stało. Teraz przynajmniej wiem, na czym stoję.
Uniosę cię jedną ręką, przypomniała sobie jego obietnicę. Przypomniała sobie roześmiany błękit jego tęczówek. Przypomniała sobie słodkie ciepło jego ust na swoich i zrozumiała, że nie da rady nie rozryczeć się jak ostatnia idiotka. Oddychać. Wdech, policzyć do czterech, wydech, policzyć do czterech.
— Ania — Dorcia wzięła ją za rękę — Słyszałaś, co powiedziałam?
Anka, wytrącona z zamyślenia, szybko otarła oczy rękawem.
— Przepraszam, Dorciu. — wyszeptała — Co mówiłaś?
— Nie przepraszaj. — westchnęła Dorcia — Mówiłam, że porozmawiam z nim w domu. Bo jeżeli on nagadał ci jakichś głupot, a nie wspomniał o tym, że już kogoś ma, to jest zwykłą świnią i za coś takiego powinien dostać po gębie.
Przestań, poprosiła ją w myślach Anka. Przestań, bo zaraz się rozpłaczę.
— Nie, Dorciu. — powiedziała trzęsącym się głosem — Nie mów mu nic, dobrze? Ja to załatwię.
— Na pewno? — uniosła brwi Dorcia.
Anka przełknęła ślinę. Myśl o tym, że miała się dzisiaj zobaczyć z Krzyśkiem, napawała ją panicznym strachem, ale przecież nie mogła angażować Dorci do rozwiązywania swoich własnych spraw. Nawet po andrzejkowej prywatce Dorcia nie stała się jej przyjaciółką, co najwyżej koleżanką z klasy, którą na ulicy witało się skinięciem głowy i uśmiechem. Za to Gośka... Anka miała wrażenie, że Gośka bardzo chętnie podjęłaby się rozwiązania tego problemu za nią, a przynajmniej na pewno zgodziłaby się towarzyszyć jej przy nieuniknionej konfrontacji z Krzyśkiem. Tyle, że to nie była sprawa Gośki, a Anka nie chciała już być niezaradną sierotką, którą trzeba się było opiekować.
— Na pewno. — skinęła głową.
Dorcia popatrzyła na nią z nieszczęśliwym wyrazem twarzy, ale nie powiedziała nic.
Przy autobusach czekali wyraźnie już poirytowani profesorowie Bednarz i Kańczyk.
— Nie spieszyło wam się, co? — ofuknął je profesor Kańczyk.
— Musiałyśmy na chwilę usiąść, panie profesorze — skłamała gładko Dorcia — Anka źle się poczuła.
Profesor Kańczyk przyjrzał się Ance uważnie, jego twarz złagodniała.
— Anka, wszystko w porządku? — zapytał cicho — Coś cię boli?
Życie, pomyślała Anka. Boli mnie życie.
— Nic mi nie jest, panie profesorze. — wyszeptała, spuszczając wzrok — Już czuję się lepiej.
Profesor odchrząknął, zakłopotany, potarł dłonią podbródek.
— No, dobrze. — powiedział miękko — Wsiadajcie do autobusu.
— To taka wrażliwa dziewczyna. — Anka zdołała usłyszeć jeszcze ściszony głos profesora Kańczyka zwracającego się do profesora Bednarza i zacisnęła zęby, czując łzy po raz kolejny zbierające się w jej oczach.
Ze wzrokiem utkwionym w podłodze, przecisnęła się za Dorcią przejściem pomiędzy rzędami foteli, usiadła koło Gośki.
— Co się stało? — zapytała zaniepokojona Gośka.
W głowie Anki ponownie pojawiła się myśl o podzieleniu się z nią kłopotem, a tym samym wciągnięciu ją w całą sprawę. Miałaby wtedy przy sobie kogoś, na kim mogłaby się oprzeć, kogoś, kto nie zawahałby się użyczyć jej swoich niespożytych sił.
Nieporadna, bezsilna sierotka, pomyślała gorzko.
— Nic. — bąknęła, starannie unikając wzroku Gośki.
— Na pewno?
— Na pewno.
Całą drogę z Powązkowskiej na Myśliwiecką przejechały w milczeniu. Anka wpatrywała się w swoje kolana, otępiała, z umysłem obolałym od lęku i niepewności, Gośka wyglądała przez okno, wyraźnie zbita z tropu i zaniepokojona, od czasu do czasu rzucając Ance badawcze spojrzenie.
Na podwórzu szkoły, kiedy wszystkie już zdołały wysiąść, zakomunikowano im, że te, które chcą, mogą iść do domu — reszta lekcji została odwołana.
— Może pójdziemy do mnie? — zaproponowała Gośka.
Anka pokręciła głową.
— Została jeszcze szarlotka. — dodała kusząco Gośka.
— Nie dzisiaj, Gosia. — powiedziała niechętnie Anka.
— To co zamierzasz robić przez następne dwie godziny? — uniosła brwi Gośka.
Utopić się w Wiśle, pomyślała Anka.
— Nie wiem.
Gośka skrzywiła się z niesmakiem. Owinęła się szczelniej szalikiem, przestąpiła z nogi na nogę.
— Ania, co się stało? — szepnęła, przyglądając się Ance z troską.
— Nic się nie stało. — odburknęła Anka z oczami wbitymi w gośkowe buty.
Gośka westchnęła.
— Dobrze. — zgodziła się z grymasem — Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to nie mów. Serwus.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę bramy z teczką zarzuconą na ramię. Anka patrzyła na jej oddalające się plecy, z trudem powstrzymując się od pobiegnięcia za Gośką, chwycenia ją za rękaw i od rozpłakania się w jej palto. Z całej siły zacisnęła zęby, aż zgrzytnęły.
Z oczami ciągle utkwionymi w Gośce, zrobiła dwa małe kroki do przodu, po czym westchnęła i skręciła w stronę wejścia do szkoły, czując, że wszystko w niej dygocze.
— Anka! — usłyszała głos za plecami.
Zatrzymała się, zobaczyła Karolę i Lufę przyglądające się jej ze zdziwieniem.
— Gdzie idziesz? — zapytała Karola.
— Do biblioteki. — szepnęła Anka i odwróciła się na pięcie, napotykając po drodze zaniepokojone spojrzenie Dorci.


Biblioteka była prawie pusta, z wyjątkiem kilku trzecioklasistek powtarzających materiał do matury. Anka zajęła stolik w rogu, przy oknie, z widokiem na dziedziniec szkoły ze stojącym w jego centrum popiersiem Emilii Plater. Wyjęła z teczki książki i zeszyty, ale nawet nie odkręciła skuwki z pióra. Siedziała bez ruchu, wpatrzona w powoli ciemniejące niebo i szarpane wiatrem bezlistne korony drzew, bez końca roztrząsając w pamięci sposób, w jaki potraktowała Gośkę. Czuła się fatalnie. Jej obolały zmartwieniem umysł podsuwał jej coraz to gorsze wizje przyszłości, w których Gośka zrywała ich przyjaźń, oświadczając, że nie chce mieć już z nią do czynienia, a Krzysiek ze śmiechem i wzruszeniem ramion porzucał ją rozryczaną na środku ulicy. Anka widziała już siebie sądzoną przed dyrektorskim obliczem za rozwiązłość, chłostaną na oczach wszystkich na scenie w sali gimnastycznej, a potem wyprowadzaną ze szkoły pod eskortą rodziców, jak Laura Cichocka. W tych czarnych fantazjach nie było nawet siedzącej przez gabinetem pielęgniarki Gośki, która powiedziałaby jej ostatnie „cześć”.
Anka pociągnęła nosem, otarła oczy wilgotną chusteczką.
— Zaraz zamykamy! — zawołała bibliotekarka, wyrywając ją z czarnego zamyślenia.
Schowała ciągle zamknięte pióro do piórnika, zgarnęła nietknięte książki i zeszyty z powrotem do teczki. Zeszła do pustej szatni. Na wieszaku wisiało tylko jej palto i ten widok był tak niezwykły, że zatrzymała się przez chwilę w drzwiach. Najchętniej przenocowałaby w szkole, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz.
Ubrana, trzęsąc się ze strachu i z zimna, wyszła na podwórze. Czuła się bardzo, ale to bardzo samotna i bezbronna, niesamowicie brakowało jej Gośki, jej ciepła, pewności siebie i tego dodającego otuchy, irytującego cynizmu. Powoli robiło się już ciemno. Zauważyła Stefana czekającego przy zaparkowanym wzdłuż jezdni mercedesie, rozejrzała się na boki, szukając znajomego korporanckiego dekla. Krzyśka nie było.
Może wyszłam za wcześnie, pomyślała, marszcząc brwi. Machnęła ręką do Stefana, przeszła się wzdłuż płotu szkoły w jedną i drugą stronę, rozglądając się uważnie. Zaszczękała zębami, robiło się jej porządnie zimno.
Krzysiek nie przyszedł. Z jednej strony Anka poczuła ogromną ulgę, ale równocześnie była teraz na niego naprawdę wściekła.
Odwróciła się na pięcie, ruszyła energicznym krokiem w stronę samochodu.
— Panna Ania na kogoś czeka? — zapytał Stefan — Może lepiej będzie zaczekać w aucie?
— Nie. — powiedziała Anka — Już nie czekam na nikogo. Wracajmy do domu, Stefku.
Stefan otworzył jej drzwiczki. Anka wsiadła do środka, zsunęła się na kanapie, tak, aby nie mógł dojrzeć w lusterku jej twarzy.
— Wszystko w porządku, panno Aniu? — zapytał Stefan, uruchamiając silnik.
— Tak. — burknęła Anka.
Odwróciła głowę, przyglądając się światłom Warszawy, ale po chwili położyła się na kanapie, podkładając dłoń pod policzek. Nienawidziła tego miasta, nienawidziła tych ulic, tych drapaczy chmur, tego harmidru i zgiełku, nienawidziła nawet Dworca Głównego. Bardzo chciała wrócić do Zamościa, do Babci i tam spędzić w samotności resztę życia.
Gdyby tylko była teraz ze mną Gosia, pomyślała z żalem. Gdyby jeszcze kiedykolwiek zechciała ze mną porozmawiać.
Nagle przyszło jej do głowy, aby poprosić Stefana o zawrócenie i zabranie ją na Chłodną. Już otwierała usta, ale w tym samym momencie wróciło do niej tamto lodowate „serwus”, którym pożegnała się z nią Gośka i Anka skuliła się żałośnie na kanapie.
W domu przywitała się z Helą mruknięciem i nawet nie zaglądając do salonu, poszła na górę. Nie zapalając światła, położyła teczkę na biurku i rzuciła się na łóżko, wtulając twarz w poduszkę — i w końcu rozpłakała się porządnie, wyrzucając z siebie całe napięcie dzisiejszego dnia, cały lęk, całą złość, całe rozczarowanie, które rozsadzały ją od wewnątrz od chwili, w której rozstała się z Gośką. Zwinięta w kłębek, wykończona płaczem leżała w ciemności bez ruchu. W głowie miała pustkę, jej umysł był zbyt otępiały, aby wysuwać kolejne katastroficzne wizje.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Ania? — odezwała się ostrożnie Mama, zaglądając do środka — Coś się wydarzyło w szkole, kochanie?
— Nic się nie wydarzyło, Mamo. — powiedziała cicho Anka — Po prostu źle się czuję.
— Mam zadzwonić po doktora Mazurka? — zapytała niespokojnie Mama — Nawet jak na ciebie, to chyba trochę za wcześnie…
— To nie to. — przerwała jej Anka — Nic mi nie jest. 
Mama usiadła przy niej na łóżku, delikatnie dotknęła jej ramienia.
— Nawet się nie przebrałaś. — powiedziała łagodnie i zawahała się przez chwilę — Aniu, czy... na pewno wszystko z tobą w porządku?
— Jestem po prostu bardzo zmęczona, Mamo. — szepnęła Anka.
Mama przez chwilę siedziała przy niej w ciszy, lekko głaszcząc ją po głowie.
— Wiesz, że jeśli chciałabyś o czymś porozmawiać, to ja zawsze tutaj jestem, prawda? — powiedziała w końcu cicho.
— Wiem, Mamo.
Mama westchnęła, podniosła się z łóżka.
— Przebierz się przynajmniej. — zasugerowała łagodnie — Zapalić ci światło?
— Nie, tak jest dobrze. — burknęła Anka.
Mama popatrzyła na nią w ciemności, po czym westchnęła jeszcze raz i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.


Anka przyjechała do szkoły wcześniej niż zazwyczaj. Jej plan zakładał przebranie się w szatni, kiedy jeszcze nikogo w niej nie było, następnie ukrycie się w łazience aż do dzwonka na pierwszą lekcję. W ten sposób uniknęłaby interakcji z dziewczynami — a przede wszystkim z Gośką, o której myśl napawała ją przygnębieniem i strachem.
Plan zawiódł. Gośka, która ewidentnie przejrzała jej zamiary na wylot, zjawiła się w szkole jeszcze wcześniej i zastawiła na nią zasadzkę tuż za bramą.
— Rety, dziewczyno — powiedziała, przyglądając się Ance szeroko otwartymi oczami — Wyglądasz jak upiór w operze, tylko bez opery. Czy ty w ogóle spałaś?
Pytanie, jak to zazwyczaj bywało z Gośką, trafiło w sedno. Anka spędziła pół nocy, drobiazgowo rozważając wszystkie możliwe strategie potencjalnej konfrontacji z Krzyśkiem, poczynając od karczemnej awantury, kończąc na zalaniu się łzami i ucieczce. Jej jedyną pociechą była myśl, że być może jednak Dorcia mimo wszystko porozmawiała z bratem w jej imieniu, dzięki czemu Krzysiek po prostu wyparuje z jej życia na dobre, a tym samym problem rozwiąże się sam. Drugą połowę nocy zajęło Ance zamartwianie się Gośką. Za każdym razem, kiedy przypominała sobie to jej zimne „serwus”, czuła przemożną chęć zerwania się z łóżka i popędzenia na Chłodną, choćby i na piechotę, gdzie załomotałaby do drzwi, złapała Gośkę w ramiona i nie wypuściła, dopóki nie zostałaby jej wybaczona wczorajsza głupota.
— Gosia — jęknęła drżącym głosem Anka i z całej siły przytuliła się do Gośki, zarzucając jej ramiona na szyję i chowając twarz w szaliku — Gosiaczku, przepraszam. Naprawdę przepraszam.
Zaskoczona Gośka wytrzeszczyła oczy, w zakłopotaniu poklepała Ankę po plecach.
— I za co ty mnie tak przepraszasz? — zapytała cicho — Z tego, co wiem, to nikogo mi nie zabiłaś.
— Za wczoraj. — wyszeptała Anka, obficie mocząc łzami gośkowy szalik.
Gośka rozejrzała się szybko.
— Chodź stąd. — mruknęła — Bo już się robi widowisko.
Pociągnęła żałośnie zasmarkaną i szlochającą bezradnie Ankę przez podwórze. Schowały się za rogiem szkoły, gdzie Gośka otarła Ance oczy i nos, pozwoliła jej rozpłakać się jeszcze raz, po czym cierpliwie powtórzyła procedurę.
— Już lepiej? — powiedziała — To teraz mów, co takiego się wczoraj wydarzyło.
Anka pokrótce zrelacjonowała Gośce wczorajszą rozmowę z Dorcią, przy okazji zmuszając ją do ponownego użycia chusteczki — tym razem pożyczonej od Anki, jako że jej własna chusteczka nie nadawała się już do niczego.
— I w końcu nie przyszedł? — zapytała Gośka, marszcząc brwi.
— Nie przyszedł. — pokiwała żałośnie głową Anka.
— Świnia. — skwitowała Gośka, biorąc Ankę pod ramię i delikatnie kierując w stronę wejścia do szatni — Dać mu od ciebie w mordę?
— Dać. — westchnęła ciężko Anka — Albo nie, nie dawać.
— Namyśl się jeszcze. — powiedziała Gośka — I w dalszym ciągu nie rozumiem, za co ty mnie tak przepraszałaś. To znaczy, chyba rozumiem, ale i tak wolę, żebyśmy to sobie na wszelki wypadek wyjaśniły raz, a porządnie.
— Myślałam, że jesteś na mnie wściekła za to, jak potraktowałam cię wczoraj, po tym pogrzebie. — wytłumaczyła nieszczęśliwym głosem Anka.
Gośka zatrzymała się przy drzwiach, spojrzała Ance w oczy.
— Owszem, byłam wczoraj zła. — przyznała cicho — Zmarzłam na tym cholernym cmentarzu, zgłodniałam, chciało mi się siku, a jeszcze ty zaczęłaś ni z gruszki, ni z pietruszki stroić fochy, jakbym ci zrobiła jakąś straszną krzywdę. I wiesz co, w drodze do domu faktycznie zaczęłam się zastanawiać, czy ja ci przypadkiem czegoś nie zrobiłam, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. 
— Nie zrobiłaś mi żadnej... — zaczęła Anka, kręcąc głową.
— Zamknij się, teraz ja mówię. — przerwała jej surowo Gośka — Przez cały wieczór kręciłam się jak głupia i na niczym nie mogłam się skupić. Nawet przyszło mi w pewnym momencie do głowy, żeby do ciebie zadzwonić, obsztorcować cię na perłowo ze szlaczkiem i z gardła wyciągnąć, o co ci, do cholery ciężkiej, chodzi. Ale potem pomyślałam sobie, że ty to ty, i że przecież najpóźniej do czwartku i tak z tej swojej skorupy wyleziesz i przyjdziesz do mnie z płaczem. Myliłam się? 
— Nie myliłaś się. — przyznała zawstydzona Anka — Przepraszam.
Gośka westchnęła.
— Jeszcze się nie naprzepraszałaś? A ja właśnie ze wszystkich sił próbuję ci wytłumaczyć, że nie żywię urazy. — zerknęła na zegarek — Chodź już do szatni.
— Już nie będę tak robić. — obiecała poważnie Anka, zdejmując palto — Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła.
Gośka wzruszyła ramionami.
— Ania, jak będzie trzeba, to i tak będę się o ciebie martwić. Ale byłoby mi łatwiej, gdybym przynajmniej wiedziała, o co tak właściwie się martwię. Rozumiesz?
Anka skinęła potulnie głową.
— Powiedz mi lepiej — odezwała się w drodze na niemiecki Gośka — Co zamierzasz teraz zrobić z tym swoim niewiernym Krzysztofem?
— Może już się nie pokaże? — powiedziała z nadzieją w głosie Anka.
— Może. — zgodziła się Gośka, po czym zerknęła na nią badawczo — A jak się jednak pokaże?
Anka westchnęła.
— Nie wiem. — mruknęła ponuro — Naprawdę nie mam pojęcia.
— Załatwić to za ciebie? — zaproponowała Gośka — Bo ja owszem, pojęcie mam.
— Nie. — powiedziała stanowczo Anka — To jest coś, co muszę załatwić sama.
Gośka uniosła brwi, pokiwała z uznaniem głową.
— Musisz być świadoma jednej kwestii. — otworzyła drzwi klasy, upewniając się, że w środku nie ma jeszcze profesora Schneidera — Otóż samiec, który usiłuje cię poderwać, w dziesięciu przypadkach na dziesięć chce cię w jakiś sposób wykorzystać.
Gośka położyła z rozmachem teczkę na blacie ławki.
— Cały problem polega na odkryciu tego sposobu. — kontynuowała półgłosem, ale wystarczająco głośno, aby przyciągnąć uwagę siedzących przed nimi Lufy i Karoli — Jeśli wiesz, czego twój samiec tak właściwie pożąda, to masz go w garści. Możesz go sobie owinąć wokół palca i robić z nim, co zechcesz. Od czasu do czasu musisz mu tylko dawać jakąś namiastkę albo chociaż namiastkę namiastki. Tak jak ze złotą rybką, jak przez tydzień nie dasz jej żreć, to wypłynie do góry brzuchem. Ale ty nie chcesz pozwolić swojemu samcowi wypłynąć do góry brzuchem zbyt wcześnie. Ponieważ samca należy najpierw wykorzystać, wydoić, wycisnąć do ostatniej kropelki i dopiero wtedy porzucić. A kiedy przyjdzie do ciebie na kolanach, z płaczem, skomląc o litość, to czasami warto przyjąć go tylko po to, żeby porzucić jeszcze raz. I to, mój Kosiu, jest nasz kobiecy, moralny obowiązek.
Anka przyglądała się jej szeroko otwartymi oczami.
— Czegoś ty się znowu naczytała? — zapytała Gośkę Lufa, unosząc brew.
— A podobno to ja jestem ta wyemancypowana. — mruknęła Karola.


Ukojenie, które przyniosło Ance pojednanie z Gośką, okazało się tylko tymczasowe. Już przed przerwą obiadową Anka zmieniła się z powrotem w kłębek nerwów, rozdarty pomiędzy dziką, palącą złością a panicznym strachem. Przyczyniła się ku temu, zdecydowanie wbrew swoim intencjom, również Dorcia, która, odciągnąwszy Ankę w ustronny kąt, poinformowała ją, że rozmawiała wczoraj o niej z Krzyśkiem, który zjawi się dzisiaj zaraz po szkole, aby nieporozumienie wyjaśnić.
— „Nieporozumienie”? — parsknęła w trakcie obiadu Gośka, kiedy Anka zreferowała jej słowa Dorci. Tym razem ustawiły się tak, aby móc zjeść i porozmawiać bez towarzystwa — Ciekawe, co niby według niego jest nieporozumieniem.
— Gosia — jęknęła Anka, kręcąc widelcem w nietkniętej kaszy i czując, że robi się jej ze strachu niedobrze — Ja nie chcę, żeby on mi cokolwiek wyjaśniał. Chcę, żeby mi po prostu dał spokój. Co ja mam zrobić?
 Gośka zastanowiła się, ostrożnie rozwijając gołąbka z kapusty.
— Wcale nie poczujesz się lepiej, jeśli wystawisz go tak, jak on wystawił cię wczoraj. — powiedziała, najwyraźniej czytając Ance w myślach — Ania, ty nie musisz zastanawiać się nad tym, co zrobić czy powiedzieć. W ogóle nic nie musisz. Ty jesteś tutaj stroną poszkodowaną, rozumiesz? Jeśli chcesz, posłuchaj, co ci ma do powiedzenia. Jeśli nie chcesz, po prostu powiedz mu, że to koniec, la fin, the end, das Ende vom Lied, i tyle. 
Na angielskim Anka była tak zdenerwowana, że stojąc przy tablicy z kredą w ręku, zupełnie zapomniała formy past perfect czasownika to stride, prowokując profesora Pawlickiego do publicznego wyrażenia kilku cierpkich uwag, które, choć nawet niespecjalnie jadowite, doprowadziły Ankę do łez. Zupełnie zbity z tropu profesor odesłał ją do ławki i przez resztę lekcji nie wywołał do tablicy już nikogo, od czasu do czasu rzucając tylko w stronę Anki niespokojne spojrzenia.
Maleńka, Lufa i Karola, choć zaniepokojone i świadome jej mocno niestabilnego nastroju, trzymały wobec Anki zdrowy dystans, nie starając się wymuszać na niej zwierzeń ani na siłę oferować pomocy, za co Anka była im niezmiernie wdzięczna. Nie miała najmniejszej ochoty zwierzać się komukolwiek poza Gośką, a i to kosztowało ją niemało siły.
W szatni ręce trzęsły się jej tak bardzo, że miała problemy z zawiązaniem butów. Gośka przyglądała się jej zmaganiom z wyrazem zafrasowanej zadumy na twarzy.
— Ania — powiedziała cicho, gdy zmierzały w stronę wyjścia — Może naprawdę ja to za ciebie załatwię? Aż mnie boli, kiedy na ciebie patrzę, dziewczyno.
— Nie. — odparła stanowczo Anka. Zatrzymała się zaraz za drzwiami, uniosła twarz ku ciemniejącemu niebu i wzięła głęboki, rozdygotany oddech — Zobacz tylko, czy już jest, dobrze?
Gośka przyjrzała się jej uważnie, westchnęła i ruszyła w stronę bramy.
Anka zamknęła oczy. Jej dłonie były mokre od potu, czuła nieprzyjemną wilgoć pod pachami i na plecach.
— Jest. — mruknęła Gośka, wracając po chwili.
Serce podjechało Ance do gardła. Dygocząc, wzięła następny głęboki oddech, po czym oddała Gośce swoją teczkę.
— Idę. — oznajmiła z przerażeniem w oczach.
Gośka skinęła głową, obserwując ją niespokojnie.
Anka przeszła na sztywnych nogach przez podwórze, zacisnęła zęby, dostrzegając przed bramą korporancki dekiel Krzyśka. Z sercem walącym dziko w piersiach i spuszczonymi oczami, stawiając ostrożnie stopę za stopą tak, żeby się nie potknąć i nie wywrócić, bo wtedy nie miałaby już innego wyjścia jak tylko rzucić się do Wisły, podeszła tak blisko, aż zobaczyła przed sobą jego buty i dopiero wtedy uniosła twarz, aby spojrzeć mu w oczy.
— Serwus, Ania. — powiedział Krzysiek z zakłopotanym uśmiechem — Przepraszam, że wczoraj nie przyszedłem, ale... — urwał, widząc minę Anki, przełknął ślinę.
Przez chwilę stali w ciężkiej, gęstej ciszy.
— Dorota powiedziała mi... — zaczął w końcu Krzysiek, ale Anka przerwała mu w pół słowa.
— Czy to prawda, że masz dziewczynę? Jest teraz w Bazylei?
Krzysiek wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, z których w jakiś dziwny sposób wyparował cały błękit.
— Jaśka, zgadza się? — ciągnęła Anka, przyglądając mu się uważnie — I często do siebie pisujecie?
Krzysiek zawahał się, przestąpił z nogi na nogę.
— Tak, mam dziewczynę — przyznał niechętnie — Ale Ania, co to ma do rzeczy?
Anka zacisnęła pięści.
— Co to ma do rzeczy? — wycedziła — Naprawdę nie wiesz, co to ma do rzeczy?
Krzysiek podrapał się po nosie.
— Ania — powiedział — Mam wrażenie, że ty niewłaściwie to wszystko odbierasz. Chodziło mi o to... — urwał, oblizał nerwowo usta — Wiesz, jesteś bardzo inteligentną i mądrą dziewczyną i po prostu chciałem... chciałem...
— Tak? — uniosła brwi Anka, czując, jak coś zaczyna się gotować w jej wnętrzu — I co tak po prostu chciałeś?
— Chciałem... żebyśmy zostali przyjaciółmi. — powiedział cicho Krzysiek, odwracając wzrok.
— Aha — pokiwała głową Anka, trzęsąc się ze złości — I dlatego pocałowałeś mnie w niedzielę?
Krzysiek zmieszał się, zaczerwienił, odprowadził wzrokiem przejeżdżający Myśliwiecką autobus.
— No? — nacisnęła Anka — Powiedz mi, że to była pomyłka. Że wcale nie miałeś zamiaru mnie pocałować. Że to był czysty przypadek i nic więcej.
Krzysiek milczał, a Anka poczuła nagły, niekontrolowany przypływ wściekłości. O dziwo, wraz z tą wściekłością spłynęła na nią dziwna jasność umysłu, a wszystkie elementy układanki niespodziewanie połączyły się w jeden, wyraźny obraz. Mama mówiąca o Krzyśku usiłującym zrobić na niej wrażenie. To jego niepojęte rozczarowanie nieobecnością Taty. Ten artykuł, którego Anka nie miała szans zrozumieć, z czego przecież Krzysiek doskonale zdawał sobie sprawę. Uświadomiła sobie, że doskonale wie, czego Krzysiek tak naprawdę od niej chciał, i że Gośka, wygłaszając dziś przed niemieckim swoją idiotyczną tyradę, mogła mimo wszystko mieć rację. 
— Ja tylko... — zaczął Krzysiek, ale Anka nie pozwoliła mu dokończyć.
— Ty tylko chciałeś zrobić wrażenie na moim Tacie, prawda? Przez cały czas zależało ci na nim, nie na mnie, ja byłam ledwie dodatkiem. No, udowodnij mi, że się mylę.
Zaskoczona i zmieszana mina Krzyśka potwierdziła jej, że trafiła w sedno.
— Co ty, myślałeś, że Tata z miejsca zaoferuje ci posadę, kiedy dowie się, jaki jesteś świetny? — ciągnęła, czując, że wszystko w niej trzęsie się z wściekłości — Da ci twoją własną gazetę? Wyda ci książkę? Może od razu zrobi cię swoim wiceministrem, bo oczarowałeś jego córkę? Naprawdę tego się spodziewałeś?
Krzysiek zbladł. Otworzył usta, po czym zamknął je z powrotem, wpatrując się w Ankę szeroko otwartymi oczami.
— Wiesz co? — powiedziała ze złością Anka — Gówniarz jesteś i tyle. Powiem ci tylko, że jak następnym razem przyjdzie ci do głowy wspinać się po plecach jakiejś innej naiwnej dziewczyny, to przynajmniej nie próbuj jej całować.
Odwróciła się z furią na pięcie.
— Ania... — odezwał się słabo Krzysiek.
— Nie mów tak na mnie! — krzyknęła na niego Anka. Zacisnęła powieki, starając się zapanować nad dygoczącymi mięśniami — A twój artykuł oddam ci przez Dorcię. Cześć. — dodała chłodno i nie odwracając się, ruszyła przez szkolne podwórze.
Gośka czekała na nią za rogiem szkoły. Anka przebiegła ostatnie kilka metrów, dopadła Gośki i przylgnęła do niej z całej siły. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, zadrżała i rozpłakała się, wtulając twarz w gośkowe palto.
— No, już, już. — wyszeptała Gośka, głaszcząc ją po głowie — Już wszystko dobrze.
— Co za świnia! — zaszlochała Anka — Co za zwykła świnia! Skończyłam z nim. Na dobre.
— Widzisz? — powiedziała Gośka — Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że szkoda cię dla niego?
— Pamiętam — jęknęła Anka — Miałaś rację. Dlaczego ja cię wtedy nie posłuchałam?
— I bardzo dobrze, że mnie nie posłuchałaś. — pokiwała głową Gośka — Wiesz, co powtarzał mi mój lebiega ojciec, kiedy uczył mnie jeździć na rowerze?
— Co? — chlipnęła Anka.
— Że jak się nie wypieprzę, to się nie nauczę. — oznajmiła z grymasem Gośka — A ty się właśnie wypieprzyłaś, i to na pierwszej jeździe. Weź z tego naukę, mój Kosiu. Na przykład taką, że samce to zasadniczo świnie. Poza twoim starym, bo to równy chłop. No i Stefanem, oczywiście.
Anka pociągnęła nosem, oparła głowę na ramieniu Gośki. Łzy ciągle ciekły jej z oczu, czuła się zupełnie wykończona — a przecież jeszcze miała na dzisiaj zaplanowaną lekcję fortepianu u pani Teresy!
— Gosia — jęknęła Anka — Ja już nie dam rady.
— Dasz, dasz. — pocieszyła ją miękko Gośka — Nawet tak nie myśl.
— Nie — powiedziała Anka — Już nie dam rady iść dzisiaj na fortepian. Zupełnie nie mam siły.
Gośka westchnęła.
— Och, ty biedo. Skąd masz mieć siłę, skoro w nocy nie spałaś i prawie nic nie jadłaś przez cały dzień? — uśmiechnęła się do Anki, odgarniając loki z jej twarzy i poprawiając beret — Chodź, idziemy do Stefana, niech cię zabierze do domu.
Powoli ruszyły przez opustoszałe podwórze w stronę bramy. Wyraźnie zaniepokojony Stefan czekał przy samochodzie, na widok prawie niesionej przez Gośkę Anki zmarszczył brwi.
— Co się stało, panno Aniu? — odezwał się niespokojnie — Źle się panna Ania czuje?
— Księżniczka miała bardzo ciężki dzień, panie Stefanie. — wyjaśniła Gośka.
Stefan, który widział spotkanie Anki z Krzyśkiem, pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Odpuszczamy dzisiaj fortepian? — zapytał, otwierając drzwiczki mercedesa.
— Odpuszczamy. — westchnęła ciężko Anka. Przytuliła się jeszcze raz do Gośki, obejmując ją ramionami.
— Przepraszam, Gosia. — szepnęła drżącym głosem, czując, jak łzy znowu napływają jej do oczu.
— Wystarczy już tego przepraszania. — powiedziała miękko Gośka — Jedź do domu, zjedz coś, wyśpij się i odpocznij. Pogadamy jutro, obiecuję.
Anka skinęła głową, niechętnie oderwała się od Gośki i wsiadła do auta. Gośka zamknęła za nią drzwiczki, po czym nachyliła się i przycisnęła nos do szyby, robiąc przy tym straszliwego zeza. Anka uśmiechnęła się do niej słabo.
Stefan milczał, od czasu do czasu rzucając Ance badawcze spojrzenie w lusterku. Silnik mruczał krzepiąco, światła neonów wlewały się do wnętrza auta jaskrawymi falami różu, czerwieni, błękitu i zieleni, a Anka oparła głowę o kanapę, wpatrując się w ciemniejące szybko ulice. Najgorsze było już za nią, ale nie czuła nawet krztyny satysfakcji ani ulgi. Z jakąś dziwną, cierpiętniczą determinacją analizowała przebieg rozmowy z Krzyśkiem, a im częściej powtarzała sobie jego słowa, tym większa wzbierała w niej wściekłość. Zwłaszcza te fragmenty o Ance odbierającej ich związek w niewłaściwy sposób, a potem o zostaniu przyjaciółmi sprawiały, że coś zaczynało się gotować w jej wnętrzu. Pozwoliła mu wykręcić się sianem, chociaż powinna była być zdecydowanie ostrzejsza, powinna była... no właśnie, co? Nawrzeszczeć na niego na środku ulicy? Dać mu w twarz? Czy w ogóle byłaby w stanie zrobić coś takiego, a potem nie spalić ze wstydu i poczucia winy?
Kiedy w końcu dotarli do domu, Anka była już tak nabuzowana złością, że wyskoczyła z auta, trzasnęła drzwiami wejściowymi i nie zadając sobie nawet trudu, aby zdjąć palto i buty, wpadła do salonu.
Mama i Hela przerwały rozmowę, w której były pogrążone i jak na komendę wytrzeszczyły na Ankę oczy.
— Anka, co ty wyprawiasz? — zapytała zimno Mama — I dlaczego nie jesteś u pani Teresy?
Anka rzuciła swoją teczkę na kanapę.
— Zwykła świnia z tego Krzyśka! — wrzasnęła trzęsącym się od wściekłości głosem, po czym usiadła w fotelu i po raz kolejny tego dnia rozpłakała się gorzko.
Mama kucnęła przy niej, ostrożnie zdjęła jej z głowy beret i odsunęła krnąbrne, miodowo-złote loki z policzków.
— Ania, czy on ci coś zrobił? — zapytała, wpatrując się w nią intensywnie.
— Nie. — odpowiedziała trzęsącym się głosem Anka, ze złością ocierając rękawem palta łzy — Za to ja mam ochotę zrobić coś jemu. On ma dziewczynę, wiesz? I nawet słowem się nie zająknął! Jak on nie jest świnia, to... to co on jest?
Mama rozluźniła się, westchnęła, delikatnie pogłaskała Ankę po głowie.
— Helu, myślę, że potrzebujemy gorącej czekolady. — powiedziała miękko — I trzeba będzie zadzwonić do pani Teresy. Drugi tydzień z rzędu. No cóż.
— Już się robi, proszę pani. — odezwała się zza pleców Anki Hela.
— Mamo — pociągnęła nosem Anka, chwytając Mamę za rękę — Świnia, prawda?
— Świnia. — zgodziła się Mama z lekkim uśmiechem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Rozdział dziewiąty      Minęły wieki. Grunwaldzkim zwycięstwem i przejęciem ziem, wcześniej odebranych Rzeczypospolitej przez Zakon Krzyżacki, Władysław Jagiełło zapewnił sobie negocjacyjną przewagę w rozmowach ze szlachtą, dążącą - co z drugiej strony zrozumiałe - do uzyskania jak największego, najlepiej maksymalnego - wpływu na króla, a tym samym na podejmowane przez niego decyzje. Zapewnił ową przewagę także swoim potomkom, w wyniku czego pod koniec szesnastego stulecia Rzeczpospolita Siedmiorga Narodów: Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Czechów, Słowaków, Węgrów oraz Rusinów sięgała tyleż daleko na południe, ileż na wschód, a swoimi wpływami politycznymi jeszcze dalej, aż ku Adriatykowi. Który to stan rzeczy z jej sąsiadów nie odpowiadał jedynie Germanom od zachodu, zmuszanym do posłuszeństwa przez księcia elektora Jaksę III, zasiadającego na tronie w Kopanicy. Południowym Słowianom sytuacja ta odpowiadała również, polscy bowiem królowie zapewniali im i prowadzonemu przez nich handlowi bezpieczeństwo od Turków. Chociaż konflikt z ostatnio wymienionymi był przewidywany, to jednak obecny sułtan, chociaż bardzo wojowniczy, nie zdobył się - jak dotąd - na naruszenie w jakikolwiek sposób władztwa i interesów Rzeczypospolitej. Co prawda, rzeszowi książęta czynili zakulisowe zabiegi, aby osłabić intrygami spoistość słowiańskiego imperium poprzez próbowanie podkreślania różnic kulturowych i budzenie  narodowych skłonności do samostanowienia, ale namiestnicy poszczególnych krain rozległego państwa nie dawali się zwieść. Przez co od czasu do czasu podnosił się krzyk, gdy po należytym przypieczeniu - lub tylko po odpowiednio długotrwałym poście w mało wygodnych lochach jednego z zamków - ten bądź tamten imć intrygant, spiskowiec albo szpieg dawał gardła pod toporem czy mieczem mistrza katowskiego rzemiosła.     Również początek wieku siedemnastego nie przyniósł jakiekolwiek zmiany na gorsze. Wielonarodowa monarchia oświecona, w której rozwój nauk społecznych służył utrzymywaniu obywatelskiej - nie tylko u braci szlacheckiej, ale także u mieszczan i chłopów - świadomości, kolejne już stulecie okazywała się odporna na zaodrzańskie wysiłki podejmowane w celu zmiany istniejącego porządku. W międzyczasie księcia Jaksę III zastąpił na tronie jego syn, Jaksa IV, pod którego rządami Rzeczpospolita przesunęła swoje wpływy dalej na zachód i na północ, ku Danii i ku Szwecji, zaczynając zamykać Bałtyk w politycznych objęciach, co jeszcze bardziej nie w smak było wspomnianym już książętom.     - Niedługo - sarkali - ten kraj będzie ośmiorga narodów, gdy Jaksa ożeni się z jedną z naszych księżniczek lub gdy nakaże mu to ich królik - umniejszali w zawistnych rozmowach majestat władcy, któremu w gruncie rzeczy podlegali. I którego wolę znosić musieli.     Toteż i znosili. Sarkając do czasu, gdy zniecierpliwiony Jaksa IV wziął przykład - rzecz jasna za cichym królewskim przyzwoleniem - przykład z Vlada Palownika, o którego postępowaniu z wrogami wyczytał niedawno z jednej z historycznych ksiąg... Cdn.      Voorhout, 24. Listopada 2024 
    • @Katie , ciekawie jest poczytać o tego typu uczuciach. A czy myślałaś o tym, żeby zrobić krótsze wersy? A może właśnie takie długie wersy spełniają jakąś funkcję w tym wierszu... .
    • Zostały nam sny Zostały nam łzy   Z poprzednich wcieleń   A prawda okazała się kłamstwem Zapisanym w pamiętniku   Tam głęboko gdzieś na strychu
    • Dziewczynie stojącej w szarych spodniach przy telefonie spadł przy rozmowie ze stopy... więzienny drewniak. Stuk było słychać sto kilometrów dalej.
    • Jakże prawdziwe. Ot, bardzo lubię grać w tenisa, a jak musiałem kogoś uczyć, trenować kogoś za kasę, to radości zero. Pewnie to nie o tym, ale sprawdza się właściwie wszędzie. Pozdrawiam. 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...