Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 5


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 5


Znalazły się w cichej, wąskiej uliczce, która dziwnie skojarzyła się Ance z Konstancinem. Po obydwu stronach jezdni stały niskie jednorodzinne domy, które w lecie zapewne były otoczone zielenią. Chodnikowe płyty lśniły wilgocią w świetle latarni, zza któregoś z płotów dochodziło ujadanie psa.
Dom Dorci był niezbyt duży, parterowy, przy pomalowanych na jasny kolor drzwiach płonęła pomarańczem lampa. W oknach paliło się światło, z komina sączył się siwy warkocz dymu. Gośka pchnęła furtkę, która otworzyła się przed nimi z głuchym zgrzytnięciem.
Poszły wąską ścieżką w stronę wejścia. Gośka zapukała mocno do drzwi, odwróciła się do Anki i uśmiechnęła się do niej szeroko.
Drzwi otworzyły się niemal natychmiast, stojąca w nich Dorcia klasnęła na ich widok w dłonie. 
— No w końcu, jesteście! — zawołała radośnie — Chodźcie, chodźcie. Wszyscy już są.
W przedpokoju stała Lufa, wystrojona w ciemnozieloną, atłasową suknię, z czarnymi włosami upiętymi w fantazyjny kok.
— Znalazły się zguby. — powiedziała, przyglądając im się ciekawie.
— Serwus. — uśmiechnęła się Anka, wchodząc do środka.
— Pokój temu domowi. — przywitała się Gośka, kreśląc dłonią znak krzyża — Ale już nie na długo.
— Rozbierajcie się i dawajcie palta. — zakomenderowała Dorcia — Na wieszakach nie ma już miejsca.
Gośka, ściągając palto, otaksowała wzrokiem dorciową pomarańczową sukienkę w cytrynowe grochy, przyjrzała się wymalowanym na policzkach żółtym gwiazdkom.
— Wyglądasz soczyście. — oceniła z uznaniem.
— A wy wyglądacie… — Dorcia pokiwała powoli głową, przyglądając im się szeroko otwartymi oczami — No… wyglądacie. Lufa, popatrz. Wyglądają, co nie?
— No, no, Anka. Tego się nie spodziewałam! — powiedziała z podziwem Lufa, po czym odwróciła się w stronę salonu — Karol! Chodź, zobacz Ankę!
Gośka parsknęła.
— Jaśnie oświecona raczy sobie dworować. Gdybym pozwoliła jej tu przyjść w tym, w czym przyszła do mnie, to ci co bardziej wierzący zaczęliby się do niej modlić, a ci niewierzący polecieli szukać jej gąsek.
Anka pokazała jej język. Schowała go natychmiast, kiedy z salonu wyszła tanecznym krokiem Karolina Haller z krótkimi, chłopięco obciętymi włosami w malowniczym nieładzie i z kieliszkiem czegoś czerwonego w dłoni. Ubrana po męsku, w sztuczkowe spodnie bez szelek, wypuszczoną z nich białą, nieco za dużą koszulę z podwiniętymi mankietami, niedbale zawiązany czarny krawat i białe skarpetki, uśmiechnęła się na ich widok szeroko.
— Diablica. — stwierdziła, oglądając Ankę od stóp do głów ciemnymi, błyszczącymi oczami — Czerwień i czerń, prawdziwa Gremory z duszą z malachitu. — pokiwała głową — Powinnaś przebrać Gośkę za wielbłąda.
Dorcia z Lufą parsknęły śmiechem, Anka zaczerwieniła się gwałtownie. Gośka pogroziła Karoli pięścią.
— Ja ci dam wielbłąda, ty uliczniku. Co tam masz?
— Lemoniadę. — wyszczerzyła zęby Karola — Na razie.
— Na razie? — zainteresowała się Gośka.
— Na razie — powiedziała Karola, zerkając na Dorcię — Gospodyni nie pozwala otwierać niczego mocniejszego.
— To jest coś mocniejszego? — ucieszyła się Gośka.
Dorcia pogroziła jej palcem.
— Żebyście mi się tutaj wszystkie nie zalały w pestkę. — powiedziała z grymasem — Poza tym najpierw trzeba będzie jakoś pozbyć się Krzyśka.
— Co to za Krzysiek? — zdziwiła się Gośka.
— Mój starszy brat. — przewróciła oczami Dorcia.
Karola jeszcze raz obrzuciła Ankę i Gośkę uważnym spojrzeniem.
— Obydwie wyglądacie bombowo. — oceniła zarumieniona, muskając ustami brzeg swojego kieliszka.
— Ty też, Karolku. — pokiwała głową Gośka — Demonie emancypacji. A teraz mów, o co chodzi z wielbłądem.
Karola roześmiała się na całe gardło, wykonała zwinny piruet na pięcie i ślizgiem czmychnęła z powrotem do salonu.
Poszły jej śladem. W środku panował gwar, zagłuszający skoczną muzykę dobiegającą z radia. Większość gości stanowiły dziewczyny, chłopców było zaledwie kilku, przy czym Anka nie znała żadnego z nich. Kanapę w rogu okupowała mała grupa znajomych Dorci z gimnazjum, dwie dziewczyny i trzech chłopców. Chłopcy wytrzeszczyli oczy na Gośkę i Ankę, a Anka pospiesznie odwróciła od nich wzrok, czując, że znowu zaczyna się czerwienić. Reszta pokoju była zdominowana przez dziewczyny z Platerki, które obległy je entuzjastycznie, chrząkając, pogwizdując i znacząco kiwając głowami.
— Przestańcie się tak na mnie gapić. — oburzyła się w końcu czerwona jak burak Anka — Pogapcie się teraz na Gośkę.
— Śmiało. — zachęciła Gośka, opierając dłonie na biodrach — Po pięć złotych od głowy i możecie się gapić do woli.
— Dam dychę, żeby pogapić się jeszcze na Ankę. — oświadczyła wyszczerzona w uśmiechu Maleńka.
— Połowa dla mnie. — oznajmiła Gośka — W końcu to moje ciuchy.
— A bez ciuchów Gośki ile by kosztowało? — zainteresowała się Karola.
— Odwalcie się. — rozkazała zawstydzona Anka i pociągnęła Gośkę do stołu z przekąskami.
— Widzisz? — uśmiechnęła się do niej z wyższością Gośka, nalewając lemoniady do szklanek — Mówiłam, że zrobisz furorę.
— Już zaczynam żałować. — skłamała Anka — Zresztą, patrz.
Z wyrzutem pokazała Gośce Maleńką, starannie nabierającą sałatkę z półmiska. Maleńka ubrana była bardzo podobnie do Anki sprzed gośkowej rewolucji, ale jej sukienka była zielona, dobrana pod kolor oczu.
— Maleńkiej wolno. — skwitowała bezlitośnie Gośka i pociągnęła łyk lemoniady.
— No wiesz co? — oburzyła się Anka.
— O, jest Syfon. Chodź. — ucieszyła się Gośka i pociągnęła Ankę w stronę stojącego pod ścianą chłopaka o kręconych ciemnoblond włosach i smutnych, szarych oczach patrzących zza grubych szkieł okularów. Wylewający się z dekoltu marchewkowego sweterka wielki, biały kołnierz à la Słowacki dziwnie przypominał Ance odwrotnie przypięte skrzydła. Syfon wyglądał jak pogrążony w gorzkiej melancholii cherubinek.
— Syfku — przywitała go Gośka.
— Nie mów tak na mnie. — poprosił z nieszczęśliwym grymasem chłopak.
— Syfku, to jest Ania. — ciągnęła niczym niezrażona Gośka — Moja najlepsza przyjaciółka. Opowiadałam ci o niej. Bądź jej bratem.
Zwróciła się do Anki.
— A to jest Syfon. Moja prawa ręka w ferajnie.
— Serwus. — burknął półgębkiem chłopak. Podali sobie z Anką dłonie.
— Dlaczego Syfon? — zapytała ciekawie Anka.
— Pokaż jej. — powiedziała ochoczo Gośka.
— Nie ma mowy! — obruszył się chłopak, czerwieniejąc.
— Racja, jeszcze za wcześnie. — pokiwała głową Gośka, po czym poufale klepnęła Syfona po plecach.
— Zaraz wracam. — oznajmiła, puszczając do Anki oko — Nie rozchodźcie się.
— Gośka — jęknęła rozpaczliwie Anka, ale Gośka już zniknęła w tłumie, łowiąc po drodze Maleńką razem z jej sałatką.
Syfon milczał, intensywnie wpatrując się w gołe ramiona Anki. Anka zarumieniła się, odwróciła wzrok i nerwowym gestem wyciągnęła słonego paluszka ze stojącej nieopodal miski.
— Długo znacie się z Gośką? — zapytała w końcu.
— Może i długo. — odpowiedział po namyśle Syfon — Coś koło roku. Mamy wspólnych znajomych. — pokazał palcem pomarańczową Dorcię.
— Dorcia też należy do waszej ferajny? — uniosła brwi Anka.
Syfon westchnął ciężko.
— Gdyby piekło zstąpiło kiedyś na ziemię — powiedział, zachmurzony — To przybrałoby postać Gośki Lorenc.
Zamrugał oczami, jakby właśnie przebudził się ze snu. Z tylnej kieszeni jasnoszarych spodni wyciągnął notatnik i ogryziony ołówek. Rzucił jeszcze jedno pochmurne spojrzenie na ramiona Anki, po czym zaczął skrobać ołówkiem w notatniku, licząc coś na palcach.
— Co piszesz? — zapytała zbita z tropu Anka.
— Wiersz. — mruknął niechętnie Syfon — Nie przeszkadzaj mi teraz.
Anka zaczerwieniła się, przestąpiła z nogi na nogę, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować. Rozejrzała się desperacko po sali, ale po różowym sweterku Gośki nie było śladu.
— Ania! — wybawiła ją z opresji Dorcia, prowadząc ze sobą starszego, wysokiego i czarnowłosego chłopaka w granatowej marynarce.
Anka z ulgą odwróciła się od pogrążonego w twórczości Syfona.
— To jest mój brat, Krzysiek. — przedstawiła chłopaka Dorcia — Robi dzisiaj za naszą przyzwoitkę. — dodała kwaśno — A to jest Ania Koś. Opowiadałam ci o niej.
Chłopak pochylił się, pocałował Ankę w dłoń.
— Bardzo mi miło. — uśmiechnął się do niej niebieskimi oczami, od których zrobiło się Ance jakoś dziwnie ciepło w brzuchu.
— Mnie też. — powiedziała, spuszczając wzrok.
— To co, lejemy wosk, skoro wszyscy już są? — zapytała ochoczo Dorcia.
— Możemy lać. — zgodziła się Anka.
Dorcia klasnęła w dłonie.
— Ej, towarzystwo! — zawołała, rozglądając się po pokoju — Gasić światło i zapalać świece! Gdzie Maleńka? Nie ma Maleńkiej? No trudno. Maciek, Jerzyk, pomóżcie mi ze stolikiem.
— Trochę dziecinada z tym woskiem. — powiedziała nieśmiało Anka.
— Tak to może wyglądać, ale wiesz, to jest bardzo stara tradycja. — uśmiechnął się do niej Krzysiek — Kiedyś wróżby andrzejkowe były poważną sprawą. Klucz to symbol Wołosa, boga magii i przysiąg. Przelewając przez niego wosk, otwierasz bramę do Nawii, krainy zmarłych, a to, co ci się ukaże, jest znakiem z zaświatów.
— Naprawdę? — Anka popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami — Myślałam, że to tylko zabawa.
— Bo teraz to już jest tylko zabawa. — wzruszył ramionami Krzysiek i popatrzył na nią uważnie — Ale...
— Przepraszam — dobiegło zza ich pleców.
Odwrócili się, zaskoczeni. Syfon wpatrywał się w nich zza grubych szkieł, gryząc ołówek.
— Mówiłeś, że jak się ten bóg nazywa? — zapytał, mrużąc oczy.
— Wołos. — odpowiedział uprzejmie Krzysiek — Albo Weles.
— Wołos — powtórzył z zachwytem Syfon, robiąc notatki — Dzięki.
— Nie ma za co.
Krzysiek rzucił Ance znaczące spojrzenie, unosząc jedną brew. Anka zasłoniła usta dłonią, tłumiąc chichot.
— Skąd to wszystko wiesz? — zapytała ciekawie, zerkając w jego onieśmielająco błękitne oczy.
— Studiuję etnografię. — wyjaśnił Krzysiek — Interesuję się kulturą słowiańską. I... — zaczerwienił się nieco — Trochę pisuję na ten temat.
— O! — zdziwiła się Anka — Gdzie?
— Do „Nowej Zadrugi”. Znasz?
— Nie znam. — przyznała wstydliwie Anka, marszcząc brwi.
— Ja znam. — oświadczył znienacka Syfon.
Krzysiek spojrzał w sufit.
— Pokażę ci później. — zaproponował szeptem, nachylając się do Anki — Jeśli chcesz, oczywiście. — dodał szybko.
— Czemu nie. — uśmiechnęła się do niego Anka.
Zgasło światło. Na stojącym pośrodku pokoju stoliku zapłonęły świece, odbijając się w wypełnionej wodą miednicy.
— O, co się dzieje? — z drzwi dobiegł głos Gośki — Wróżymy? Bomba! Ja pierwsza!
— Chodź, popatrzymy. — zaproponował Krzysiek.
Podeszli do stolika, przy którym zgromadził się już mały tłum. Zatrzymali się z tyłu. Anka zerknęła ukradkiem na twarz Krzyśka, pociągłą, o wyrazistych rysach i mocnej szczęce. Nie był jakoś za specjalnie przystojny, ale Ance podobały się jego jasne, niebieskie oczy pod ciemnymi brwiami. Te oczy, chociaż Anka bardzo starała się wyrzucić to porównanie ze świadomości, usilnie przypominały jej kogoś innego. Krzysiek niespodziewanie odwzajemnił spojrzenie, a Anka natychmiast uciekła wzrokiem. Na szczęście było ciemno, więc nie mógł dojrzeć rumieńca na jej policzkach. 
— Leci! — zawołała podekscytowanym głosem Gośka, w jednej dłoni trzymając staroświecki, mosiężny klucz, drugą ręką ostrożnie lejąc stopiony wosk ze świecy przez jego ucho do miski z wodą.
— Ha! — powiedziała zadowolona, odstawiając świecę i klucz na stolik — Dajcie szczypce.
— Poczekaj chwilę, panno. — powstrzymała ją Maleńka — Niech zastygnie porządnie.
Dorcia zaświeciła latarkę, skierowała ją na ścianę pokoju. Gośka ostrożnie chwyciła zastygły wosk w szczypce, odeszła parę kroków i uniosła go do światła.
Wszystkie oczy zwróciły się na ścianę.
— Co to jest? — zapytała Lufa — Kwiat?
— Tak, kalafiora. — zachichotała Maleńka.
— Jak dla mnie wygląda jak dupa. — powiedział Syfon — Patrzcie, tam jest nawet dziura...
Stęknął głucho, kiedy Gośka z zamachu wyrżnęła go kawałem wosku, trafiając prosto w czoło.
— Sam jesteś dupa z dziurą, Syfku. — oznajmiła, wywołując salwę śmiechu — Nie wiem, co to może oznaczać, ale uznajmy, że to był kwiat.
— To oznacza, że wyjdziesz za florystę. — podpowiedział Krzysiek.
— Chyba za kalafiorystę. — poprawiła Maleńka.
— Sami sobie wychodźcie za kalafiory. — skrzywiła się Gośka i wyłowiła wzrokiem Ankę. Zmrużyła szelmowsko oczy, dostrzegając stojącego przy niej Krzyśka. — Ania, chodź no tutaj. Zobaczymy, za kogo wyjdzie księżniczka.
— Ja? Nie! — spłoszyła się Anka.
— Chodź mi tu natychmiast! — zażądała Gośka — Bez marudzenia!
— An-ka! An-ka! — klasnęła w dłonie Maleńka.
— Idź, idź. — zachęcił ją z uśmiechem Krzysiek.
Anka podeszła opornie do stolika. Podniosła klucz i ostrożnie nachyliła nad nim świecę, patrząc, jak wosk rozciąga się w zimnej wodzie w jakiś wydłużony kształt.
— A to co? — zapytała Gośka, kiedy Anka uniosła swój kawałek wosku do światła.
— Wygląda jak trąbka. — odezwała się któraś z sióstr Nawrockich.
— Anka wyjdzie za trębacza! — ucieszyła się Jadźka Marek.
— Karol gra na trąbce. — zauważyła Lufa.
— Będziecie miały ładne dzieci. — stwierdziła Gośka — Tylko może być ciężko określić ich płeć.
Karola wyszczerzyła zęby w uśmiechu i puściła do Anki oko.
— To nie trąbka. — powiedział Krzysiek — Obróć go. Nie w tę stronę, w drugą. Widzicie? To figura szachowa.
— Rzeczywiście! — pokiwała głową czerwona jak burak Anka — Pionek, prawda? Tu ma podstawę, a tu jest główka.
— Czyli szachista. — westchnęła Gośka — Karol, grasz w szachy?
— Ty mi przestań Karola swatać z Anką! — ofuknęła ją Lufa.
— A co, zły pomysł? — wzruszyła ramionami Gośka — Zresztą sama wyskoczyłaś z tą trąbką, wasza niemiłosierność.
— Wystarczy. — ucięła Anka, czując, jak płoną jej uszy — Masz, twoja kolej. — oddała szczypce Lufie i wróciła do Krzyśka, starannie unikając jego wzroku.
— Grasz w szachy? — zapytał Krzysiek.
— Trochę. — przyznała Anka.
— Możemy zagrać potem partię. — zaproponował.
Ten Krzysiek ewidentnie ją podrywał, a Anka poczuła przyjemne wibrowanie w żołądku.
— Uważaj — ostrzegła żartobliwie, mrużąc oczy — Jestem dobra.
— No, zobaczymy. — mruknął Krzysiek, rzucając jej rozbawione spojrzenie.
Anka uśmiechnęła się do niego pobłażliwie i odwróciła w stronę stolika, gdzie Lufa właśnie wyciągała z miski swój kawałek wosku. Wyszło jej coś, co według Gośki przypominało jeżozwierza, a według samej Lufy — samochód wyścigowy. Potem przyszedł czas na obydwie siostry Nawrockie, jedną po drugiej, aby przekonać się, czy ich kawałki wosku okażą się identyczne tak samo, jak cała reszta. Nie okazały. Edyta otrzymała coś, co zostało zgodnie określone mianem pieroga, a kawałek wosku Klary wyszedł prawie idealnie kwadratowy, co wywołało ogólną konsternację, dopóki Gośka, ku powszechnej radości, nie zasugerowała zduna. Następną zaglądającą do świata zmarłych była Dorcia, której dzieło w kluczowym momencie wyśliznęło się spomiędzy szczypców i rozbiło o podłogę. 
— A to pech. — oznajmiła nieszczerze Dorcia, pospiesznie odkładając szczypce.
Nikt więcej nie kwapił się do lania wosku, więc grupowo zmuszono do tego Karolę, która — umyślnie lub nie — upuściła świecę prosto w miskę, rozchlapując wodę i tym samym kończąc seans.
— Wystarczy tego wróżenia. — zadecydowała Dorcia i uśmiechnęła się tajemniczo — Teraz posłuchamy czegoś niesamowitego. Siadajcie wszyscy gdzie się da.
Gośka zajęła dwie pufy. Sama rozsiadła się na jednej, drugą oddała Ance.
— Lufa, chodź. — zawołała Anka — Zmieścimy się.
— Już idę. — odpowiedziała Lufa, myszkując w przekąskach — Chcecie kanapkę?
— Ja chcę! — uniosła rękę Gośka.
— Z czym?
— Z czymkolwiek.
Anka przesunęła się, robiąc miejsce dla Lufy. Karola usiadła przed nimi po turecku, opierając się o nogi Anki i przyjemnie grzejąc ją w stopy, ciepła niczym kot. Obok Karoli przycupnęła Maleńka.
— Syfku — zawołała Gośka do kręcącego się bezwładnie Syfona — Chodź, wezmę cię na kolana.
Syfon zatrzymał się w miejscu i spojrzał w zadumie na uda Gośki.
— Wygniotę ci spódnicę. — odezwał się z nutą żalu w głosie.
— Co tam spódnica. — westchnęła Gośka — No, chodź.
Syfon zasiadł jej na kolanach, obejmując szyję ramieniem, a Gośka poczęstowała go swoją kanapką.
Kiedy już całe towarzystwo siedziało, Dorcia otworzyła pokrywę adaptera, po czym z namaszczeniem wyjęła czarno-żółtą płytę z koperty, umieściła ją na talerzu i starannie nastawiła igłę.
Zapadła pełna oczekiwania cisza.
Głośniki ryknęły niespodziewanie gitarami i perkusją, które zawibrowały we wnętrzu Anki, unosząc jej włoski na karku.


It won't be long, yeah — yeah — yeah


It won't be long, yeah — yeah — yeah


It won't be long yeah, 'til I belong to you

 


— O. — ucieszyła się Karola, kiwając się lekko do taktu.
— Co to jest? — zapytała cicho Anka.
— The Beatles. — szepnęła Lufa.
Anka słuchała z zapartym tchem. Głosy wokalistów, gitary, bębny, to wszystko wdzierało się do jej wnętrza strumieniem dzikiej, niepohamowanej energii, uniosły jej włoski na karku. Jej płuca, serce, całe ciało wydawało się żyć rytmem tej niezwykłej, zapierającej dech muzyki. Zanim Anka zdała sobie z tego sprawę, jej stopy zaczęły poruszać się do taktu. Karola, której palce Anki wbijały się w pupę, odwróciła się do niej, cała promieniejąca uśmiechem.
— I jak? — zapytała ciekawie.
— Niesamowite. — szepnęła Anka, zerkając na Gośkę, która zmarszczyła nos w odpowiedzi.
— Robi się trochę mniej niesamowite, kiedy słucha się tego całymi dniami, tak jak Karol. — mruknęła z grymasem Lufa.
— Wcale się jej nie dziwię. — powiedziała Anka — Ja też mogłabym słuchać tego całymi dniami.
— Widzisz? — wyszczerzyła do Lufy zęby Karola.
Druga piosenka zaczęła się spokojniej, od łagodnego gitarowego akordu, ale nabrała szybko dzikiego, rozedrganego tempa, aby później znów zwolnić i złagodnieć. Zawodzący głos wokalisty przeszedł w pomruk, a Anka westchnęła, czując, jak coś przyjemnie ściska się w jej żołądku. Rozejrzała się po pokoju, zobaczyła twarze wsłuchane w muzykę w nabożnym skupieniu, ale ku swojemu zdziwieniu nie dostrzegła nigdzie Krzyśka.
Trzecia piosenka eksplodowała z głośników nowym huraganem energii, a w dłonie Anki trafiła okładka płyty. 
„With the Beatles” — przeczytała cicho, przyglądając się czterem częściowo zatopionym w półmroku twarzom.
— Kto to jest? — zapytała, pokazując wpatrującego się w nią intensywnie chłopaka o szopie czarnych włosów i dołku w podbródku.
— Karol — Lufa stuknęła Karolę w ramię — Pomóż. Ty się znasz przecież.
Karola odwróciła się do Anki i oparła o jej kolano.
— To? Paul McCartney. — powiedziała cicho — A to John Lennon, Ringo Starr, George Harrison. — wyliczała dalej, wskazując każdą z pozostałych twarzy długim, szczupłym palcem — Byłam na ich koncercie.
— Naprawdę? — wytrzeszczyła oczy Anka.
— Gdzie? — zapytała Maleńka.
— Karol przez całe gimnazjum mieszkał w Anglii. — wyjaśniła Lufa.
— W Szkocji. — sprostowała z uśmiechem Karola — Mój ojciec był konsulem w Edynburgu. A na koncercie Beatlesów byłam w Carlisle, w lutym ubiegłego roku.
— Bardzo ładne miasto, Edynburg. — zauważył marzycielsko Syfon.
— Byłeś? — zapytała zaskoczona Karola.
— Nie.
Karola i Lufa popatrzyły po sobie znacząco, potem zerknęły na Gośkę, która wzruszyła obojętnie ramionami. Głośniki adaptera trzęsły się niemalże od żywiołowego solo harmonijki ustnej.
— I jak było na koncercie, Karol? — zapytała podekscytowana Anka, kręcąc ramionami do rytmu.
— Niesamowicie. — powiedziała z zachwytem Karola — Koncert był w kinie, mnóstwo ludzi, rzucali w Beatlesów na scenie cukierkami.
— Dlaczego cukierkami? — zdziwiła się Maleńka.
— Bo na wcześniejszych koncertach rzucali monetami, ale nikomu nie życzyłabym oberwać taką koroną. Stąd cukierki. — Karola podrapała się po nosie — Dziewczyny mdlały, szalały, nie chciały ich z tego kina wypuścić. W końcu jakiś policjant, przebrany za listonosza, wywiózł ich schowanych w furgonetce pocztowej.
— Poszłabym, gdyby zagrali w Warszawie. — powiedziała marzycielsko Anka, rzucając jeszcze jedno łakome spojrzenie na nieco wystraszonego Paula McCartneya, po czym podała okładkę dalej.
— Ja też. — westchnęła Maleńka.
— I ja też. — uśmiechnęła się Karola.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się w obiegu otwarta butelka wina, która niespodziewanie trafiła w ręce Syfona. Syfon pociągnął, zamlaskał, pokiwał z uznaniem głową i podał butelkę Gośce.
— Za bardzo się tym brzdąkaniem egzaltujecie, dziewczynki. — oświadczyła po wielkopańsku Gośka, biorąc solidnego łyka, po czym przekazała butelkę Lufie — Naści reńskiego, wasza miłość.
— Gośka woli swoją bawarszczyznę. — powiedziała kwaśno Anka — Musi być jodłowanie i krótkie spodenki, inaczej to nie muzyka.
— No pewnie! — zgodziła się ochoczo Gośka — Bo co to za koncert, jak nikt nie dostanie w mordę?
— Wymyśliła reńskie. — skrzywiła się Lufa, oglądając etykietę — Toż to jakiś węgierski sikacz. — z niesmakiem oddała butelkę Maleńkiej.
Ostatnia piosenka dobiegła kresu, stopniowo opadając w ciszę. Dorcia przełożyła płytę na drugą stronę, która zaczęła się efektownym gitarowym wstępem.
— Konkretna muzyka. — Maleńka pokiwała z podziwem głową, otarła usta i przekazała butelkę Ance.
— A ty, Syfku? — zwróciła się do Syfona Gośka — Pochwal się, jaką ty muzykę preferujesz.
— Marszową. — powiedział oczywistym tonem Syfon — Najlepiej pisze się przy „Erice”. I nie mów na mnie „Syfku”.
— Chyba zaczynam rozumieć to pokrewieństwo dusz. — westchnęła Karola. Maleńka zachichotała. Lufa pokiwała głową, obserwując zupełnie niezrażonego Syfona ze zmarszczonymi brwiami.
— Tylko zupełnie nie pojmuję, co robi w nim Anka. — oznajmiła.
— Mnie do tego nie mieszajcie. — zastrzegła Anka.
Przyjrzała się etykiecie — nie powiedziała jej zupełnie nic. Uniosła butelkę i pociągnęła łyk. Wino było nieco cierpkie w smaku, zaszczypało w język, ale kiedy już spłynęło do żołądka, osiadło w nim przyjemnym ciepłem.
— Karol, masz.
Karola napiła się z sercem, nie patrząc nawet na etykietę, po czym przekazała butelkę dalej, w ręce jednej z sióstr Nawrockich.
Siedziały w milczeniu, zasłuchane w muzykę, kiwając się lekko do rytmu.
— Co to za piosenka? — zapytała w końcu Anka, nachylając się do ucha Karoli.
— Podoba ci się? — uśmiechnęła się Karola.
— No pewnie! — pokiwała głową Anka — Aż się chce potańczyć.
— Oho. Niech ona już lepiej nie pije. — mruknęła Gośka, a Anka pokazała jej język.
„You Really Got a Hold on Me”. — powiedziała Karola — To piosenka Smokey Robinsona.
— Lubisz ich, co? — zapytała Anka, wybijając rytm stopami.
— Przepadam! — przyznała z zapałem Karola, a Anka po prostu musiała uśmiechnąć się na widok jej rozpromienionej twarzy — Wiesz, na początku ich nie cierpiałam, bo przez cały ubiegły rok nie słyszało się nic, tylko Beatles, Beatles, Beatles. A kiedy wszyscy coś lubią, to przecież nie może być dobre, nie?
Anka zaśmiała się, pokiwała głową.
— No właśnie. Widzisz, myślimy tak samo. — zachichotała Karola, czerwieniąc się odrobinę — Ale któregoś dnia Fiona, dziewczyna z mojej klasy zmusiła mnie do przesłuchania ich pierwszej płyty. Oczywiście mi się nie spodobała, ale...
— Ludzie, cuda! — odezwał się nagle zdziwionym głosem Syfon, wpatrując się w trzymaną w dłoni butelkę.
— Co się znowu stało, Syfku? — zapytała Gośka z krzywym uśmiechem.
— Niech mnie szlag na miejscu trafi — powiedział z nabożnym zdumieniem Syfon — Jeśli ta butelka nie jest pełniejsza niż w poprzedniej kolejce. Cud! Jak w Ghanie!
— W Kanie, Syfku. — sprostowała z westchnieniem Gośka — W dodatku Galilejskiej. Nie w Ghanie.
— Poważnie? — zmarszczył brwi Syfon — Dałbym sobie łeb uciąć, że to było w Ghanie.
— I już byś bez łba latał. — mruknęła Maleńka, po czym zwróciła się do Gośki — Nie wiedziałam, że jesteś taka biegła w religii.
— Moja nieszczęsna matka przez całe dwie pierwsze klasy gimnazjum zmuszała mnie do chodzenia do szkółki niedzielnej. — wyjaśniła z grymasem Gośka.
— Znam ten ból. — skrzywiła się Maleńka, zerkając na etykietę — A tak w ogóle, to druga butelka. Dawaj, jak nie pijesz.
— Piję przecież! — obruszył się Syfon.
— Ciekawe, ile jeszcze jest butelek. — zastanowiła się Gośka, przechwytując wino po drodze do Maleńkiej.
Karola i Anka zwróciły się znowu ku sobie.
— Jak wracałam tamtego dnia do domu — podjęła Karola — To w głowie cały czas grała mi ta jedna piosenka. Love, love me do, you know I love you, I'll always be true... — zanuciła cicho, czerwieniąc się wstydliwie — Znasz?
— Nie znam. — pokręciła głową Anka.
Lufa trąciła ją łokciem, podała jej butelkę.
— Przyjdziesz do mnie kiedyś i ci puszczę. — obiecała Karola — No, i tak właśnie zaraziłam się Beatlesami. — zachichotała — To jest ich druga płyta, mam w domu obydwie i wszystkie single. Nie mam jeszcze trzeciej płyty, która wyszła w te wakacje, ale ojciec ma mi ją kupić i przysłać.
— Dlaczego wróciłaś do Polski? — zapytała Anka. 
— Ojciec awansował. — wyjaśniła Karola — Moi rodzice są teraz w Sztokholmie. Ja zostałam tutaj.
— Nie chciałaś mieszkać w Szwecji? — zdziwiła się Anka.
— Ale ja nie mówię po szwedzku. — powiedziała Karola, wzruszając ramionami — Miałabym problem w szkole.
Anka pociągnęła łyk wina. Albo jej się wydawało, albo tym razem było nieco słodsze, pozbawione tej nieprzyjemnej cierpkości, ale grzało równie przyjemnie, jak na początku. Ostrożnie oddała butelkę Karoli.
— To jak, mieszkasz sama? — zapytała.
— Zwariowałaś? Rodzice w życiu by mi nie pozwolili. — zaśmiała się Karola. Napiła się, przez chwilę smakując trunek na języku, po czym przekazała wino dalej.
— Mieszkam u Lufy. — dodała, zerkając na Ankę badawczo.
Anka wytrzeszczyła na nią oczy. Karola uśmiechnęła się tym swoim promiennym, odrobinę łobuzerskim uśmiechem.
— Nie wyciągaj za wcześnie wniosków. Jesteśmy z Lufą kuzynkami.
— A ja myślałam... — powiedziała Anka, kiwając powoli głową. Urwała, zarumieniona.
— No, co myślałaś? — zachichotała Karola.
— Że się po prostu przyjaźnicie, dlatego cały czas jesteście razem. — wybąkała wstydliwie Anka.
Karola, uśmiechnięta od ucha do ucha, poklepała Ankę po kolanie, a głośniki zadudniły oszałamiającą orgią gitar i fortepianu, po czym płyta zakończyła się z cichym trzaśnięciem. W pokoju zapadła cisza.
— Jeszcze raz! — zawołał po chwili któryś z kolegów Dorci.
— Jeszcze raz! — poparła go Maleńka — Ale teraz tańczymy!
— W takim razie trzeba zwinąć dywan. — zgodziła się Dorcia.
— To zwijamy. No, panny — klasnęła w dłonie Maleńka — W górę serca!
— I kawalery. — mruknął Syfon, gramoląc się z gośkowych kolan.
Świece zostały zgaszone i zastąpione światłem elektrycznym. Stolik z miednicą, w której wciąż pływała upuszczona przez Karolę świeca, wylądował w rogu pokoju, a zrolowany sprawnie pod komendą i nadzorem Maleńkiej dywan pod oknem.
Dorcia odwróciła płytę z powrotem na pierwszą stronę, nastawiła igłę. Wstęp „It Won't Be Long” ponownie huknął z głośnika gitarowo-wokalną salwą, a do Anki podszedł niski chłopak o odstających nieco uszach i twarzy usianej piegami.
— Można? — zapytał nieśmiało — Jestem Jerzyk.
Zarumieniona Anka skinęła głową, pozwoliła mu zaprowadzić się na parkiet. Chłopak, z piegami świecącymi na pąsowych policzkach, wpatrywał się w Ankę, jakby zamierzał pożreć ją wzrokiem, gubiąc raz za razem krok. Nie odezwał się przy tym ani słowem, co wcale nie dodawało już czującej się mocno nieswojo Ance pewności siebie. Koniec piosenki przyjęła jak błogosławieństwo i wybawienie od jednego z najbardziej niezręcznych tańców w swoim życiu.
Nie było jej dane odetchnąć. Zaraz na początku „All I've Got to Do” ukłonił się jej drugi z kolegów Dorci, który przedstawił się jako Zbyszek. Chłopak był wysoki i całkiem przystojny: śniady, o czarnych oczach, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu. Kiedy ujął jej dłoń, Anka dojrzała na sobie nienawistny wzrok jednej z dorciowych koleżanek z gimnazjum, która ewidentnie miała wobec Zbyszka własne plany.
— Świetnie tańczysz. — skomplementował ją nie do końca zgodnie z prawdą Zbyszek.
— Dziękuję. — uśmiechnęła się do niego Anka — Mam świetnego partnera.
— Chodzę do szkoły tańca. — pochwalił się nieśmiało Zbyszek, na co Anka nie była w stanie znaleźć odpowiedzi, i resztę piosenki przetańczyli już bez słowa.
Trzecią piosenkę Anka przesiedziała przy przekąskach. Wypite wino przyjemnie grzało ją w żołądek i patrząc na roztańczone towarzystwo, Anka poczuła, że bez względu na to, jak bardzo by się starała, nie jest w stanie znaleźć żadnego, ale to absolutnie żadnego powodu do zmartwień. Życie było wspaniałe, a ona czuła się doskonale szczęśliwa.
W pewnym momencie dojrzała skradającego się w jej stronę trzeciego kolegę Dorci, ale zanim zdołał zbliżyć się na dystans wystarczający do zaproszenia jej do tańca, Anka została porwana przez Gośkę. Wpadła z deszczu pod rynnę. Technika Gośki polegała na łączeniu w jeden wszystkich możliwych stylów, poczynając od walca, przez twista i fokstrota kończąc na oberku. Była to technika uniwersalna, którą Gośka potrafiła z mniejszym lub większym wysiłkiem dopasować do każdego rodzaju muzyki. O ile samo obserwowanie gośkowych wygibasów było stosunkowo widowiskowe, to aktywne w nich uczestnictwo wymagało już stalowych nerwów i kondycji. Wstrząśnięta nieco doświadczeniem, kilka następnych piosenek Anka bezpiecznie przetańczyła z Maleńką, której styl był o wiele spokojniejszy i bardziej majestatyczny. Potem skończyła się pierwsza strona płyty, a ktoś znów wetknął Ance w rękę zdrowo już napoczętą butelkę wina. Anka nie była w stanie stwierdzić, czy była to butelka pierwsza, druga, czy może piąta, ale wino ciągle jej smakowało i dodawało energii. 
Kiedy tylko płyta została przełożona na drugą stronę, na samym początku „Roll Over Beethoven” przepchnęła się do Anki Karola, która w międzyczasie zdążyła gdzieś zgubić swoje białe skarpetki. Roześmiana, zarumieniona, z błyszczącymi ciemnymi oczami, ukłoniła się Ance szarmancko. Anka dygnęła, chichocząc, przyjęła jej dłoń, pozwoliła poprowadzić się w tańcu.
— Nie zimno ci? — zapytała, zerkając niespokojnie na bose stopy Karoli.
— Za dobrze wyfroterowane parkiety w tym domu. — zachichotała w odpowiedzi Karola, po czym spojrzała na gołe ramiona Anki — A tobie?
— Może być. — powiedziała Anka, czerwieniąc się pod tym spojrzeniem.
— To dobrze. — uśmiechnęła się radośnie Karola, obejmując Ankę w pasie — To wyśmienicie.
Ance zawsze podobał się jej uśmiech. Karola zwykła uśmiechać się całą sobą: śmiały się nie tylko jej usta, ale także brwi, oczy, nawet nos, a w policzkach pojawiały się dwa urocze dołeczki. Anka już od jakiegoś czasu uważała, z lekkim poczuciem wstydu, że gdyby Karolina była chłopakiem, to byłaby całkiem w jej typie.
— Wiesz, Ania... — powiedziała Karola, obracając Ankę w piruecie.
— Co takiego, Karolku? — zainteresowała się Anka, dostrzegając pąsowy rumieniec na jej policzkach i ogniki tańczące w ciemnych oczach.
Karola zawahała się przez chwilę, spuściła wzrok, nie przerywając tańca.
— A, nic. — uśmiechnęła się nieśmiało — Zupełnie nic.
— Właśnie, Karolku — przypomniała sobie Anka — Kim lub czym są Gomory?
Karola zachichotała.
— Gremory. — poprawiła łagodnie — To demon, który pojawia się pod postacią pięknej kobiety dosiadającej wielbłąda. Wskazuje ukryte skarby i odkrywa przyszłość.
— Skąd ty to wiesz? — zapytała zaskoczona Anka.
— Ja mam dużo zainteresowań, Aniu. — zaśmiała się Karola — Ale wszystkie powierzchowne.
Przytuliły się ze śmiechem na koniec piosenki, zgrzane i szczęśliwe.
Przy „You Really Got a Hold on Me” Anka zbladła, widząc znów sunącą w jej stronę tanecznym krokiem Gośkę, ale nagle pojawił się przed nią Krzysiek, który ukłonił się jej grzecznie.
— Można? — zapytał z uśmiechem.
— Nawet trzeba. — jęknęła Anka, kładąc mu dłonie na ramionach — Gdzie byłeś?
— Miałem parę rzeczy do zrobienia. — powiedział tajemniczo Krzysiek, dotykając bioder Anki — To co będzie z tymi szachami?
— Myślałam, że żartujesz. — zdziwiła się Anka. Co to w końcu za pomysł, szachy na prywatce andrzejkowej?
— Z szachów żartować nie wypada. — odparł poważnie Krzysiek.
— Możemy zagrać. — zgodziła się Anka — Po piosence?
— Po piosence.
Tańczyli bez słowa. Cisza stawała się niezręczna, Anka zaczęła desperacko poszukiwać jakiegoś tematu.
— Podoba ci się muzyka? — zapytała w końcu.
Krzysiek zastanowił się przez chwilę.
— Da się przy niej tańczyć — stwierdził — Ale to nie jest mój ulubiony rodzaj.
— A jaki jest twój ulubiony?
Krzysiek uśmiechnął się do niej.
— Lubię Debussy'ego. I Beethovena, chociaż może to trochę dziwne, bo sam Debussy przecież Beethovena nie cierpiał. Tak samo z Wagnerem.
— Lubisz Wagnera?
— Podoba mi się rozmach jego oper. — skinął głową Krzysiek — Wielkie widowiska. I do tego fascynujące libretta.
— Dwa lata temu byłam z rodzicami na „Lohengrinie” w Operze Narodowej. — pochwaliła się Anka, dopiero po fakcie uzmysławiając sobie, że grunt, na który właśnie wstąpiła, był bardzo grząski.
Oczy Krzyśka błysnęły.
— I jak? — zapytał z przejęciem.
— Podobało mi się. — powiedziała szybko Anka, odwracając wzrok — Bardzo widowiskowe.
Tak naprawdę zasnęła z głową na ramieniu Mamy już w pierwszym akcie, w scenie pojedynku Lohengrina z Telramundem, a potem zasypiała jeszcze kilkakrotnie. Z całej opery zdołała zapamiętać jedynie pojawiający się w pewnym momencie znajomy marsz weselny oraz dziwną obfitość łabędzi.
Koniec piosenki szczęśliwie ocalił Ankę przed dotkliwą kompromitacją jako entuzjastki muzyki klasycznej w ogóle i Wagnera w szczególe.
— To co, zagramy? — zaproponował ochoczo Krzysiek, nie wypuszczając jej dłoni.
— Zagrajmy. — zgodziła się bez entuzjazmu Anka.
Wymknęli się z salonu, Krzysiek poprowadził ją w głąb korytarza. Otworzył drzwi, gestem zaprosił do środka. Pokój wyglądał niemal dokładnie tak, jak Anka wyobrażała sobie pokój studenta: zastawiona książkami biblioteczka, stosy i stosiki książek na biurku i podłodze. Na komodzie, obok starej, spiżowej lampki, pysznił się wiśniowo-biało-błękitny korporancki dekiel w towarzystwie całej kolekcji piór, długopisów i ołówków. Na złożonej, nakrytej kraciastą narzutą wersalce leżała rozłożona imponująca szachownica z rozstawionymi już wysokimi, drewnianymi figurami.
Białe i czerwone, pomyślała Anka, jak w „Alicji”. Białe figury były wyrzeźbione w kształcie krzyżackich rycerzy, po przeciwnej stronie szachownicy ustawili się pomalowani na wiśniowo słowiańscy wojownicy z włóczniami i toporami.
— Przyniosę lemoniady. — zaoferował Krzysiek — Zaraz wracam.
Anka skinęła głową, rozejrzała się po pokoju. Na ścianie nad wersalką wisiał duży, czarny sztandar z symbolem białego labrysa o hakowato wygiętym szczycie rękojeści. Ten sam symbol Anka dojrzała w tytule pozornie niedbale pozostawionej na biurku gazety. Z niedokładnie zamkniętej szuflady wystawała granatowa skarpetka. Anka miała dziwnie wrażenie, że Krzysiek spędził ostatnie pół godziny na pospiesznym doprowadzaniu swojego pokoju do stanu używalności, mając w perspektywie jej potencjalną wizytę.
— Już jestem. — zaanonsował się Krzysiek, naciskając łokciem klamkę. Ręce miał zajęte szklaną butelką i dwoma szklankami.
— Lemoniada wypita. Jest sok jabłkowy. — powiedział — Może być?
— Pewnie. — skinęła głową Anka, po czym wskazała wiszący na ścianie sztandar — Co to jest?
— Toporzeł. — wyjaśnił Krzysiek, unosząc głowę — To symbol Zadrugi i Neosłowiańszczyzny. Czyli — dodał, dostrzegając zmarszczone brwi Anki — Grup postulujących odrzucenie obcej tradycji katolickiej na rzecz naszej narodowej tradycji słowiańskiej. Z grubsza.
— Przecież do kościoła chodzą już tylko stare babcie. — powiedziała Anka.
— Niestety nie tylko. — pokręcił głową Krzysiek — Chociaż faktycznie państwo polskie w końcu powoli przekonuje się, że z Kościołem katolickim nigdy nie było mu po drodze. — uśmiechnął się do Anki — Ale imieniny ciągle świętujesz, co? I obchodzisz Boże Narodzenie?
— Obchodzę. — Anka zarumieniła się, jakby przyznawała się właśnie do czegoś nieprzyzwoitego — Ale bez żadnych pasterek czy opłatków. Co w tym złego?
— Na przykład to, że Boże Narodzenie to tak naprawdę Jul, święto przesilenia zimowego, które zostało zawłaszczone przez chrześcijaństwo.
— Wiem. — pokiwała głową Anka — Choinka to zwyczaj pogański. Uczyłam się o tym w szkole.
— Przedchrześcijański. — poprawił z uśmiechem Krzysiek — Uczą o tym w szkołach, ale dla większości ludzi to dalej Boże Narodzenie i Wielkanoc, a nie Jul i Jare Gody.
Zmrużył oczy.
— Założę się, że nigdy nie widziałaś, jak naprawdę obchodzi się Jul.
— Nie widziałam. — przyznała Anka.
— Pokażę ci, jak chcesz. — zaoferował Krzysiek — My w Zadrudze obchodzimy co roku.
— Nie wiem, czy puszczą mnie rodzice. — powiedziała z rezerwą Anka — Gramy?
— Gramy. — zgodził się Krzysiek — Białe czy czerwone?
— Białe. — zadecydowała Anka.
Nalali sobie soku do szklanek. Usiedli na wersalce, Krzysiek po turecku, Anka z jedną nogą zgiętą w kolanie i podciągniętą pod udo.
— Poczekaj. — powiedział szybko Krzysiek, zatrzymując Ankę z ręką uniesioną nad szachownicą — Zagrajmy o coś. — zaproponował.
Anka spojrzała w jego niebieskie oczy, uśmiechnęła się sprytnie.
— Tak? O co chciałbyś zagrać?
— Może... — Krzysiek zawahał się na moment, ale Anka dostrzegła w tym wahaniu nieszczerość — Jeśli wygram, pójdziemy razem do kina.
— Na co?
— Zobaczymy. — powiedział szybko Krzysiek, spuszczając wzrok.
Anka obserwowała go przez chwilę z uśmiechem czającym się w kącikach ust. Ewidentnie była właśnie podrywana, i to po raz kolejny, co jasno dowodziło, że Krzysiek miał wobec niej jakieś zamiary. W głębi serca spodziewała się, że w przypadku jej przegranej Krzysiek zażąda pocałunku, a propozycja wyjścia do kina rozbawiła Ankę swoją uroczą niewinnością.
Za dużo Gośki, skarciła się Anka, zdecydowanie za dużo Gośki.
Wstydliwy rumieniec na policzkach Krzyśka wydał jej się zabawny, świadomość tego, że jednak się komuś podoba, nadęła jej ego próżną, lecz przyjemnie podniecającą satysfakcją. Anka nie była jeszcze do końca pewna, czy ona chce mieć jakieś zamiary wobec Krzyśka, ale na razie traktowała całą tę sytuację jako czystą zabawę, ekscytujące podchody, z których przecież zawsze mogła się wycofać.
— A jeśli przegrasz? — zapytała, mrużąc oczy.
Krzysiek zerknął na nią, zaczerwieniony.
— No właśnie. — podchwycił, odwzajemniając jej uśmiech — To co wtedy?
— Wtedy... — zastanowiła się Anka, unosząc palec i lekko trącając nim wargi — To też zobaczymy. Dobrze?
— Dobrze. — zgodził się Krzysiek z niebieskimi oczami utkwionymi w jej szkarłatnym paznokciu.
— Bardzo ładne figury. — pochwaliła odrobinę zawstydzona Anka, zwracając wzrok ku szachownicy.
— Mają prawie dwieście lat. Pamiątka rodzinna. — powiedział Krzysiek — Niestety nikt tutaj nie gra, poza mną. No, zaczynajmy! — dodał, zacierając entuzjastycznie ręce.
Jak na osobę darzącą szachy tak ogromną estymą, Krzysiek grał zadziwiająco słabo. Błyskawicznie otrzymał mata, próbując zagrozić Ance wieżą i jednocześnie niepotrzebnie zastawiając się pionami. W rezultacie umożliwił gońcowi Anki brawurową szarżę w asyście hetmana, w wyniku której krzyśkowy król został przyparty do muru.
Krzysiek, zaskoczony i zbity z tropu, podrapał się po głowie.
— Naprawdę jesteś dobra. — powiedział z podziwem.
— A co, myślałeś, że kłamię? — uśmiechnęła się do niego Anka, mrużąc wyzywająco oczy.
— Nie, oczywiście, że nie. — spłoszył się, spuszczając wzrok.
Wyglądał całkiem uroczo, taki niepewny siebie i zagubiony.
— Przegrałeś, czyli tak jak się umawialiśmy... — Anka zawiesiła głos, z uśmiechem obserwując niepokój chłopaka.
— Możemy pójść razem do kina. — dokończyła i roześmiała się, widząc, jak nagle rozluźniają się jego ramiona.
— Naprawdę? — wytrzeszczył oczy Krzysiek, a Anka zachichotała, widząc, jak jego twarz rozjaśnia się w zachwyconym uśmiechu — Na co masz ochotę? — dodał ochoczo.
Anka zastanowiła się przez chwilę.
— Może... „Parasolki z Cherbourga”? Albo „Angelika”? Albo „Przeminęło z wiatrem”? A ty?
— Myślałem... — wybąkał nieśmiało Krzysiek — Tak właściwie, to myślałem o „Pierścieniu Nibelunga”.
Anka z trudem powstrzymała się od zawiedzionego westchnienia. Oczywiście, powinna była się tego spodziewać. Liczyła na coś romantycznego, coś, przy czym można by przypadkiem złapać się za ręce, spojrzeć sobie zupełnie przypadkowo w oczy, może nawet przytulić się na chwilę lub dwie. Ale czuła się dzisiaj co najmniej tak świetnie, jak wyglądała, była w szampańskim humorze i postanowiła nie brać mu tego smarkatego wybryku za złe.
— Może być twój „Pierścień Nibelunga”. — oświadczyła wspaniałomyślnie.
Chłopak rozpromienił się, niebieskie oczy błysnęły.
— Następna niedziela? — zapytał z nadzieją w głosie.
— Ale rano. — powiedziała Anka — Wiesz, w następną niedzielę są moje urodziny i po południu będę mieć gości.
— O! — zdziwił się przyjemnie Krzysiek — W takim razie może przy okazji poświętujemy twoje urodziny przy jakimś ciastku?
— Zobaczymy. — Anka uśmiechnęła się kącikami ust, mrużąc tajemniczo oczy.
— Jesteśmy umówieni. Niedziela przed południem. — skinął ochoczo głową Krzysiek — A teraz rewanż?
Anka zmarszczyła brwi.
— Która godzina? — zapytała.
Krzysiek zerknął na zegarek.
— Piętnaście po dziesiątej, a co?
Anka poderwała się z wersalki. Krzysiek drgnął, zaskoczony, popatrzył na nią zdziwionym wzrokiem.
— O rany! — jęknęła Anka — Muszę lecieć!
— Naprawdę? — zmartwił się Krzysiek.
— O dziesiątej miał na mnie czekać samochód! Przepraszam! — uśmiechnęła się do niego wstydliwie Anka z dłonią na klamce.
— Szkoda. — westchnął posępnie.
Anka wybiegła z pokoju.
— Anka! — zawołała ją Gośka, machając do niej z drzwi salonu — Chodź tutaj!
— Gośka, ja muszę... — jęknęła Anka, ale Gośka potrząsnęła głową.
— Chodź, mówię! Zobaczysz coś wspaniałego! Szybko!
Odpowiedzialność i poczucie winy błyskawicznie przegrały bitwę z ciekawością. Anka podbiegła do Gośki, która złapała ją za rękę i pociągnęła do środka.
 Przy stole z przekąskami stał Syfon z butelką wina w dłoni, przy nim Jadźka, ściskająca w rękach miskę, zapewne tę samą, do której wcześniej lany był wosk. Wokół nich uformował się roześmiany, podekscytowany, odrobinę podpity półokrąg.
Syfon uniósł butelkę, wlał sobie wina do ust, nie przełykając.
— Patrz teraz. — powiedziała z zachwytem Gośka, ściskając dłoń Anki.
Syfon, z wydętymi policzkami, rozejrzał się po tłumie, wybrał którąś z sióstr Nawrockich i kiwnięciem palca przywołał ją do siebie. Dziewczyna podeszła niepewnie, z wyrazem lekkiego niepokoju na twarzy. Syfon wskazał jej swoje ucho.
— Mam... mam pociągnąć? — zapytała nieśmiało Edyta lub Klara.
Syfon skinął głową.
Dziewczyna wyciągnęła rękę, chwyciła go za ucho i pociągnęła ostrożnie. Syfon wyprężył się, nadął, po czym smarknął długim strumieniem spienionej, czerwonej cieczy prosto w miskę Jadźki. Widownia zareagowała huczną owacją. Syfon, wycierając szkarłatne kropelki ze szkieł okularów, ukłonił się skromnie.
— Niesamowity jest ten Syfek, co? — powiedziała, śmiejąc się, Gośka.
— Niesamowicie obrzydliwy. — skrzywiła się Anka i pociągnęła Gośkę za rękę — Gosia, muszę lecieć!
— Już? — zdziwiła się Gośka.
— Przecież już po dziesiątej. — jęknęła Anka.
— Napiszę ci usprawiedliwienie. — zaoferowała Gośka.
— Nie trzeba. — pokręciła głową Anka — Odprowadź mnie lepiej do drzwi.
Kiedy w pośpiechu zakładała palto, za plecami Gośki pojawili się Krzysiek z Dorcią.
— Idziesz już, Ania? — zmartwiła się Dorcia.
— Muszę, Dorciu. — powiedziała niechętnie Anka — Mogę zostać tylko do dziesiątej.
— Jak Kopciuszek. — uśmiechnął się Krzysiek — Tylko nawet trzewika nie zostawisz.
Dorcia zerknęła na niego podejrzliwie.
— I kareta już czeka. — dorzuciła Gośka, wyglądając przez okno.
Anka jęknęła, martwiąc się powitaniem, jakie niezawodnie otrzyma w domu.
— Dorciu, dziękuję. — powiedziała, przytulając się do soczystej dziewczyny.
— To ja dziękuję, że przyszłaś. — uśmiechnęła się do niej Dorcia.
— Mnie podziękuj, że ją tu przywlekłam! — obruszyła się Gośka.
Anka podała Krzyśkowi dłoń, niebieskie oczy spojrzały na nią ciepło, załaskotały w podbrzuszu. Gośka chwyciła ją w ramiona.
— Widzimy się w poniedziałek w szkole, mój Kosiu. — oświadczyła — Ucałuj ode mnie Stefana.
— Sama go sobie ucałuj. — parsknęła Anka — Cześć!
W rozpiętym palcie wybiegła na dwór. Noc była zimna, sypał rzadki śnieg, ale rozgrzanej Ance zupełnie to nie przeszkadzało. W stojącym za furtką mercedesie paliło się światło, Stefan czytał pewnie swojego Ossendowskiego. Anka zatrzymała się na krawężniku, ostatni raz spojrzała z żalem na dom Dorci, po czym otworzyła drzwiczki i usiadła na tylnej kanapie.
— Stefku — jęknęła — Pędźmy! Przecież Mama mnie zamorduje!
Stefan uśmiechnął się do niej w lusterku. Schował swoją książkę do schowka, spokojnie włączył silnik. Płatki śniegu zatańczyły w świetle reflektorów.
— Niech się panna Ania tak nie martwi. — powiedział — Przecież gdyby panna Ania naprawdę zabawiła zbyt długo, to bym po nią poszedł. Jak było?
— Niesamowicie! — westchnęła marzycielsko Anka — Byli Beatlesi i tańce i wróżby i nawet...
Miała już na końcu języka Krzyśka, kiedy nagle przeszło jej przez głowę, że opowiadanie Stefanowi o swoich podbojach, przynajmniej dopóki sytuacja się nie ustabilizuje, mogło nie być dobrym pomysłem. Spuściła wzrok, popatrzyła na swoje dłonie i nagle uświadomiła sobie, że zapomniała o rzeczy najważniejszej.
W nagłym ataku paniki wyplątała się z palta, chwyciła papierową torbę i zamarła. Przecież nie mogła przebierać się tutaj, przy Stefanie! 
— O rany, Stefku. — jęknęła — Co ja mam teraz zrobić?
Stefan spojrzał na nią w lusterku i z miejsca pojął istotę problemu.
— Niech panna Ania założy sukienkę na wierzch. — poradził — I zapnie sweterek pod szyję. Wtedy nic nie będzie widać.
— Świetny pomysł! — ucieszyła się Anka — Dziękuję, Stefku!
Sięgnęła za głowę, ostrożnie rozpięła gośkową broszkę i rozpuściła włosy, przywracając im bardziej naturalny wygląd. Z grubsza zadowolona z efektu, wygięła się w pałąk, zaczęła wciągać na siebie turkusową sukienkę. Miała już w niej głowę, kiedy zdała sobie sprawę, że zakłada ją tył na przód. Wymamrotała po cichu coś z grubsza nieprzyzwoitego. Szamocząc się desperacko, ściągnęła sukienkę i założyła ją ponownie, tym razem przepisowo. Zapiąwszy sweterek, przejrzała się w lusterku, po czym, na wszelki wypadek, rozsunęła czerwone ramiączka tak daleko, jak tylko się dało.
Pozostawała kwestia pończoch i paznokci. O zakładaniu w samochodzie rajstop w ogóle nie było mowy — Anka spaliłaby się przecież ze wstydu. Turkusowa sukienka sięgała za kolana, więc być może pończochy nie będą aż tak rzucać się w oczy? Zwłaszcza jeśli Anka powstrzyma się od zapalania światła w holu! To była genialna myśl, która załatwiała równocześnie kwestię i pończoch, i paznokci.
— Widzi panna Ania? — uśmiechnął się do niej Stefan — Mucha nie siada.
— Oby Stefek miał rację. — westchnęła katastroficznie Anka.
Pędzili przez niemalże puste, ciche ulice miasta. Chodniki skrzyły się wątłym, świeżym puchem w pomarańczowym świetle latarni. Neony w witrynach sklepów i barów mrugały kusząco feerią barw i kształtów, lśniąc rozmytymi, kolorowymi plamami na wilgotnym asfalcie. Anka nie miała pojęcia, gdzie się znajdowała. Nawet te części miasta, które znała, i w których czuła się w miarę pewnie i bezpiecznie, po zmroku przeistaczały się w zupełnie inny, obcy i groźny świat.
— Panno Aniu? — powiedział cicho Stefek.
— Tak, Stefku? — Anka drgnęła, odwróciła się od okna.
— Proszę przy okazji podziękować ode mnie pannie Małgosi za naleśniki.
— Oczywiście. — Anka puściła do Stefka oko — I jak te naleśniki? Dobre?
— Bardzo dobre. — uśmiechnął się Stefan, i dodał po chwili wahania:
— Może odrobinę za słodkie jak na mój gust. Ale tego niech już panna Ania nie powtarza.
— Naprawdę nie znalazł w nich Stefek niczego dziwnego? — zaśmiała się Anka — Przecież to w końcu Gośka.
— Panna Małgosia to dobra dziewczyna. — powiedział miękko Stefan — Widać od razu, że ona bardzo o pannę Anię dba. Niech panna Ania też o nią dba, bo ona wydaje się taka... zagubiona w tym świecie.
Zaskoczona Anka zmarszczyła brwi. Gośka, zagubiona w świecie? Anka uważała za zagubioną raczej siebie. Gośka przecież zawsze była dla niej opoką, stalowym, niezłomnym drogowskazem, opatrzonym jaskrawym napisem: „TU JEST ŻYCIE!” Przypomniała sobie nagle słowa Mamy i przeszło jej przez myśl, że może jednak wcale nie zna Gośki tak dobrze, jak jej się wydawało. Na przykład ten jej absurdalny związek z Syfonem — Anka znała Syfona ze słyszenia, Gośka wspominała o nim kilka razy w ciągu ostatnich paru miesięcy, ale Ance wydawało się, że Syfon jest jedynie peryferyjnym kolegą, z którym łączyła Gośkę jakaś wspólnota interesów. Znowu poczuła lekkie ukłucie zazdrości, którego nie potrafiła do końca wytłumaczyć.
— Panno Aniu. — powiedział Stefan — Jesteśmy.
Anka skinęła głową, wytrącona z zamyślenia.
Byli już na Źródlanej, śnieżnej, ciemnej i uśpionej. Stefan zatrzymał się przed bramą, omiatając podjazd reflektorami. W budce wartownika zapaliło się światło, a chwilę później w drzwiach pojawił się okutany w zimowy płaszcz żołnierz z karabinem pod pachą. Zaświecił do środka samochodu latarką, zasalutował Stefanowi i poszedł otworzyć im bramę.
Stefan zatoczył na podjeździe zamaszyste półkole, zatrzymał się przed schodami i wyłączył silnik.
— No, panna Ania miała chyba dosyć wrażeń jak na jeden wieczór — powiedział cicho, otwierając Ance drzwi — Więc powinna teraz spać, jak zabita. Dobranoc.
— Dziękuję, Stefku. — uśmiechnęła się Anka, podając mu dłoń — Dobranoc.
— Ładne paznokcie, panno Aniu. — powiedział Stefan z lekkim uśmiechem, konspiracyjnie puszczając do niej oko.
Anka zachichotała nieśmiało i zarumieniona uciekła po schodach.
Jak Kopciuszek, przypomniała sobie słowa Krzyśka, a coś zawibrowało przyjemnie w jej podbrzuszu. Zatrzymała się przed wejściem, rozejrzała po zatopionym w mroku podjeździe. Nocne powroty do domu były dla niej wyjątkową rzadkością, dlatego chciała się jeszcze nacieszyć tą chwilą samotności wśród czarnej, głuchej nocy, w której czuła się zadziwiająco wolna, jakby nieobecne słońce zabrało ze sobą wszelkie reguły, nakazy i zakazy.
Wisząca nad drzwiami lampa odbijała się pomarańczowo w czarnym cielsku mercedesa, biel świeżego śniegu rozświetlała nagie gałęzie jarzębów. Budka przy bramie wyglądała jak domek z zimowej bajki, zasypana srebrem, z żółtym blaskiem bijącym z okien. Anka zobaczyła jak Stefan i wartownik podają sobie ręce, zapalają papierosy i rozpoczynają niesłyszalną dla niej rozmowę. Westchnęła, wydychając kłąb pary, odwróciła się na pięcie i powoli, bardzo ostrożnie otworzyła drzwi. Wewnątrz było ciemno i cicho, rodzice musieli już spać.
Całe szczęście, pomyślała z ulgą Anka.
Odczekała chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności, po czym zdjęła palto, powiesiła je na wieszaku i ściągnęła buty.
Skradając się na paluszkach z kapciami w dłoniach była już prawie przy schodach, kiedy nagle skrzypnęły drzwi sypialni. Pstryknął włącznik światła, a Anka zamrugała, oślepiona niespodziewanym blaskiem.
W drzwiach stała Mama w szlafroku narzuconym na koszulę nocną i z włosami zakręconymi na wałki. Anka zamarła, serce panicznie walnęło jej w piersiach.
Mama zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów, zatrzymując się na dłoniach. Anka zaczerwieniła się i błyskawicznie schowała ręce za plecami. Kąciki ust Mamy zadrżały niekontrolowanie.
— Jak było? — zapytała cicho.
— Świetnie. — wyszeptała spanikowana Anka.
— Idź do łóżka. — powiedziała Mama — Opowiesz mi o wszystkim rano.
— Dobrze — zgodziła się potulnie Anka — Dobranoc, Mamo.
— Dobranoc, kochanie.
Anka odetchnęła dopiero w łazience, chociaż nie była w stanie pozbyć się ciążącego jej na sercu niepokoju. Mama musiała zauważyć jej paznokcie, zapewne również szminkę, co znaczyło, że jutro rano Anka mogła spodziewać się wykładu. Jak bardzo cierpkiego, zależało od tego, co jeszcze udało dojrzeć się Mamie.
Anka westchnęła ciężko, po czym uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie tego wieczoru. Trudno, przetrzyma jakoś ten wykład. Te Andrzejki zdecydowanie były tego warte. Anka skinęła głową, zalotnie puściła do siebie oko w lustrze i zachichotała, zażenowana swoją niedojrzałością. Zdjęła z siebie wszystkie warstwy stroju, starannie ukrywając szkarłatną sukienkę i pończochy w papierowej torbie. Przez chwilę zastanawiała się nad kąpielą, ale czuła się zbyt zmęczona i śpiąca. Przebrała się w koszulę nocną i starannie umyła twarz, pozbywając się wszelkich śladów gośkowych zabiegów.
W pokoju zapaliła nocną lampkę, usiadła na łóżku i jeszcze raz przyjrzała się swoim paznokciom, z żalem zdając sobie sprawę, że jutro, z samego rana, będzie musiała się tego pysznego, drapieżnego karminu pozbyć. Z westchnieniem zgasiła w końcu światło i wśliznęła się pod kołdrę. Pod jej zamkniętymi powiekami pojawiły się nagle niebieskie oczy Krzyśka, i Anka zwinęła się w kłębek, delektując się przyjemnym mrowieniem w brzuchu.
 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Promiennym uśmiechem przebijać warstwy szarości ponurej egzystencji.   Byłeś lekarstwem i było cię jak na lekarstwo.   Miałeś być odzwierciedleniem dostatku i życia w miłości.   Wtedy słowa przychodziły Ci łatwo: Kocham, obiecuję, pragnę...   Tak pewnie wypowiadałeś je na głos. Teraz chrząkasz, udając niemego, nabrałeś wody w usta, zacisnąłeś gardło.   Słowa ucichły i ty gdzieś przepadłeś, z korektorem w ręku kończysz dyktando...   Kochanie, niektórych błędów nie można wymazać.
    • Czemu, zły duchu, nawiedzasz mnie w snach?  Dlaczego mej duszy nie dasz spać?   Jesteś tak inny od tego co znam. Zimny i oschły.  Zupełnie mi obcy.    Wgryzłeś się w me serce,  zostawiając krew na swych ustach.  Jakbyś chciał przekazać, że już nigdy nie pokocham innego mężczyzny.    Jakbyś wiedział, że zostaną po Tobie ślady na marmurowej skórze,  rowy po wylanych łzach.  I krzyk rzucony w taflę wody.   Nosiłam Twój zapach częściej niż własną skórę.  I jakoś dziwnie i obco mi bez niego.   
    • kropla potu    możemy zrzucić kotwicę odparować  z pozostałości nanizać od początku  wszystko co jeszcze mamy    czarne gałęzie dzień za dniem jak widok  pól sponad kierownicy i chłodne dłonie  próbujące schwycić jakiś promień w nich  możesz się odnowić będziesz strugą dźwięku wrzecionem czułym na drgania    kropla potu nad wargą śmiały szelest opadającej bielizny    świt rodził się w bólach ale już umiera  nad skostniałą ziemią szybują ulice  twój kontur krzepnie kiedy z nich  wypływasz    
    • @Domysły Monika Na tej bazie skonstruowałem 3 miejskie hasełka :) I to z nich dzisiaj jestem najbardziej zadowolony. Reszta to w sumie nieważna gra słów :) Pzdr. M. 
    • @violetta

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      i piosenkę w wykonaniu Wodeckiego :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...