Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

       Zbyt ciepły jesienny dzień jak na Polskę. Niebo nie próbuje ukryć słońca, które odbijając się od szyby, umożliwia mi obserwowanie ogromnej brodawki na brodzie pasażerki siedzącej naprzeciwko. Podobno nie oceniam ludzi. To moja osobista, mniej bądź bardziej trafna, refleksja na własny temat. W przedziale słychać tylko wygłuszone dźwięki pędzącego po torach wagonu. Na zewnątrz jest barwnie. Opadające liście ścielą posłanie dla nadchodzącej zimy, w tym świecie najpewniej białej. Do celu zostało mi kilka minut. Z głośnika wydobywa się głos skonfundowanego, starszego Pana. - Szanowni państwo... - następuje przerwa. Mężczyzna potrzebuje czasu na rozruszanie neuronów. - Zbliżamy się do stacji Opole, wysiadających prosimy o... - Dociskam słuchawki do uszu i powoli podnoszę się z miejsca. Zdrętwiałe nogi uniemożliwiają mi zgrabne opuszczenie przedziału. Kobieta naprzeciwko nie odwraca oczu od szyby. Przy miejscu, gdzie jej usta prawie stykają się ze szkłem powstaje para. Otwieram drzwi, szarpiąc i wydostaję się na zewnętrz. Korytarz jest pusty. To pociąg do Szczecina. W drzwiach stoi mężczyzna z kontrabasem. Instrument wystaje poza futerał, prawie stykając się z sufitem. Nie mogę przejść dalej, gdyż nasze światy oddziela mur w postaci muzyki grającej w moich uszach. Nigdy nie zapominam o słuchawkach. Pociąg hamuje statecznie wydając przerażający dźwięk. Pasażer numer jeden w garniturze i z torbą pod pachą, wychodzi omijając ostatni stopień. Pan z kontrabasem pokracznie wypełza z pociągu orientując się, że warto było by zasunąć zamek futerału. Wyskakuję jako ostatnia, żegnając odjeżdżający pociąg obojętnym spojrzeniem.  

 

       Nie znam tego miasta. Nigdy tu nie byłam. Moja wizja o nim jest kompletnie zmyślona. Tworzę w głowię ideę miejsca niezbadanego, umożliwiającego katharsis, które na razie odczuwam jak biegunkę. Dworzec jawi mi się jako bezpłciowy. Oczami wyobraźni próbuję stworzyć tę przestrzeń, aby architektonicznie pasowało do kraju w jakim mieszkam. Opole kojarzy mi się z kolorem żółtym, taki jest więc budynek główny. Można podzielić go na trzy części; nawa główna ze sklepieniem sześciodzielnym oraz dwie mniejsze nisze z automatami, toaletą i dworcową restauracją, z której śmierdzi olejem. Przechodzę obok bezdomnego. Kałuża jego moczu powoli zwiększa objętość. Pieniądze mam na karcie - mówię w myślach, na wypadek, gdyby zapytał. Naprawdę są na karcie. W portfelu grzechoczą tylko miedziaki. Wychodzę na zewnątrz. Moją twarz owiewa chłodny wiatr, nadchodzący od północnego zachodu. Ktoś kiedyś nauczył mnie jak to sprawdzać. Czarny gorset wpija mi się po lewej stronie żeber. Na szczęście zbyt duży golf amortyzuje moje chude ciało. Nie myłam włosów i jest to oznaka niczego innego jak lenistwa – choć pojęcie to można nazwać toksycznym. XXI wiek upodobał sobie to określenie. Z koka związanego na czubku głowy wystaje mi kilka włosów, łaskoczących mnie po czole. Zmierzam przed siebie. Nie znam tego miejsca, wszystko wydaje się być szare. Postanawiam wygooglować to miasto. Moja twarz mizernieje. Dworzec nie wygląda tak jak sobie wymyśliłam - jest ładniejszy. To miasto jest piękne, zbyt piękne. Teraz chcę tam pojechać jeszcze bardziej.  

 

       Czuję jak mój brzuch błaga mnie o jedzenie. Postanawiam wypić kawę. Zaglądam do najbliższej kafejki na rogu ulicy, której nazwy nie znam. W środku panuje przytulny półmrok. Okna są długie, ale bardzo wąskie, wpuszczają idealną porcję światła dziennego. Całość wnętrza kojarzy mi się z teksańskim barem z XVIII wieku. Mogę się mylić, gdyż nie mam o tym pojęcia. Siadam przy drugim stoliku od drzwi. Moja postać perfekcyjnie mieści się w szczelinie, którą tworzy szyba. Wyciągam szkicownik i książkę, którą akurat teraz czytam. To może być cokolwiek.  

 

- Dzień dobry, co podać? - kelnerka z ołówkiem i notesikiem stoi nade mną i pseudo-entuzjastycznym spojrzeniem wymaga ode mnie wybrania pozycji z menu, którego nawet nie zdążyłam przeglądnąć.  

 

- Cappuccino, poproszę – odpowiadam z uśmiechem. Dziewczyna odchodzi. Jest sama na zmianie, na razie nie może z nikim podzielić się niechęcią do pracy.  

 

       Jest wcześnie, bardzo wcześnie jak na mnie, ale oczy mi się nie zamykają. Sięgam po ołówek, inny niż posiada kelnerka. To nowy szkicownik, jest jeszcze pusty. Omijam pierwsza stronę i przykładam rysik do drugiej. Jestem do dupy. Zamykam szkicownik. Otwieram książkę na stronie sto drugiej bądź trzysta siedemnastej, jeszcze nie wiem. Opowieść jest satysfakcjonująca. Spędzam nad nią kilkanaście - może kilkadziesiąt - minut. Nie zauważam, gdy kelnerka przynosi mi kawę do stolika. Chwila, to do mnie nie pasuje. Zauważam ją. - Dziękuję. - odpowiadam z szacunkiem. Kawiarnia zaczyna wypełniać się ludźmi. Dwa stoliki ode mnie, przy innym oknie siedzą dwie starsze Panie. Obydwie mają okulary, ale tylko jedna owinęła szyję bursztynowym szalem. Druga odkłada kijki za siebie. Jej szary, całkiem elegancki, dres pasuje do siwych i starannie ostrzyżonych włosów. Zamawiają kawy i kremówkę. Grupka młodych ludzi usadawia się na kanapach pod schodami. Są cisi, zaspani. Ciężko powiedzieć, czy pójdą dzisiaj do szkoły. Młoda kobieta próbuje poradzić sobie z szamoczącym się dzieckiem. To mogę być ja - pomyślałam. Wracam do lektury (...).

Edytowane przez Miriam (wyświetl historię edycji)
  • Miriam zmienił(a) tytuł na ...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Oni. Nie było nikogo więcej. Tylko oni — jakby wszechświat skurczył się do ich ciał, do języków rozpalonych do białości, na których topi się stal. On — eksplozja w kościach, żyły jak lonty dynamitu, śmiech, co kruszy skały, rozsypując wieczność w pył rozkoszy. Melodia starej kołysanki zdycha w nim w ułamku sekundy. Ona — pożoga bez kresu, ziemia spopielona tak głęboko, że każdy krok to rana w skorupie świata, pamięć piekieł wyryta w skórze. I na ułamek sekundy, między jednym oddechem a drugim, przemknął cień dawnego uśmiechu, zapomnianego dotyku, kruchej obietnicy z przeszłości. Zgasł, zanim zdążył zaboleć, rozsypany w żarze. Oni — bestie w przeżywaniu siebie, studenci chaosu, co w jednym spojrzeniu rozpalają gwiazdozbiory. Usta — napalm, gotowy spalić niebo. Języki — iskry w kuźni bogów, wykuwające pieśń końca i początku. W żyłach pulsuje sól pradawnych mórz, czarna i lepka, pamiętająca krzyk stworzenia. A nad nimi, gdzieś wysoko, gwiazdy migotały spokojnie, obojętne na szept letniej nocy. Powietrze niosło zapach skoszonej trawy i odległej burzy. Świerszcze grały swoją dawną melodię, jakby świat miał trwać wiecznie w tym milczącym rytuale. Głód miłości? Tak, to głód pierwotny. Stare auto ryczy jak wilk, który pożera własne serce. Ośmiocylindrowy silnik — hymn porzuconych marzeń, pędzi na oślep, bez świateł, z hamulcami stopionymi w żarze. Litość? Wyrzucona w otchłań. Paznokcie ryją skórę jak sztylety, krew splata się z potem — rytuał bez świętości, bez przebaczenia. Każda rana tka gobelin zapomnianego piękna. Ciała wbijają się w siebie, jak ostrza w miękką glinę bytu. Każdy dotyk — trzęsienie ziemi w czasie. Na ustach smak krwi, słony, metaliczny — pieczęć paktu z wiecznym ogniem. Tu nie ma wakacyjnych uśmiechów. Są bestie, zerwane z łańcuchów genesis. Nikt nie czeka na odkupienie. Biorą wszystko — sami. Ogień nie grzeje — rozdziera, topi rozum, wstyd, imiona, godność, istnienie. Muzyka oddechów, ślina, zęby — taniec bez melodii, ciała splecione w spiralę chaosu. Język zapomina słów, dłoń znajduje krawędź ciała i przekracza ją w uniesieniu. Paznokcie na karku — inskrypcja życia na granicy jawy. Nie kochali się zwyczajnie. Szarpali się jak rekiny w gorączce krwi, jakby wszechświat miał się rozpaść w ich biodrach, teraz, już,. natychmiast. Noc ich pożerała. Oni — dawali się pożreć. Serce wali jak młot w kuźni chaosu, ciało zna jedno prawo: więcej. Więcej tarcia, więcej krwi, jęków, westchnień, szeptów bez imienia. Asfalt drży jak skóra, jęczy pod nagimi ciałami, lepki od potu, pachnący benzyną i grzechem. Gwiazdy? Spłonęły w ich spojrzeniach. Niebo — zasłona dymna nad rzezią namiętności, gdzie miłość rodzi miłość, a ból kwitnie w ekstazie. Miłość? Tak i nie. Ślad, co nie krwawi, lecz pali. Ciało pamięta ciało w dreszczu oczu i mięśni. Chcieli wszystkiego: przyjemności, bólu, wieczności. Ognia, co nie zostawia popiołu, tylko blizny. Kochali się jak złodzieje nieba — gwałtownie, bez obietnic. Na końcu — tylko oni, rozpaleni, rozdarci, pachnący grzechem i świętością. Źrenice — czarne dziury, pożerające światło. Serca — bębny w dżungli chaosu. Tlen — narkotyk, dotyk — błyskawica pod skórą, usta — ślina zmieszana z popiołem gwiazd, i ich własnym ciałem. W zimnym świetle usłyszeli krzyk — gwiazdy spadały w otchłań. Cisza. Brutalna, bezlitosna, jak ostrze gilotyny. Ciała stęknęły pod ciężarem pustki. Czas rozdarł się na strzępy. To lato nie znało przebaczenia. Zostawiło żar, popiół, co nie gaśnie, wolność dusz w płomieniach nocy. Wspomnienie — nóż w serce, gorzkie jak krew wilka, który biegł przez ogień, nie oglądając się wstecz. Świat przestał istnieć. Został puls płomienia, trawiący wszystko, bez powrotu. Nie mieli nic. Ale nawet nic nie pozwoliło im odejść. Więźniowie namiętności — płomienia bez końca, który pochłonął ich ciała i dusze w jeden, bezlitosny żar. Żar serc.      
    • @Waldemar_Talar_Talar anafora bardzo bardzo dobra
    • @Naram-sin  zmieniłam. Po powtórnym czytaniu- druga strofa coś mi nie tak, czasem nie widzi się po sobie. Dziękuję
    • @Maciek.J Nasza Polska jest piękna= cała. dzięki @Robert Witold Gorzkowski dziękuję @Naram-sin  dziękuję.   @Alicja_Wysocka dziękuję @Jacek_Suchowicz piękny Twój wiersz @Roma, @Rafael Marius, @Andrzej P. Zajączkowski dziękuję bardzo
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...