Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wiersz naturalny


Rekomendowane odpowiedzi

G
 

Wiersz naturalny

 

 

Dzisiaj wieczorem 
przyczytałem
jeden z moich wierszy 
mojemu młodszemu synowi.
Wysłuchał w milczeniu
następnie zapytał, 
czy mam więcej. 
Mam i to nawet sporo.

Przeczytałem jeszcze kilka wierszy.

Syn poszedł do swojego pokoju.
Przyniósł album ze zdjęciami,
które latem robił podczas wypadu do Gruzji.
Czarno białe,
kolorowe.
Urzekające 
Góry Kaukazu.
na jednym zdjęciu pies 
bez lewej przedniej łapy
obok spalonego słońcem 
starego Gruzina. 
Na drugim planie murowany dom z kamienia i cegły. 
- Tam mieszkałem.
Opowiadał syn.
- Piłem czacze i koniak z gospodarzem
drapiąc za uchem i przytulając jego psa. 
Gospodarz znał zaledwie kilka słów po angielsku,
a mimo to potrafiliśmy cały wieczór 
przesiedzieć przy jednym stole. 
On śmiał się z mojego kartuli ena, Giorgi,
a ja z jego good morning, Bartek.

Rozmawiałem z synem 
oglądajac zdjęcia,
czytając wiersze.
W międzyczasie wspólnie na chess stream PZSzach 
prześledziliśmy kilka partii
17 letniego Abdusattorova Nodirbeka z Uzbekistanu
Zdobył mistrzostwo świata w szachach aktywnych
aktualnie rozgrywanych w Warszawie.
Co ciekawe, na niewielkich rozmiarów szachownicy
ilość możliwych kombinacji,
według tzw. liczby shannona to, 10^120.
Dla przykładu liczba atomów wynosi około 10^80.

 

?!

 

Tej nocy długo nie mogłem zasnać.
Wstawałem z łóżka,

kładłem się.

Podszedłem do okna wypatrując 

sam nie wiem czego.
Postałem tak przez dłuższą chwilę. 
W lodówce powinny być jeszcze kiszone ogórki.
Poszedłem do kuchni.

Następnego dnia

zacząłem szykować się do drogi.

Zrobiłem kawę, zapaliłem papierosa 

i wtedy do mnie dotarło.

Moje ojcowstwo

doczekało się zwieńczenia.

Wszystko, co w sobie miałem najlepsze

przekazałem synowi.

 


  Łódź, 28. 12. 2022.

 

 

 

Edytowane przez dach (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • dach zmienił(a) tytuł na Wiersz o domniemanej nieskończoności i naturalnej potrzebie  przytulenia trójnogiego psa.
  • dach zmienił(a) tytuł na Wiersz naturalny

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Brnę przez śnieg i zaspy. W zawiei narkotycznych przestrzeni. Jakbym przedzierał się przez stronice lodowatej zamieci. Pełnej fantasmagorii i postmodernizmu groteski. Wybuchowej mieszanki, zupełnie jak u Władimira Sorokina. Ostre opiłki mżących kryształków ranią już i tak szczypiące, łzawiące oczy, płonące od szronu policzki…   Wokół świst czasu, wirujące sześciany powietrza. Idę przed siebie drogą nie mającą kresu. Idę w sinym tumanie pędzących chmur o obfitych, napęczniałych brzuchach, które szorują po mnie i wciskają z całą swoją mocą w ziemistą biel skostniałej, wiecznej martwoty. Gdzieś tutaj, tam albo nigdzie dalekie echo dźwiękowych iluzji, jakieś fantomowe słowa, jakieś glissanda. Powracają. Ocierają się o mnie i nikną. Coś mówią, poruszają nieśpiesznie swoimi szklistymi od mrozu ustami. Jakieś stukoty, szelesty, szumiące jak w gorączce gwizdy. Zagadkowe gesty. Projekcje wyimaginowanych widm, które pędzą prosto, aby w ostatniej chwili rozminąć się ze mną, rozejść się na boki. Aby omieść mnie jedynie swoimi włosami i wzrokiem, skostniałym oddechem przeszłości.   Nie mogę milczeć, więc mówię do samego siebie. W tym stukocie nie wiadomo czego, w tym szumiącym pisku… Zaciskam powieki.   Nie! Nie mogę. Nie mogę ścierpieć tego bezmiaru… Otwieram… Ściany wokół mnie. Sufit napęczniały wilgocią. Ściany nachodzą na mnie. Zatrzaskują się jak trumienne wieko. Nie! To nie prawda, nie prawda! Słowiku, poeto! Co? Skąd tu nagle ten kompletny bezsens? Ojciec przechodzi przez przedpokój. Trąca ręką drewnianą szpicrutę wiszącą na wieszaku i pustą foliową torbę. Więcej nic. Albowiem nie ma na nim więcej niczego. Reszta rozsypała się w pył, w mikroskopijną otchłań kurzu, tych powolnie wirujących cząsteczek, które wznieciły się nieco tym niemrawym ruchem ojcowskiej ręki. Widzę jak zatacza się, kuleje (tak właśnie kulał kiedyś za życia) Idzie powoli, jakby wstał dopiero co z zimnego grobu. Jak ktoś zaraz po przebudzeniu, co nie jest jeszcze pewien kolejnego kroku. Ojciec przechodzi, przechodzi… -- jak ból zęba. Jak jego tępe uderzenia w dziąśle od kroków niezdarnych w odorze śmierci. Ojciec dygocze, rozpycha się ze swoją nicością w poszczególnych warstwach powietrza, w przebłyskach pijackiej maligny. Mojej. Albo jego własnej. Zapamiętanej z życia. Tak więc rozpycha przestrzeń, rozkładając szeroko ramiona. Rozpycha. Rozpycha… I niknie powoli w mroku drugiego pokoju, kiedy przekracza próg wraz z narastającą niechybnie zagadkową ciszą nocy.   W mdławym blasku wiszącej lampy obserwuję kołyski pajęczyn z uschniętymi truchłami much i motyli. Żeliwne rury pną się po kątach, rozgałęziają pod sufitową powałą, jak jakieś meandryczne drzewa istnienia obwieszone owocami rdzawych narośli. W mrocznych zakamarkach pomieszczeń miliardy bakterii toczą ze sobą bój o przetrwanie w mikroskopijnym szmerze nieskończonego wzrostu. Jakieś stukoty obcasów, kiedy wracam do samego siebie. Pierzchające po parkiecie kroki. Nie wiem czy to ja sam, czy ktoś inny. Albo czy jeszcze ktoś inny. Czy może jeszcze bardziej ktoś inny… Wracam do samego siebie, widząc przelotne spojrzenie swoich własnych oczu w wielkim lustrze stojącego trema. Obserwuję sam siebie, swoim własnym odbiciem. Wpatruję się. Albo to moje odbicie, uskrzydlone złudzenie wpatruje się we mnie ze zdarzeń zupełnie innej rzeczywistości, w której przeszłość miesza się z teraźniejszością.   Siadam na krześle przy stole. Na wprost kwiatów w pękniętym wazonie. W uschniętych płatkach pająk trzęsie pajęczyną. W kruchych liściach... Na talerzu nadgryziona kromka czerstwego chleba. Rozsypane na nim okruchy i wokół. Obok zaplamiony egzemplarz: Moskwa - Pietuszki, Wieniedikta Jerofiejewa. I chłodna na nim szyja przewróconej karafki. Drżąca, migocząca coraz bardziej brylantami strzała...   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-03)    
    • Jestem   (A ty jesteś?)   Słyszysz mnie? Rozumiesz i czujesz?   Czy giniesz w tłumie (Giniesz w szumie)   Chłodnego wiatru I śpiewu ptaków      
    • @Rafael Marius Nie gniewaj się, nie wiem co Ci się przydarzyło, ale żyjesz, więc nie mogłeś śmierci doświadczyć. Nikt z nas żyjących tego nie umie dokonać. @Rafael Marius Może i byłeś u jej progu ale przez ten próg nie przeszedłeś.
    • a ja widzę to inaczej że tak powiem kiedy nagle tam się ZJAWIŁ owy człowiek to wampiry wnet panika tak dopadła że cień znikał by się ustrzec potworności zniku znik   Pozdrawiam
    • @Rafael Marius Numer linii, którą kursował tramwaj starego typu, z drewnianymi siedzeniami w środku.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...