Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Noc pod fioletowym Księżycem


Sekret

Rekomendowane odpowiedzi

To pierwsze napisane przez mnie opowiadanie, które "popełniłam" właśnie dzisiaj. Dodatkowo jestem trochę na kacu, dlatego liczę na Waszą wyrozumiałość. 

             Wrzaski z otwartego umysłu spłoszyły wieczór na zamkniętym krużgankami dziedzińcu. Siedziałam wtedy przy stole, spoglądając na opustoszały plac. Właśnie rozpuściłam guaranę w wodzie, by następnie pozwolić samej sobie rozpuścić się - lecz tym razem w wywodzie - a był to wywód Witkacego o idealizmie i materializmie. To w tym momencie napadło na mnie stado rozwścieczonych myśli pozbawionych kagańca, które skakały sobie nawzajem do gardeł czyniąc mnie biernym obserwatorem psich walk.
             Doszłam do wniosku, że powinnam robić zakłady o to, który z tych bezpańskich psów walczących ze sobą w mojej głowie wygra. Schyliłam się, by wyjąć z szuflady zżółknięte żetony otulone zielonoszarym meszkiem powstałym, gdy niegdyś w przypływie zmęczenia wrzuciłam je - zamiast kostek cukru - do herbaty. Jak się spodziewacie, herbata o posmaku zakurzonych żetonów wcale mi nie smakowała, dlatego zostawiłam ją i leżała tak pozostawiona jeszcze parę tygodni. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem niechlujem, ale – wy wiecie przecież - jest dokładnie na odwrót – nie cierpię marnować czegokolwiek, nie zważając na to czy mówimy o jedzeniu, herbacie czy czasie. Żyjąc w zgodzie ze swoim sumieniem, nie mogłam więc tak po prostu wylać wywaru, który nie odpowiadał moim kubkom smakowym. Pozwoliłam zamienić mu się w gąbczasty meszek otulający żetony, tym sposobem podarowując herbacie drugie życie. Kochani, szanujcie herbaty! Ich napar skrywa energię życiową roślin, które w tym teatrze zagrały skromną rolę fusów.  
             Wyjęłam żetony z szuflady, przyglądnęłam się jeszcze raz walkom psich myśli w mojej głowie i wyjęłam notes. Rozpisywałam prawdopodobieństwa odnośnie zwycięskich walk szczekających wątków. Niestety, czy to przez fioletowe światło księżyca padające na moją twarz, czy to na skutek długotrwałego wzmocnienia synaptycznego, przypomniałam sobie pewną indiańską przypowieść. Mówi ona w zasadzie o tej samej walce dzikich zwierząt w sercach ludzi, której ja wtedy doświadczałam, a morał przypowieści brzmi mniej więcej tak: wygra ten wilk, którego będziesz karmić. Sentencja ta może i jest mądra, ale to ona pozbawiła mnie chęci do robienia zakładów. Cała zabawa zatraciła pierwotny hazardowy charakter, a z biernego obserwatora uczyniła mnie sędzią. Jak się zapewne domyślacie, musiałam poszukać ryzyka na zewnątrz swojej głowy, a ponadto trzeba było znaleźć tym dzikim psom jakieś schronisko. W dużym skrócie – tym schroniskiem i ryzykiem w jednym okazała się Lady Bardot. Niemniej jednak zacznijmy od początku…
             Porzuciłam żetony zostawiając je rozsypane na stole. Ubrana w aksamitną perłową suknię o dekolcie ciasno otaczającym szyję i zmarszczonych rękawach ruszyłam ku drzwiom. Gdy chwyciłam za wysadzaną opalami klamkę, usłyszałam wyraźne szczeknięcie:
- Życie człowieka jest powieścią spisaną na kartkach pamięci!
Zignorowałabym ten dziki i poniekąd romantyczny aforyzm, gdyby nie to, że chwilę później dobiegło do mnie drugie donośne szczeknięcie:
- Standhall pisał, że powieść to jest zwierciadło, które obnosi się po dziedzińcu!
A na to inna rozjuszona myśl warknięciem odpowiedziała:
- Na gościńcu! Nie na dziedzińcu, nieuku!

             Sami rozumiecie, że musiałabym być kretynką, żeby nie skojarzyć tych faktów. Jestem człowiekiem, człowiek jest powieścią, a powieść powinna być jak zwierciadło, w dodatku mieszkam na zamkowym dziedzińcu, ale w każdej chwili mogę znaleźć się na gościńcu. Poczułam to coś – znany mi nieoswojony zew, z którym spotykam się już od lat i wciąż mi się nigdy nie przedstawił. Musiałam to coś sprawdzić, a następnie ubrać w królewskie szaty kuriozalnej syntezy, czymkolwiek by „to coś” nie było. Odniosłam wrażenie, że łącząc ze sobą rozmaite elementy układanki, znajdę się o krok bliżej do poznania prawdy uniwersalnej. Dlatego wróciłam do komnaty i zabrałam ze sobą lustro (do dziś nie wiem dlaczego chwyciłam akurat to wielkie i potężne zamiast podręcznego i przed wszystkim - mieszącego się w dłoni). Z całą pewnością kierowało mną przeznaczenie podobne do fatum, jakie wisiało nad Antygoną.
             Natura obdarzyła mnie szerokimi barkami i rozłożystymi rękoma, dlatego byłam w stanie objąć kolosalne zwierciadło i zejść razem z nim zamkowymi schodami. Przygotowana na najbardziej porywającą wyprawę ostatnich dwóch dni, chwiejnym krokiem wyszłam na dziedziniec.
             Gdyby ktokolwiek mnie wtedy zauważył i zapytał dlaczego młoda dama przechadza się samotnie późnym wieczorem po dziedzińcu targając przed sobą monumentalne lustro w miedzianej ramie, odpowiedziałabym mu, że wierzę w legendę o bazyliszku żyjącym w zamkowych lochach. Lustro zaś niosę właśnie po to, by uchronić się przed spojrzeniem potworowi prosto w oczy. Gdybym bowiem się z nim kiedy spotkała, ujrzałabym śmiercionośny wzrok gada w odbiciu zwierciadła i - ha! - tym samym uszłabym z życiem. Ta osoba, słysząc moją historię, uznałaby zapewne, że jestem jakąś pomyloną wariatką. Ale sami rozumiecie, kochani, że wersję z bazyliszkiem prościej byłoby mi wytłumaczyć i szybciej pozbyłabym się natręta.  
             Na szczęście dziedziniec stał opustoszały. W ucieczce poza zamek towarzyszył mi jedynie fioletowy blask Księżyca. Ametystowe palce lunarnych promieni muskały mnie zaczepnie po obojczykach jakby były świadome, że to właśnie na nich mam największe łaskotki. Przyjemność splątana z ekstazą węzłem cielesności nie trwała jednak długo. Och! Właśnie wtedy szaleńcze i wygłodniałe wilki w mojej głowie ujrzały światło mistycznego Księżyca, do którego zawyły wspólnym skowytem. Strwożona ich wrzaskiem upuściłam lustro, którego zwierciadło rozsypało się w szklane arkady oddzielone od siebie rysami, jakby wąwozami.
             Mam nadzieję, że rozumiecie sytuację i jesteście w stanie pojąć jak przykro mi się zrobiło, gdy ujrzałam rozbite lustro, które danego wieczora miało być mi metaforą ludzkiego życia. Och, nie warto przywiązywać się do myśli ani podążać ich sentymentem! Z zaświatów emocji nawiedzają nas rozmaite dusze, a ta, której oddech poczułam na swoim ramieniu nosiła dumne imię Rozpacz.
             Spoglądając na pechowe zwierciadło, nie będąc w stanie okiełznać wyjących wilczurów, uroniłam jedną jedyną łzę. Nagle nastała błoga i jednocześnie świętokradcza cisza. Najwspanialsza symfonia, jaką umysł jest w mocy skomponować.
             Zostawiając beztrosko lustro na placu dziedzińca, wróciłam do ukochanej komnaty. Przyrządziłam ponownie napój z guaraną oraz powróciłam myślami do wywodu o materializmie i idealizmie, ukradkiem wspominając wieczór. Ktoś mógłby powiedzieć, że w zasadzie to nic zajmującego się nie wydarzyło, ale dla mnie, kochani, był to fascynujący swym powabem wieczór. Nie wiem czy wilczury wprowadzające do mojej głowy chaos i bawiące się w jego entropii przestraszyły się łez lub czy też się nimi napoiły, najważniejszym mi się zdaje fakt, że wszystkie one uciekły z podkulonym ogonem. Wtedy mogłam kontynuować swą podróż i wrócić do sensownych rozważań. A że znacie mnie i wiecie, że kocham nazywać wszelakie rzeczy – od więdnących paprotek, które to więdną, bo w jakimś szale omyłkowo wylewam na nie koniak – przez biżuterię, po nawet prezenty nazwane imionami osób, które mi je podarowały - to i łzę, którą wówczas na placu dziedzińca uroniłam, nazwałam właśnie Lady Bardot. Och, znacie mnie, moi bliscy! Jestem wiecznie oddana przelotnej i nieuchwytnej impresji, nic więc dziwnego, że ponownie się z Lady Bardot nie spotkałam. I to jest, kochani, najwspanialsze w emocjach! Oczyszczają strudzone niejasną wędrówką umysły, dlatego – błagam! - okazujmy uczucia częściej – płacząc lub śmiejąc się, malując bohomazy, pisząc elegie, śpiewając serenady albo tańcząc kankana!
              A wszystko to Wam opowiadam, bo zapytaliście się mnie, kochani rodzice, dlaczego przyszłam na dzisiejszą kolację odziana w suknię, która nie spełnia oczekiwań Waszej jakże wyrafinowanej estetyki. Przypominam więc ponownie, że mam jedną parę oczu, których kąt widzenia nie pozwolił mi na zauważenie ciemnobrunatnych plam hańbiących jedwabne włókno. Nie wiem kiedy ani gdzie się tak poszargałam, ale w mojej mocy nie było zauważyć owych drobiazgów, gdyż – powtarzam po raz dziesiąty - nie posiadam już w swojej komnacie lustra. I nie wiem również kiedy zdecyduję się na zakup nowego – wszak chowam obecnie do luster urazę, z której historią pozwoliłam sobie podzielić się z Wami, tak jak dzieliliśmy się przed chwilą opłatkiem.

Edytowane przez Sekret (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...