Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

 


Słońce delikatnie złociło dachy domów, co oznaczało, że dochodziła szósta. Najwyższa pora przygotować śniadanie, ale siedzący na szerokim parapecie mężczyzna nie zwracał uwagi na przyspieszający czas. Trzymał w ręku kubek z niedopitą, zimną kawą, i wyraźnie nad czymś rozmyślał.

W tym tygodniu miał dyżur w kuchni, więc każdy dzień zaczynał o trzeciej trzydzieści. Musiał wykarmić czterdziestu ośmiu współtowarzyszy, a do pomocy przydzielono mu tylko dwóch nierozgarniętych młodziaków, którym trzeba było po pięć razy powtarzać, co mają robić.

 

– Cześć, jestem Michał. Zanim będziecie zagniatać ciasto na chleb umyjcie porządnie ręce.

Chłopcy ze zdziwieniem spojrzeli po sobie, później na Michała, jakby nigdy wcześniej nie poproszono ich o umycie rąk.

– No, idźcie już, ale zaraz wróćcie. Musimy upiec dużo bochenków. – Michał radośnie wskazał chłopcom umywalnię.

– Teraz przykryjcie ściereczkami ciasto, żeby wyrosło, i idźcie do ogrodu po warzywa.

– Co niby mamy przynieść? – zapytał niższy chłopiec.

– Żyrafę z krokodylem. – odparł Michał.

– Konkretnie pytam, bo jest dużo warzyw. – mały pyszałek skwitował rezolutnie.

– Potrzebuję duży koszyk pomidorów i paprykę. Zrobimy sos do spagetti. A i jeszcze cebulę z piwnicy.

 

Ale chłopcy nie słyszeli ostatniego zdania. Wylecieli niczym z procy, jak usłyszeli o spagetti. Magicznym słowie, z którym kojarzyli uśmiechniętych, najedzonych ludzi z reklam. Byli braćmi z jednej matki. Niższy był młodszy od starszego o pięć lat, wygadany, po mniejszej traumie. Strarszy prawie się nie odzywał. Nie patrzył w oczy, i prawie się nie uśmiechał. Bogdan przywiózł ich dwa tygodnie temu. Michał zamyślił się, wspominając siebie sprzed wielu lat. Był podobny do starszego z chłopców. Milczący, nieufny, tylko z lżejszą przeszłością.

 

Westchnął. W rodzinnym domu niewiele się gotowało. I niewiele jadło. Za to dużo piło. Często chodził po mieście szukając jedzenia, albo łatwego zarobku. Kiedy miał siedemnaście lat, los postawił na jego drodze Bogdana, który wydobył zza czarnych chmur ciepłe światło. Wtedy był zagubionym nastolatkiem, i potrzebował kogoś, kto przeprowadzi go przez życiowe zawirowania.

 

Nie mógł liczyć na rodziców. Jedynie na Bogdana, który był dobry, i uczciwie powiedział czego oczekuje. Na początku Michał miał pewne obiekcje, ale po niespełna roku, stwierdził, że to jego życiowa droga. Od tamtego czasu minęło dwadzieścia lat. Bogdan nadal pomaga młodym chłopcom odnaleźć kawałek raju. Michał czasami towarzyszy mu w nocnych poszukiwaniach zagubionych dusz, i choć uważa, że to dobre, od dawna kiełkuje w nim myśl, że mógłby robić coś zupełnie innego. Coś, co dawałoby mu większą satysfakcję.

 

Zerknął na zmachanych chłopców. Młodszy nawijał za dwóch, starszy nieśmiało spojrzał Michałowi w oczy, i chyba się uśmiechnął. Michał wierzy, że tak było.

– Co będzie na podwieczorek? – Zapytał niższy z chłopców, wpychając do ust łyżkę cukru.

– A co byś chciał?

– To, co w cukierni u Dworskich. Wszystkie dzieciaki tam łażą, mają ciastka ze śmiesznymi nazwami.

– Nie znam cukierni Dworskich. Jakie śmieszne nazwy?

– Bo to cukiernia z naszego miasteczka. Różne śmieszne nazwy za sprawką Daniela. Został cukiernikiem, jak wszyscy z jego rodziny. Ale on ma najbardziej zajebiste pomysły!

– Dobra, dobra, tylko bez slangu koleżko. – Michał zmarszczył brwi usiłujac wyglądać na groźnego. – A jakie to pomysły?

– Slangowe! – Młodszy parsknął głośnym śmiechem.

*

Wrześniowe popołudnie było ciepłe i zachęcało do przebywania na zewnątrz. W Skejt Parku wrzało, jak w ulu.

– Hej Adrian!

– Cześć Lilka!

Dryblas w niebieskich okularach nachylił się, by pocałować brunetkę z kolorowym plecakiem.

– Adi? – Dziewczyna spojrzała chłopakowi w oczy. – Masz ochotę na tropikalny seks w Edenie?

– Co?! Jaki seks? Lilka moi starzy są w domu, nn-nie możemy u mnie. – Dryblasowi plątał się język.

– Adi, ale z ciebie wariat. Hahaha. Znam świetną miejscówkę u gościa w centrum. Podobno to jakiś zakonnik, który otworzył cukiernię. – Donośny śmiech Lilki zagłuszał parkowy hałas.

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez ais (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Justyna Adamczewska

Dziękuję za przeczytanie i podobanie.

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Dzieci po traumatycznych przeżyciach mają problem z okazywaniem radości. Nierzadko ich uśmiechy można odczytać, jako bliżej niezidentyfikowany grymas na buzi.

Dlatego Michał nie był do końca pewny.

 

Pozdrawiam!

  • ais zablokował(a) ten utwór
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • I stryczek czekał. Cierpliwie. Tak samo jak tłum na placu St Genevieuve. Gdzieś w oddali ulic dzielnicy Blerváche, zarżały konie, północny, zimny wiatr, dął we flagi na blankach murów, ludzie strwożeni i zagubieni w swych myślach, nie mogli być pewni już ani zbawienia ani potępienia. Upadły im do stóp kajdany i wielu z nich poczuło wolność swych czynów i sumienia. Byli ludźmi stworzonymi na podobieństwo Boga. Lecz gdzie był ten ich Bóg? W postaci ojca Oresta czy ojca Nérée? Czy może jednak ukrył on się skutecznie w obliczu umęczonego skazańca?     Wielu patrzyło teraz na Orlona a on uczuł jakby moc nie pochodząca ani od Boga ani Szatana. Zrozumiał jak wielu pobratymców, ludzi ulicy i rynsztoka. Okrytych nie chwałą i złotem a fekaliami i brudem, solidaryzuję się z jego męczeństwem i widmem nieuchronnej śmierci. Widział ich usta. Suche i spękane. Sączące cichcem, pokłady górnolotnych i chwalebnych modlitw. Widział jak nagle zgasło słońce górujące nad brukiem placu. I cień długi padł na miasto i jego mieszkańców. A może wyległ on z dusz ich. Może i ich grzechy zostały darowane i uciekały teraz z ciał by ginąć cicho pod wzrokiem czujnych posążków aniołów. U stóp posągu świętej Genowefy, do której w godzinie próby i zwątpienia tak często modliły się jego dziewczęta.     Wreszcie spojrzał z ukosa na samego ojca Oresta. Sam nie wiedział czy wypada mu coś rzec na jego świątobliwa postawę wiodącą go ku chwale zbawienia duszy i ocalenia głowy. Wiedział jedynie, że obcy mu tak naprawdę ojczulek, zajął się nim niczym synem marnotrawnym, choć Orlon nigdy mu nie obiecał poprawy swego zachowania czy odkupienia win. Prędzej jednak życia by się wyrzekł niż losu ulicznika i wyrzutka.     Tak często przychodziło mu pisać w swych wierszach o atmosferze i pulsie tego miasta, które oddychało zbrodnią i występkiem a którego krwioobieg stanowiły szelmy i łotry, murwy i alfonsi, włamywacze i mordercy. Wszyscy Ci, zjednoczeni w upadku ideałów i pochwale swej zgorzkniałej pychy. Wszyscy, którym lochy Neufchatel były okrutnym domem szaleństwa a drewniana Agnes była wybawicielką od codziennej rutyny. Planów zbrodni i zysków. Ucieczki w bezdnie, czarnych bram do piekła. Uliczek Gayet. Gdzie pieniądz, tańczył między palcami sutenerów i chlebodawców dziewcząt a moralność cicho skomlała, pobita i pohańbiona w kałuży krwi niewinnej. Przybrała twarz dziewcząt takich jak Pluie czy Biała Myszka. A łzy jej były ciężkie od bólu i nienawiści do ludzi władzy i losu francowatego.     I choć ciężko było w to uwierzyć, nawet Orlonowi. Sam uronił łzy. Tu, na podeście miejskiej szubienicy. W obecności oficieli, sądu i miasta. Widać Bóg mu przebaczył. Chmurę przegonił silny wiatr i znów promienie słońca oświetliły jego twarz. Ojciec Orest dojrzał te łzy i patrzył na niego z dumą jak nieraz robił to jego ojczym. Jego duch znów stanął mu przed oczyma. Ojciec Lefort znów pouczał swe przybrane dziecię. W ogrodzie biskupiej rezydencji.   - Pamiętaj Orlon. Grzechy nasze doczesne są nam ciężarem na sercu, jak kamienie omszałe, polne. Więc nie grzesz więcej ponad to co Twe serce będzie mogło unieść. Każdy grzech nie jest miły naszemu stwórcy, lecz grzeszeniu myślą i mową łatwo jest ulec. Człowiek jest na to istotą zbyt prymitywną i porywczą. Nie grzesz synu mój jednak zbyt wiele czynem wobec bliźniego. Bo grzechy wobec braci i sióstr naszych szczególnie są niemiłe Panu. Pokuta za nie jest surowsza a konsekwencję zbyt często nieodwracalne. Pokutuj i wybaczaj a będziesz doskonalszy w podążaniu za prawdą. Kieruj się nią i sercem a zjednasz ludzi pod sztandarem niczym król. Przekaż im słowo do umysłów I niech im zakiełkuję w sumieniu. Niechaj Twym sztandarem i herbem będzie prawdą synu a lud pójdzie za Tobą choćby w odmęty śmierci.   Warto by wykorzystać nauki ojczyma. Przecież był królem. Półświatka i zbrodni. No ale cóż, trudno. Nie każdy rodzi się kardynałem czy papieżem. A on urodził się kłamcą i manipulantem więc zjedna jakoś ten zwarty, liczny tłum.     Z jego ust popłynęły słowa nieprzystojne dla umierającego, a jednak dziwnie święte, bo wypowiedziane z serca, które widziało już piekło – i ludzkości, i niebios   - Boże szelmów, wszetecznic i łotrów bez czci … - urwał nagle w pół zdania jakby nie do końca wiedząc czy chce je kończyć tą myślą którą zamierzał. Niepewnie, szukając wsparcia w głowach tłumu. Dojrzał swą ukochaną Tibelle. Wiedział, że dla niej warto żyć i bluźnić. Kochać i brukać. Świętych i innowierców. Zakonników i murwy upadłe. Zaczerpnął solidny haust powietrza i wykrzyczał pewnie na cały głos aż echo zerwało do lotu gołębie z pobliskich dachów - Pobłogosław, miłosiernego króla!
    • Ule ja kupię! I pukaj, Elu
    • Dzień skwarny odszedł. Na podkurek się swarno zebrało. Oświetlony zewsząd chutor, jak latarnia na skale wytrwała pośród stepów oceanu. Brodzą i legną się leniwą strugą czernawą, struchlałe, lękliwe osiedli ludzkich, cienie. W pomrocznym maglu, letniego wieczora mieszają się ze sobą. Jazgot niestrudzonych świerszczy, parsknięcia sprowadzanych do stajni koni i skowyt daleki samotnego łowcy. Prężą się dorodne łopiany, jak iglice wież strzelistych. Na straży wyniosłych, płożących się pośród traw, ostrów burzanu. Płaczę nad Tobą Matko a łza jak ogień me lico gore. Jak szabla moskalska, rzeźbi na policzku blizny ślad. Na tych ziemiach od wieków, tylko śmierć, nędza i wojna rządzi. Więc by przeżyć trzeba mieć dusze i serce z tytanu.   Nadzieje pokładamy tylko w gniewie. A honor nasz i wola, upięta rapciami u pasa. Nasze krasne, stalowe mołodycie, dopieszczone ręką płatnerską. One w obroty tańca, biorą dusze naszych wrogów do zaświatów. W trakcie sporów, wojen czy dymitriad. Piorunie! Leć Miły! Wartko, jak po niebiosach, jasna kometa. Zapisz to w bojowym dzienniku. Mór zaduszony. Zaraza do cna wybita. Jej wojsko teraz jak ten burzan, ukwieci cichy step. Po gościńcu kamienistym. Odsiecz zaprowadzona. Wróg w perzyne rozbity. Skrwawione, roztęchłe, spulchnione od gazów rozkładu. Dają radość dzikiemu ptactwu i zwierzynie. Do ostatniej porcji, słodkiego szpiku.    
    • Arki u Kraka. Na karku ikra
    • To kres. Ej, je ...   Ejże, to jajo też je
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...