Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

toczeni jak robaki

karaluchy nocnych zmian

sińce pod oczami

niechaj wam wyjaśnią

cuda świata

 

nie wystarczy już kpina

uśmiech w windzie poczynań

dokąd dobija nocny ptak

co szeleści w trzcinach

szumi w żyłach byciem

a w sercach otoczaki

 

otoczeni i winni

bracia, siostry

synowie, córki

matki niuansów

zerwijcie pozorów liny

i módlcie się do kata

 

 

 

 

Edytowane przez fregamo (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Podoba mi się tytuł i znaleźć można odniesienie w treści, ale nie bardzo łapię zakończenie, może za dłuuuga przerwa...

w czytaniu innych.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Chyba tyle ode mnie.

Pozdrawiam.

Opublikowano (edytowane)

@Nata_Kruk kpina to za mało. Taki jest przekaz. Co do zakończenia, oznacza jedynie że często ponosimy winę za stan rzeczy nijaki.

Ile razy trzeba człowieka upodlić, obrazić zanim zacznie robić coś na co będzie miał większy wpływ a nie modlił się do pana o jego rzekomy dobry humor.

Dziękuję za słowa.

Edytowane przez fregamo (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@fregamo  To ja sobie spróbuje przetłumaczyć resztę wiersza :).

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

PL ma pracę, której nienawidzi, w której czuje się jak robak, karaluch. Nie znosi swoich nocnych zmian, ma po nich wory pod oczami a usprawiedliwieniem dla nich mają być te wszystkie niesamowite rzeczy, które szefostwo mu obiecuje "jak będzie dobrze pracować"

 

W pracy panuje zła atmosfera, kpiny, nieuprzejmości w windzie. Tego ptaka szukałem w google i strzelam, że jest to bąk. Czyli PL eufemistycznie przedstawia smród jaki tam panuje. Szumi w żyłach byciem - wyraża jak to wszystko wkurza PLa, jak podnosi mu ciśnienie, że aż niemal mu żyłka pęknie. A w sercach otoczaki - kamienie, jak inni pracownicy są jak zombi bez uczuć wykonujący swoje obowiązki.

 

Końcówkę dopowiedziałeś. Przyznam, że dla mnie trudny wiersz. Za pierwszym, drugim, trzecim czytaniem ciężko mi było opowiedzieć sobie jakąś historię. Ale na tym polega zabawa, by przeczytać jeszcze raz i dojść do swojego momentu aha :).

 

Co lubię w takich wierszach, to gdy można poczuć podskórnie o co chodzi. Na przykład jak piszesz o robakach, karaluchach, sińcach, to nawet bez interpretacji wywołują one u mnie negatywne emocje.

 

Jak piszesz o tym ptaku to w głowie pojawia mi się tylko pytanie "Jaki to do diaska jest ptak?" :P. Po prostu nie wiem czy podtrzymuje atmosferę wiersza. Do teraz nie jestem pewny o co chodziło. Ale jeśli by to było zawoalowane przedstawienie smrodu i złej atmosfery to rozumiem jego użycie.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena Poetycki język, pełen sugestywnych obrazów i głębokiej symboliki, sprawia, że jest to lektura wymagająca, ale satysfakcjonująca dla czytelnika poszukującego w poezji czegoś więcej niż tylko ładnych słów. To wiersz, który zostaje w pamięci na długo po przeczytaniu, zmuszając do refleksji nad własnym "jestem"
    • A Iwa, Pawle, chce lwa, pawia
    • I stryczek czekał. Cierpliwie. Tak samo jak tłum na placu St Genevieuve. Gdzieś w oddali ulic dzielnicy Blerváche, zarżały konie, północny, zimny wiatr, dął we flagi na blankach murów, ludzie strwożeni i zagubieni w swych myślach, nie mogli być pewni już ani zbawienia ani potępienia. Upadły im do stóp kajdany i wielu z nich poczuło wolność swych czynów i sumienia. Byli ludźmi stworzonymi na podobieństwo Boga. Lecz gdzie był ten ich Bóg? W postaci ojca Oresta czy ojca Nérée? Czy może jednak ukrył on się skutecznie w obliczu umęczonego skazańca?     Wielu patrzyło teraz na Orlona a on uczuł jakby moc nie pochodząca ani od Boga ani Szatana. Zrozumiał jak wielu pobratymców, ludzi ulicy i rynsztoka. Okrytych nie chwałą i złotem a fekaliami i brudem, solidaryzuję się z jego męczeństwem i widmem nieuchronnej śmierci. Widział ich usta. Suche i spękane. Sączące cichcem, pokłady górnolotnych i chwalebnych modlitw. Widział jak nagle zgasło słońce górujące nad brukiem placu. I cień długi padł na miasto i jego mieszkańców. A może wyległ on z dusz ich. Może i ich grzechy zostały darowane i uciekały teraz z ciał by ginąć cicho pod wzrokiem czujnych posążków aniołów. U stóp posągu świętej Genowefy, do której w godzinie próby i zwątpienia tak często modliły się jego dziewczęta.     Wreszcie spojrzał z ukosa na samego ojca Oresta. Sam nie wiedział czy wypada mu coś rzec na jego świątobliwa postawę wiodącą go ku chwale zbawienia duszy i ocalenia głowy. Wiedział jedynie, że obcy mu tak naprawdę ojczulek, zajął się nim niczym synem marnotrawnym, choć Orlon nigdy mu nie obiecał poprawy swego zachowania czy odkupienia win. Prędzej jednak życia by się wyrzekł niż losu ulicznika i wyrzutka.     Tak często przychodziło mu pisać w swych wierszach o atmosferze i pulsie tego miasta, które oddychało zbrodnią i występkiem a którego krwioobieg stanowiły szelmy i łotry, murwy i alfonsi, włamywacze i mordercy. Wszyscy Ci, zjednoczeni w upadku ideałów i pochwale swej zgorzkniałej pychy. Wszyscy, którym lochy Neufchatel były okrutnym domem szaleństwa a drewniana Agnes była wybawicielką od codziennej rutyny. Planów zbrodni i zysków. Ucieczki w bezdnie, czarnych bram do piekła. Uliczek Gayet. Gdzie pieniądz, tańczył między palcami sutenerów i chlebodawców dziewcząt a moralność cicho skomlała, pobita i pohańbiona w kałuży krwi niewinnej. Przybrała twarz dziewcząt takich jak Pluie czy Biała Myszka. A łzy jej były ciężkie od bólu i nienawiści do ludzi władzy i losu francowatego.     I choć ciężko było w to uwierzyć, nawet Orlonowi. Sam uronił łzy. Tu, na podeście miejskiej szubienicy. W obecności oficieli, sądu i miasta. Widać Bóg mu przebaczył. Chmurę przegonił silny wiatr i znów promienie słońca oświetliły jego twarz. Ojciec Orest dojrzał te łzy i patrzył na niego z dumą jak nieraz robił to jego ojczym. Jego duch znów stanął mu przed oczyma. Ojciec Lefort znów pouczał swe przybrane dziecię. W ogrodzie biskupiej rezydencji.   - Pamiętaj Orlon. Grzechy nasze doczesne są nam ciężarem na sercu, jak kamienie omszałe, polne. Więc nie grzesz więcej ponad to co Twe serce będzie mogło unieść. Każdy grzech nie jest miły naszemu stwórcy, lecz grzeszeniu myślą i mową łatwo jest ulec. Człowiek jest na to istotą zbyt prymitywną i porywczą. Nie grzesz synu mój jednak zbyt wiele czynem wobec bliźniego. Bo grzechy wobec braci i sióstr naszych szczególnie są niemiłe Panu. Pokuta za nie jest surowsza a konsekwencję zbyt często nieodwracalne. Pokutuj i wybaczaj a będziesz doskonalszy w podążaniu za prawdą. Kieruj się nią i sercem a zjednasz ludzi pod sztandarem niczym król. Przekaż im słowo do umysłów I niech im zakiełkuję w sumieniu. Niechaj Twym sztandarem i herbem będzie prawdą synu a lud pójdzie za Tobą choćby w odmęty śmierci.   Warto by wykorzystać nauki ojczyma. Przecież był królem. Półświatka i zbrodni. No ale cóż, trudno. Nie każdy rodzi się kardynałem czy papieżem. A on urodził się kłamcą i manipulantem więc zjedna jakoś ten zwarty, liczny tłum.     Z jego ust popłynęły słowa nieprzystojne dla umierającego, a jednak dziwnie święte, bo wypowiedziane z serca, które widziało już piekło – i ludzkości, i niebios   - Boże szelmów, wszetecznic i łotrów bez czci … - urwał nagle w pół zdania jakby nie do końca wiedząc czy chce je kończyć tą myślą którą zamierzał. Niepewnie, szukając wsparcia w głowach tłumu. Dojrzał swą ukochaną Tibelle. Wiedział, że dla niej warto żyć i bluźnić. Kochać i brukać. Świętych i innowierców. Zakonników i murwy upadłe. Zaczerpnął solidny haust powietrza i wykrzyczał pewnie na cały głos aż echo zerwało do lotu gołębie z pobliskich dachów - Pobłogosław, miłosiernego króla!
    • Ule ja kupię! I pukaj, Elu
    • Dzień skwarny odszedł. Na podkurek się swarno zebrało. Oświetlony zewsząd chutor, jak latarnia na skale wytrwała pośród stepów oceanu. Brodzą i legną się leniwą strugą czernawą, struchlałe, lękliwe osiedli ludzkich, cienie. W pomrocznym maglu, letniego wieczora mieszają się ze sobą. Jazgot niestrudzonych świerszczy, parsknięcia sprowadzanych do stajni koni i skowyt daleki samotnego łowcy. Prężą się dorodne łopiany, jak iglice wież strzelistych. Na straży wyniosłych, płożących się pośród traw, ostrów burzanu. Płaczę nad Tobą Matko a łza jak ogień me lico gore. Jak szabla moskalska, rzeźbi na policzku blizny ślad. Na tych ziemiach od wieków, tylko śmierć, nędza i wojna rządzi. Więc by przeżyć trzeba mieć dusze i serce z tytanu.   Nadzieje pokładamy tylko w gniewie. A honor nasz i wola, upięta rapciami u pasa. Nasze krasne, stalowe mołodycie, dopieszczone ręką płatnerską. One w obroty tańca, biorą dusze naszych wrogów do zaświatów. W trakcie sporów, wojen czy dymitriad. Piorunie! Leć Miły! Wartko, jak po niebiosach, jasna kometa. Zapisz to w bojowym dzienniku. Mór zaduszony. Zaraza do cna wybita. Jej wojsko teraz jak ten burzan, ukwieci cichy step. Po gościńcu kamienistym. Odsiecz zaprowadzona. Wróg w perzyne rozbity. Skrwawione, roztęchłe, spulchnione od gazów rozkładu. Dają radość dzikiemu ptactwu i zwierzynie. Do ostatniej porcji, słodkiego szpiku.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...