Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

FERLAURKA 01


Don_Cornellos

Rekomendowane odpowiedzi

FERLAURKA 

To opowieść o tym, jak to nieopodal jeziora, przy ognisku, sepleniący, acz charyzmatyczny wódz Słowomściw, wraz ze swoimi kamratami popijając miód pitny i śmiejąc się do rozpuku, przez noc całą wymyślał słowa, których – jak to wyrokował – nie sposób będzie wymówić. Jest to również opowieść o tym, jakimż to sposobem, rankiem owi pierwsi członkowie Rady Języka zataczając się jakoby w rytm granej przez wiatr muzyki, wrócili do swego warownego grodu, gdzie wódz Słowomściw – nieco bardziej niż zwykle świszcząc od nadmiaru wypitego miodu – ogłaszał stłoczonej gawiedzi to, co przy palących się drwach wspólnie uradzili i jak w związku z tym naród na pewne rzeczy – odtąd ma wołać. 
Otóż chwiejąc się na swych cienkich nogach i niemożebnie sepleniąc, samozwańczy orator wspinał się na wyżyny krasomówstwa i obdarowywał słuchaczy pierwszymi perłami szeleszczącej polszczyzny, z których to plótł, choćby takie oto, sznury potoczystości:
„Przenajśliczniejsza w swej nagości i zaszczycająca nas czasem szczebiotliwością Wypieściszczykiewiczówna, usłyszawszy świst strzały wypuszczonej w przestrzeń przez Mszczujwoja Złościńskiego, przestraszyła się i odrzuciwszy od usteczek przyrodzenie czyjeś, z przeraźliwym piskiem czym prędzej czmychnęła w strzeliste trzciny, gdzie był już chrząszcz, co zgrzytliwie chciał jej brzęczeć o swych troskach, tudzież – szczęściu!”.
Nie, nie – i jeszcze raz – nie! Ogłaszam, że zmieniam zdanie! To nie będzie opowieść o odrzuconym od ust przyrodzeniu, ani o jakowymś wodzu, lecz o żyjącym wiele wieków później jego dalekim potomku, niejakim Kiełbowiczu, któremu nadano imię Kornel i w którego skórze właśnie jestem. Tak będzie i basta!

8 lutego 1989 roku (środa)

Tak. Ostatniej soboty chyba jakiś diabeł mnie podkusił, abym nie czekał na autobus i udał się na dworzec kolejowy piechotą. Wystarczyło bowiem, że przeszedłem około dwustu metrów w śniegowej brei, żeby moje kozaki całkowicie przemokły. Gdy dotarłem do skrzyżowania z aleją Żołnierza, chlupało w nich już przy każdym stąpnięciu i miałem wrażenie, że człapię na bosaka. W którymś momencie nawet zaśmiałem się w duchu na myśl, że gdybym był ślepcem, to prawdopodobnie przystanąłbym teraz i pomacał buty, sprawdzając czy rzeczywiście mam je na sobie. Zatem przejście przez miasto, które zazwyczaj nie zajmuje więcej niż pół godziny, było tej soboty istną drogą przez mękę; jakbym nie szedł chodnikiem, lecz przemierzał błotniste moczary. Całe szczęście, że przed kasą na dworcu nie było kolejki, bo kiedy podchodziłem do okienka, mój pociąg już wjeżdżał na peron. W obawie, że zwieje mi sprzed nosa, powiedziałem kasjerce, że nie chcę reszty i gdyby nie dzieląca nas szyba, pewnie nawet – choć nie jestem chamem – wyrwałbym jej bilet z rąk. Niestety musiałem podzielić los milionów ludzi będących w podobnej sytuacji i cierpliwie poczekać, aż kasjerka ślamazarnym ruchem wyda mi go przez podajdziurę. No, ale gdy już dorwałem bilet, wszystko zależało wyłącznie ode mnie, więc ile sił w nogach pobiegłem do najbliższego wagonu. 
W pustym i nagrzanym przedziale od razu zrzuciłem z siebie kurtkę i czapkę, a felerne buty postawiłem przy grzejniku, mając nadzieję, że do końca podróży zdołają wyschnąć. Po chwili ściągnąłem również przemoczone skarpety i tym samym wydobyłem na światło dzienne granatowosine stopy, które wyglądały, wypisz wymaluj, niczym widziane wczoraj w telewizji odmrożone kończyny himalaisty. Oczywiście ze skarpet puściła farba. Niestety zanim zdjąłem kozaki, całą podłogę zdążyłem okropnie zapaskudzić błotem, więc nie mając pojęcia, co począć z gołymi nogami, postanowiłem zarzucić je na siedzenie naprzeciwko. 
Tak usadowiony, merdający w zadowoleniu swoimi szkitami, sięgnąłem do plecaka po książkę. Lektura z miejsca pochłonęła mnie do tego stopnia, że nie zauważyłem kiedy dojechaliśmy do Szczecina Dąbia; nie oderwały mnie od niej nawet odgłosy ludzi wsiadających do pociągu. 
Dopiero gdy otworzyły się drzwi przedziału, odwróciłem głowę, by zobaczyć – ubraną w czarne futro i wyglądającą na nie więcej niż trzydzieści lat – chyba jedną z najpiękniejszych kobiet w naszym kraju. Popatrzyła mi w oczy tak wymownie, że byłem pewny, iż zaraz padnie z jej ust kurtuazyjne zapytanie o wolne miejsce. Ale nie – nie powiedziała nic. Nie powiedziała, bo nie zdążyła. Bo coś ją tknęło. Bo tknęło ją, by spojrzeć na stopy. I spojrzała na te stopy, co spowodowało, że w ułamku sekundy jej twarz się zmieniła. A zmieniła się, bo została wykrzywiona grymasem – tym najgorszym z możliwych – tym podobnym do rozchodzących się fal na tafli wody, w którą ktoś mocno cisnął kamieniem. A z taką miną, co mogła uczynić? Mogła z nią tylko cofnąć się, trzasnąć drzwiami i zniknąć. Tak też postąpiła!
Piękna zniknęła z oczu, a ja – bestia – poczułem się jak zbity pies. Podkuliłem nogi i w odruchu szukania jakiegoś pocieszenia powróciłem do czytania książki. Jednak, prawdopodobnie w wyniku przyjęcia niewygodnej pozycji, a raczej na pewno z tego powodu, niebawem złapało mnie ostre kłucie w boku. Nie wiedziałem jak temu zaradzić, więc z głupia frant pomyślałem, że mam to w nosie, czy ponownie kogoś zgorszę i wypowiadając na głos pierwszy człon owej myśli – zamieniając jedynie słowo „nos” na słowo bardziej dosadne – wysunąłem nogi spod tyłka, by apiać zarzucić na przeciwległe siedzenie. Tak oto jedna, niepozorna myśl, spowodowała zewnętrzną jak i wewnętrzną zmianę mojej postawy, a ból w okolicy biodra ustąpił jak ręką odjął. 
Niestety, pociąg z Dąbia daleko nie zajechał. W Goleniowie uszkodzeniu uległ pantograf lub coś, co posiada podobnie brzmiącą nazwę; co konkretnie nie mam pojęcia, ponieważ konduktor wyglądający na podpitego –  seplenił, a stojący w korytarzu facet, który go spytał o przyczynę postoju albo darował sobie dociekanie, albo miał po prostu doświadczenie w rozmowach z takimi typami i świszczące dźwięki wyartykułowane przez kontrolera biletów potrafił  najzwyczajniej w świecie przetworzyć w swojej głowie na coś zrozumiałego – nie wiem i w zasadzie jest to bez znaczenia, a nawet powiedziałbym, że brnę w jakieś niepotrzebne dywagacje, mogące skutkować utratą mniej cierpliwych czytelników, bowiem dla opowiadanej historii ważne jest przecież tylko to, że pociąg stał tam przez godzinę i tym samym Goleniów po raz drugi okazał się dla mnie pechowy. Tak, po raz drugi. Pierwszego razu nie pamiętam, ale skądinąd doskonale znam datę; było to 23 września 1969 roku. To tego właśnie dnia, w tym mieście – o czym już gdzieniegdzie piszą ludziska – narządy rodne mojej matki przymusiły ją do podzielenia się ze światem swoim pierworodnym. To może tyle o tym, skąd jestem, a dokąd zmierzam to już życie pokaże. 
Dobrze, że wziąłem w podróż powieść, znać to, iż kiedy diabeł kusił mnie, abym na dworzec udał się piechotą, anioł w tym czasie nakłaniał do zabrania książki, by postój w Goleniowie uczynić odrobinę znośniejszym. Tym wybawicielem był maszynopis Pamiętników kurtyzany Fanny Hill, swego czasu skrzętnie ukrywany przez ojca w szafie, ale o tym, co jeszcze dziwnego wyrabiał mój ojciec, opowiem innym razem. Teraz, skoro przypomniało mi się, że miałem wtedy ze sobą tę właśnie książkę – poruszę inny wątek – otóż od momentu, kiedy kobieta w futrze zrezygnowała ze współdzielenia ze mną przedziału, Fanny Hill miała jej twarz - mogła szczycić się owymi szlachetnymi rysami i tym wdziękiem, jakim zjawiskowa piękność objawiła się na chwilę przed tym, zanim spłoszył ją widok moich stóp. Trzeba też przyznać, że wraz z uzyskaniem przez bohaterkę powieści słowiańskiej fizjonomii, lektura nabrała odtąd jakiejś specyficznej, swojskiej pikanterii. 
Do Wolina zajechałem po dwudziestej pierwszej i już w momencie wysiadania z pociągu zostałem powitany panującym na zewnątrz mrozem, zaś towarzyszący krokom miarowy chrzęst lodu zdawał się zapewniać, że buty nie przemokną. Przeto mając w głowie pewną damsko-męską scenkę widzianą przed chwilą na peronie, a przy tym pogwizdując sobie pod nosem, który był łaskotany przez wolno opadające płatki śniegu, jak również zerkając na pojawiające się w oknach sylwetki ludzi – zupełnie nie wiedzieć kiedy – dotarłem do bloku Bogdana (aż korci napisać, że dotarłem tak szybko jak w tym zdaniu do kropki). 
Tak więc, powracając do rzeczy przerwanej przed chwilą niewinnym żarcikiem – powtórzę, że szło mi się przez miasto bardzo przyjemnie, jednak gdy tylko wszedłem do budynku, w którym to miałem uczestniczyć w imprezie urodzinowej, natychmiast odezwały się we mnie jakieś nasycone erotyzmem oczekiwania. To, co od paru dni było uśpione teraz wzbudziło silny niepokój, wręcz z łomoczącym sercem stanąłem przed drzwiami, zza których dochodziły pokrzykiwania, śmiechy i muzyka z okropnie charczących głośników.  
Nacisnąłem dzwonek, jeden raz, drugi, trzeci… bez skutku. Nie wiedziałem co robić, więc, przestępując z nogi na nogę, czekałem. Na co? Nie wiem. Na szczęście, czekanie na nie wiadomo co, nie trwało długo i gdy w pewnym momencie muzyka zamilkła – na co chyba czekałem – po raz drugi doskoczyłem do tego, którego psim obowiązkiem jest zwiastowanie gości, ale zamiast jego dźwięku usłyszałem jedynie narastający gwizd czajnika. Nie namyślając się wiele, przywaliłem w drzwi pięścią i wtedy, po ich drugiej stronie, któraś z dziewczyn krzyknęła, że ktoś puka. Od razu poczułem do niej coś na kształt sympatii i chcąc potwierdzić jej słowa – faktycznie zapukałem. Wtenczas ona znów, ale już w sposób bardziej zdecydowany, krzyknęła… a raczej wrzasnęła: „Ktoś puka!”. 
Wreszcie – zgrzyt zasuwy, i drzwi zastawione od wewnątrz butami gości, powoli, niczym kotara w teatrze – odsłoniły zmagającego się z nimi Bogdana.
 Już miałem coś powiedzieć, ale przed oczami pojawiły się mroczki, a moje nogi zrobiły się jak z waty. Wszedłem, bądź zostałem wciągnięty, do przedpokoju. Wiem, że chwyciłem się czegoś, aby nie upaść. Pamiętam też, że dostrzegałem fragmenty otoczenia, ale za nic w świecie nie umiałem powiązać ich ze sobą i złożyć w jakąś całość. Jakby z oddali słyszałem własny głos, a swoją rękę widziałem tak, jakby skądsiś się wyłaniała; za każdym razem z innego miejsca. Raz widziałem ją jak grzebie za czymś w plecaku, a za chwilę jak wręcza prezent Bogdanowi… Wszystko wyrwane z kontekstu, samoistne, samostanowiące. Hak wieszaka patrzył na mnie niby księżyc. Błyszczał. Drwił. Był sam jeden na firmamencie ściany – z nikim i z niczym się nieliczący. Mimo że odżegnywał się od jakichkolwiek związków, pozwolił moim palcom powiesić na sobie kurtkę. 
Ktoś przyniósł taboret. Ktoś kazał usiąść. Ktoś podał szklankę z wodą. Usiadłem. Zamknąłem oczy. Starałem się oddychać głęboko i powoli. Zamieszanie wokół mnie – a raczej nad moją głową – stopniowo cichło. W końcu zostałem w przedpokoju sam, otoczony kokonem dziwnej, jakby na wpół wewnętrznej ciszy. 
Wówczas naszło mnie wspomnienie epizodu mającego miejsce raptem kilkanaście minut wcześniej, o którym napomknąłem, zdaje się na poprzedniej stronie, kiedy to opisywałem drogę do bloku Bogdana. Tak więc znów zobaczyłem stojącego z bukietem kwiatów na lekko zaśnieżonym peronie – wysokiego, eleganckiego i podchodzącego pod pięćdziesiątkę faceta, który unosząc rękę w geście pozdrowienia, witał kobietę schodzącą bardzo ostrożnie po stopniach wagonu. Tę samą, która po trzaśnięciu drzwiami przedziału i zniknięciu z moich oczu – ni stąd, ni zowąd pojawiła się w powieści, aby zagrać w niej rolę Fanny Hill. Ale przede wszystkim znów zobaczyłem, jak drobnym kroczkiem podchodzi do niego i wyraźnie go zaskakując – nagle, całym ciałem wiesza mu się na szyi, a kiedy ugina kolana, spod jej płaszcza wyłaniają się piekielnie zgrabne łydki. Jeszcze przez chwilę – przytula się do niego, po czym stawia po omacku nogi na oblodzonej ziemi, traci równowagę, ale szybko ją odzyskuje przytrzymując się ręki faceta. Następnie puszcza się jej i zaczyna stawiać małe kroczki do tyłu, aż wreszcie przystaje, rozchyla poły okrycia i z czarującym uśmiechem okręca się wokół własnej osi. Ach, cóż to był za widok! 

          Nagle któryś z chłopaków bawiących u Bogdana potrząsnął mną i zapytał:

          – Dobrze się czujesz? 
– Ojciec by nie czekał z kwiatami – wymamrotałem.
– Co?
– Ojciec by nie… czekał z kwiatami! – I gdzieś w połowie tego zdania, dotarło do mnie, co mówię. Uniosłem głowę i dodałem: 
– Wszystko w porządku… Doszedłem do siebie.
– No to zdejmij buty i wejdź do środka!

Cięcie!

No i wreszcie przyszedł ten czas, w którym na łamach opowiadanej historii mogę wyjść ze skóry narratora, wyściubić do was głowę znad książki i pozwolić sobie na pierwszą autorską dygresję. Wierzcie mi lub nie, ale aż do tej chwili myślałem, że jestem gotowy na odkrywanie wszystkich przykrych aspektów pisarstwa i do tej chwili naiwnie sądziłem, że dzięki wrodzonemu talentowi uda mi się z każdej literackiej opresji wyjść obronną ręką, ale właśnie coś sobie uświadomiłem. Otóż niby nic wielkiego, niby rzecz jak najbardziej oczywistą – a jednak! Uświadomiłem sobie konsekwencje, jakie niesie ze sobą fakt, iż nie potrafię i nigdy nie będę potrafił odtworzyć żadnej z rozmów ani tego, ani żadnego innego dnia, co z kolei wiąże się z tym, że oto, teraz, na waszych oczach, po raz pierwszy musiałem dokonać gwałtu na samym sobie i zmusić się do pisania w tej absurdalnej konwencji, w której autor obdarza bohatera idealną pamięcią.
No cóż, niech i tak będzie, skoro jeszcze nie umiem inaczej. Możliwe, że będąc młodym, początkującym autorem muszę po prostu pogodzić się z faktem, że dopóki nie osiągnę najwyższego stopnia biegłości w posługiwaniu się piórem, dana mi jest jedynie możliwość poruszania się w narracyjnej fantasmagorii, w której wszystko odbywa się na zasadzie jakiegoś popieprzonego a jednocześnie cudownego dla książki zrządzenia losu – ot, chociażby jak ta idealna pamięć bohatera, który jest narratorem. To tyle tytułem krótkiej dygresji i zapoznania się czytelnika z autorem. A teraz zapraszam ponownie do mieszkania Bogdana. 

Akcja!

Wszedłem do pokoju. Usiadłem obok Bogdana na tapczanie stojącym pod ścianą przyległą do drzwi i udawałem, że przysłuchuję się jego rozmowie z Jackiem, który stał za dzielącym nas stołem. Jacek był jego kolegą z osiedla. Poznałem go jakieś pół roku temu, podczas ostatniej wizyty w Wolinie. Byłem jeszcze zamroczony i nic z tego, co mówili do mnie nie docierało; nawet ich pojedyncze słowa słyszałem jak przez mur. Na szczęście, wraz z upływem czasu, mur ten stawał się coraz cieńszy i cieńszy, aż w końcu – niczym lód na słońcu – całkowicie znikł:
– No i co z tego, Jacek, że Wolin był potężnym miastem? Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Teraz to jest dziura zabita dechami. Raz dziennie w tym twoim wspaniałym Wolinie gaśnie światło! Kto o zdrowych zmysłach by wpadł na to, że tysiąc lat temu stały tu jakieś chałupy!? Kto!? – ekscytował się Bogdan.
A Jacek, który ma nawyk, polegający na tym, że zanim zrodzi odpowiedź, podnosi głowę jakby chciał wszystko dokładnie przemyśleć, po uczynieniu tego, o czym teraz wspomniałem – odrzekł:
– Nie tysiąc, Bogdan, ale już dwa tysiące lat temu była tutaj osada, a później stolica Wolinian. To tutaj Rzymianie zaopatrywali się w bursztyn, który nazywali… Wiesz jak? Moczem rysia. Nie śmiej się! Naprawdę! Czy słyszałeś legendę o…
– No i co z tego, że kupowali bursztyn?! – przerwał mu Bogdan. – Już ci mówiłem: co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr! Nie chcę o tym słuchać, rozumiesz? Nie chcę. Powiedz lepiej coś o tej swojej swastyce.
– Swastyka jest symbolem nieskończoności – rzucił na odczepnego Jacek, dając do zrozumienia, że teraz on nie zamierza podejmować tematu.
Mój przyjaciel, choć nieprzywykły do ustępstw, złagodził ton:
– Mówiłeś, że opowiesz dzisiaj jak do tego doszedłeś. To mów. Posłuchamy. Swastyka jest symbolem nieskończoności. I co dalej?
– Co dalej? Otóż twierdzę, że wszystkie inne znaczenia jakie przypisuje się swastyce są wynikiem wypaczenia jej pierwotnej symboliki.
– Tak? A jak do tego, doszedłeś?
– Jak?
– No jak? – Wreszcie i ja wydobyłem z siebie głos.
Zaskoczony Jacek, patrząc na mnie odpowiedział:
– Hm… Jakby tu… No dobra… Pewnej nocy moje myśli zaprzątnęło pytanie: jak można przedstawić, że odcinek składa się z nieskończonej ilości punktów? W końcu uznałem… ale, co ja wam będę gadał! Trzeba to narysować, inaczej nie zrozumiecie. 
 Wyciągnął z kieszeni notes z zatkniętym weń długopisem, po czym wymógł na nas żebyśmy na tapczanie zrobili mu miejsce między sobą. Usiadł, rozsunął talerzyki na stole i zabrał się do rysowania, objaśniając niemal każdą kreskę:
– Ten odcinek jest podstawą trójkąta. Teraz narysujemy ramiona dwa razy dłuższe od podstawy.... O, i mamy trójkąt równoramienny ostrokątny, tak? No to patrzcie, co robię... Jeśli z każdego punktu leżącego na którymś ramieniu poprowadzę linię prostopadłą do podstawy, to zauważycie, że koniec linii wypadnie w innym punkcie podstawy – zgadza się?
Popatrzyliśmy po sobie i przytaknęliśmy jednomyślnie.
– A teraz drugi rysunek: to jest podstawa naszego trójkąta, a to ramiona, które rozdzieliłem u wierzchołka, a następnie rozchyliłem je w ten sposób, aby każdy z kątów przy podstawie był bliski dziewięćdziesięciu stopniom. Co wam, panowie, przypomina ten kształt? Prawda, że wygląda jak prostokątne „U”? Ale, zauważcie, że to dalej jest nasz trójkąt, tyle tylko, że jego wierzchołek znajduje się teraz w najdalszym zakątku kosmosu! Niemniej również każda linia – powtarzam – każda linia poprowadzona z ramion wypadnie w innym punkcie podstawy... Rozumiecie? Bogdan, widzisz to?
– No widzę – odpowiedział wgapiony w notes Bogdan.
– A ty, Kornel?
– Wszystko jest dla mnie jasne – odpowiedziałem, rejestrując jednocześnie przelatującą przez głowę myśl, która w sposób niewybredny, żeby nie powiedzieć prostacki, kojarzyła moje sine stopy z kolorem mundurów hitlerowskich żołnierzy…
Jacek przerzucił kartkę:
– A teraz, dochodzimy do charakterystycznego dla swastyki załamania. Otóż na jednym z rozchylonych ramion wyznaczymy odcinek, który będzie podstawą kolejnego trójkąta. Powiedzmy, że będzie on wystawał w bok niczym kolec róży. Czyli znów rysujemy trójkąt równoramienny ostrokątny. O, tak! Po czym, co robimy? Ano, znów przeprowadzamy dowód, polegający na kreśleniu z ramion linii prostopadłych do podstawy!
Jacek stawiał kreski bardzo dokładnie. Przez jakiś czas rysował w milczeniu. Wtedy właśnie znad jego pochylonych pleców Bogdan rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie, które w połączeniu z wyrazem jego twarzy mówiło o zdumieniu i uznaniu dla wywodu Jacka, i gdy znalazł w moich oczach potwierdzenie swoich odczuć, nachylił się do jego ucha i wyszeptał: 
– A kiedy, mistrzuniu, się ogolisz, co?
Jednak wpatrzony w szkic wykładowca, domyślając się zapewne, jaki czart stoi za tak sformułowanym i niestosownym pytaniem, zignorował je i odezwał się dopiero po chwili:
– Później te ramiona również rozchylamy — identycznie jak poprzednio – do niemal dziewięćdziesięciu stopni. Widzicie? – W tym momencie wyprostował się jakby dobiegł do mety, a jego głos nabrał triumfalnego tonu. – Tak oto, panowie, otrzymaliśmy pierwsze ramię znaku i na tej samej zasadzie dorysowujemy trzy kolejne. Tym sposobem nasza swastyka okazuje się być graficznym symbolem dowodu na nieskończoność świata. Uważam, że taki właśnie wywód przeprowadzili niegdyś jaskiniowcy!
Coś zaczęło mi się nie zgadzać, ale nie było to związane z rysunkami Jacka. W mieszkaniu było po prostu za cicho. Zastanawiałem się, gdzie jest dziewczyna, która usłyszała moje dobijanie się do drzwi i gdzie jest chłopak, który wyrwał mnie z letargu, i czy mi się tylko wydaje, czy faktycznie minął mnie wtedy w korytarzu i otworzył drzwi na klatkę schodową?
 – Czyli, co? – dociekał Bogdan, zwracając się do Jacka – Wszechświat może mieć swój obraz w rzeczy nieskończenie małej? Przedstawiłeś kurczenie się nieskończoności do jednego punktu?
– Tak. W sumie tak – z nutką zadumy w głosie potwierdził Jacek, po czym zadarł głowę, podrapał się po zaroście, a po chwili spuentował nieco większą ilością słów:
 – Nieskończoność nie musi oznaczać czegoś ogromnego, wprost przeciwnie. Tak jak powiedziałeś Bogdan, nieskończoność jest bardziej powiązana z zerem. Ale zwróć uwagę na coś jeszcze… – zwróć uwagę na to, że w zasadzie moglibyśmy te trójkąty budować bez końca, a to znaczy, że nawet nieskończoność do potęgi entej zmierza do zera. Czujesz to? Czujesz… Że nieskończoność do potęgi nieskończonej zmierza do zera?! Wydaje się to niewiarygodne, co? Przyznaj sam! Aż chce mi się teraz zawołać – Panowie i Panie, oto jedna z twarzy Boga!!!
I w tym momencie – jakoby palec boży został Jackowi przyłożony do ust – zamilkł, bowiem z hukiem weszli do mieszkania ci, którzy – jak ktoś wyjawił mi później – opuścili je wtedy, kiedy ja w przedpokoju, odzyskiwałem siły. I właśnie stamtąd, z przedpokoju, dobiegł mnie dźwięk tłukącego się szkła i głośne: „Cholera!”
Natychmiast przypomniałem sobie o szklance podanej mi przy wejściu. Zerwałem się na równe nogi – chyba po to, żeby cofnąć czas i zabrać im ją spod butów; inny powód jakoś nie przychodzi mi do głowy. W każdym razie w okamgnieniu znalazłem się w progu przedpokoju, gdzie od razu nastąpiłem lewą stopą na duży kawałek szkła. Sycząc z bólu i podskakując niczym dziewczynka grająca w klasy, pokicałem wprost do łazienki. Usiadłem na sedesie, ściągnąłem skarpetkę i odwinąwszy nieco papieru toaletowego, przycisnąłem jego zwitek do świeżej rany.
– Czy ktoś ma plaster!? Bogdan, daj plaster! – Rozpaczliwym głosem próbowałem przebić się przez – nie wiedzieć czemu i po co – zamknięte przez siebie drzwi, ogólną wrzawę i wycie dopiero co włączonego odkurzacza.
Do łazienki wpadła dziewczyna w krótkiej spódniczce. Zaczęła szczebiotać:
– Ojej! Co tu się dzieje?! Czy ja mam dzisiaj robić za twoją pielęgniarkę? Najpierw woda, teraz plaster…
Nagle wybałuszyła oczy.
– Boże, ale co tak zsiniała ci stopa! To od tego skaleczenia?
– Nie, nie. Od skarpety.
– Wygląda strasznie. Wiesz co? Połóż tu nogę. Tutaj, tak. – I gdy oparłem nogę o brzeg wanny, ona usiadła obok. Wyciągnęła z torebki chusteczkę i plaster. Jedną dłonią przytrzymała stopę, a drugą starannie przetarła okolicę rozcięcia:
– Nic tutaj nie widzę. Wiesz co? Jak na moje oko, to w ranie nie ma szkła. I nie będę ci chyba jej obmywać. Przykleję od razu plaster, dobrze? Dobrze?
– Jasne – odpowiedziałem, nie mogąc wyjść ze zdumienia, że pomimo wydobywającego się z kanalizacji smrodu i sterczącej przed jej nosem krwawiącej stopy, ona nic sobie z tego nie robiła. Sprawiała wrażenie tak pochłoniętej swoją czynnością, jak gdyby jej świat skurczył się do wymiarów tej jednej, małej łazienki. Gdzieżby tam łazienki – jakoby skurczył się do stopy albo wręcz do samej rany! 
– Przyciśnij mocno plaster – poleciła, a następnie, aby dać do zrozumienia, że zabieg dobiegł końca i nogę mogę zabrać, zamarkowała ruch, jakby chciała od siebie ją oddalić. Spojrzała mi głęboko w oczy. Uśmiechnęła się i powiedziała :
– Jestem Magda.
– Kornel. 
– Sporo o tobie słyszałam od Bogdana. Szczerze mówiąc, byłam nawet ciekawa jak wyglądasz.
– A co słyszałaś?
– Wiesz co? Na przykład, że potrafisz wyjść na pusty parkiet i rozkręcić zabawę.
– Co jeszcze mówił?
– Musiałabym pomyśleć, ale na pewno nic złego.
– Aha... – zaśmiałem się. – Bardzo ci dziękuję, Magda, naprawdę bardzo dziękuję ci za pomoc.
– Nie ma za co. Polecam się na przyszłość. Zwłaszcza na dzisiejszy wieczór. Ale, fajnie byłoby, Kornel, jakbyś przedtem trochę tutaj posprzątał, co? – Wskazała palcem smugi krwi na kafelkach i odpowiadając uśmiechem na moje potaknięcie głową, wyszła z pomieszczenia.
Nie chcąc zawieść dziewczyny, doprowadziłem całą podłogę do takiego błysku, że jedynym śladem świadczącym o naszym pobycie w łazience pozostała susząca się na grzejniku skarpetka. 
Niestety moje pojawienie się w dużym pokoju na wpół boso nie przeszło niezauważone. Artur, czyli ten, który wyrwał mnie z letargu, a zaraz potem wyszedł z mieszkania za dziewczynami, które opuściły je jakąś krótką chwilę przed nim – poczynił uwagę, że nieszczęsna stopa wygląda tak, jakby dopiero co uwolniła się z uścisku imadła, a rozśmieszony jego durnowatym spostrzeżeniem Bogdan – parsknął i dławiąc się od śmiechu, obwieścił, abyśmy koniecznie wypili za jej uwolnienie się spod okrutnego jarzma.
Na hasło Jacka „No to zdrowie panowie!” opróżniliśmy kieliszki, po czym jaśnie pan Jacek, nie opanowawszy jeszcze skrzywienia po przełknięciu wódki, lecz już pozwalając sobie na głupawy uśmieszek, zagaił:
– Kornel, a czy prawa noga wygląda tak samo? 
Odpowiedziałem niby rozweselony:
– Tak samo, ale wstydzi się okazać swoje sponiewieranie.
– No, to wypijmy teraz za prawą syrę, żeby przestała się wstydzić! Wszak prawość nie musi iść w parze ze wstydliwością! – zawołał rozweselony Bogdan.
 Dwumetrowy, chudy Artur zawtórował mu teatralnym tonem:
– Niech prawo – prawo znaczy, a wstydliwość – wstydliwość! 
Gdy usłyszałem tę – mającą zapewne być w zamyśle autora dowcipną – parafrazę, ogarnęła mnie zatrważająca wizja, że już przez całą noc dryblas będzie robić za… powiem oględnie… synonimiczne echo wszystkiego, co wyjdzie z ust Bogdana.
– Kurde, a może by tak ktoś z was raczył zapytać, czemu mam takie stopy?! – zapytałem podniesionym głosem, dając upust swojej frustracji. 
– A po co? Przecież widać, że to robota jakiegoś sadysty! – oburzył się któryś z nich i tym samym wprawił pozostałych w kolejny głupawy rechot. Tego typu śmieszne żarciki w ramach męskich przepychanek, w które starałem się już nie wdawać, trwały jednak przez jakiś czas w najlepsze. 
Tymczasem z kuchni, gdzie Magda rozmawiała z drugą dziewczyną, również dochodził śmiech, który milkł jedynie na rzecz wymiany słów doprowadzających do jego kolejnego wybuchu. Głos tej drugiej – słodki, można by nawet rzec lepki – był niezwykły, budził we mnie owo trudne do wyrażenia uczucie, jakie towarzyszy niektórym snom o miłości, tak przynajmniej wtedy mi się zdawało. Więc kiedy jego właścicielka nagle donośnie jęknęła: „Auć! Oparzyłam się!” nie wytrzymałem. Wstałem od stołu, mówiąc chłopakom, że muszę do łazienki, i po chwili byłem już w kuchni.
Magda właśnie układała kanapki na talerzach, a ta druga, oparta o lodówkę, dmuchała na swoje palce.
– O! Kornel. Co tam, głodny? – Magda zasygnalizowała, że spostrzegła moje pojawienie się.
– Może trochę… – odpowiedziałem, po czym zwróciłem się do tej, którą przyszedłem zobaczyć:
– Oparzyłaś się?  
– E tam, nic wielkiego… przejdzie. Przepraszam, ale mam trochę upaćkane łapy. – I ta śliczna brunetka o pociągłej twarzy i rysach przypominających Krzysię z filmu o Panu Wołodyjowskim, z grymasem bólu odepchnęła się plecami od lodówki, aby podać mi zdrową rękę, która, nawiasem mówiąc, była równie lepka jak jej głosik.
– Joanna.
– Miło cię poznać – odezwałem się, uznając, że skoro Magda wypowiedziała moje imię, to już nie muszę się przedstawiać.
– Mnie również, ale nie jestem pewna, czy tobie jest przyjemnie tak stać boso na posadzce?
– Boso, ale w ostrogach – zaśmiałem się. 
– Nie rozumiem.
– Nie, nic. Musiałem wyprać skarpetkę.
– Aha… Jak noga? Boli? Ja się oparzyłam. Ty skaleczyłeś.
– Przynajmniej możemy się pocieszać.
– Nic z tego. Nie wchodzi w rachubę. Już mam kogoś… Tak przy okazji, możesz powiedzieć, co to za omdlenie było? Jesteś, Konrad, na coś chory? 
– Aśka, trzeba pozmywać te miseczki – wtrąciła Magda – A coś mi się zdaje, że płyn się chyba skończył? – dodała, rozglądając się wokół.
– W takim razie weźcie szampon do włosów – bąknąłem, w niejakiej obawie, że Joanna, która podchodzi właśnie do zlewu, ponowi pytanie do Konrada. 
Magda z wrażenia jakie zrobiły na niej moje słowa – osłupiała, spojrzała na mnie z błyskiem w oczach i z niejakim trudem przełykając ślinę, wykrztusiła z siebie: – A wiesz co? To całkiem niegłupi pomysł z tym szamponem!? – I zaraz przenosząc ten zrodzony w jej oku błysk na Joannę, skupioną już na chłodzeniu palców pod bieżącą wodą, poprosiła ją, by ta zaniosła do pokoju tacę ze szklankami herbaty…
Po tym, jak obładowane naczyniami ruszyły wprost na mnie, a ja odskoczyłem, aby zrobić przejście i przy okazji nasycić wzrok widokiem ich pośladków, postanowiłem w końcu udać się za potrzebą do sąsiadującej z kuchnią łazienki, której to drzwi z pośpiechu nie zaryglowałem, i ledwie zdołałem tam wyciągnąć swojego ptaszka, gdy otworzyły się one i do środka wparowała Magda:
– Przyszłam po szampon. O,  jest tam przed tobą, na wannie. Widzisz? Podasz mi?
– Magda. Teraz?
– Dobra. Sama sięgnę. – Nachyliła się i sięgając po butelkę, odwróciła głowę w stronę mojego skowronka, który nawet nie zaczął sikać.
– Ładnego masz…
– No weź! Madziu, proszę! Możesz wyjść?
– To mam wziąć czy wyjść? – roześmiała się – Dobra. Idę!
I wyszła, ale przez tę całą sytuację miałem niejaki problem z namówieniem ptaszka, aby zaświergotał …

Cięcie!

– Dziękuję wszystkim! Pani Zuzanno, świetnie odegrana rola Magdy. Zarządzam godzinę przerwy. Zasłużyliście na obiad. Gdzie jest scenarzysta? Gdzie jest pan Witold? Czy ktoś może zawołać scenarzystę?
– Jestem panie reżyserze!
– Wicia, jak to z tą swastyką...? Jesteś pewny, że dobrze ją przedstawiliśmy?
– Widziałem oryginalne rysunki i naprawdę, panie reżyserze, bardzo się starałem, aby słowa włożone w usta Jacka pozwoliły je odtworzyć. Wszystko jak zwykle będzie zależało od chęci i zaangażowania odbiorcy.  
– Obyś się nie mylił, Wicia. Obyś się nie mylił! 
– Przy okazji, panie reżyserze… Chciałbym poruszyć kwestię ptaszka w łazience. Chodzą słuchy, że ptaszek brzmi infantylnie. Skoro nie robimy wiernej adaptacji, to może powtórzmy ujęcie i zamieńmy ptaszka w pytona, czy coś w tym stylu...
– Wicia, w tekście jest ptaszek… skowronek… Czy ty w ogóle masz pojęcie jak śpiewa skowronek? Otóż, przyjacielu… Perliście! Tak jak perliście brzmi oddawany przez ciebie mocz!  Nie będziemy z ptaszka robić chuja, rozumiesz?  Idź lepiej coś przekąsić, bo jesteś przezroczysty jak… hm… duch.
– Nie muszę jeść, panie reżyserze, ponieważ…
– Nie gadaj tyle! Idź, mówię!

Akcja!

– Ej, brachu! Przywiozłeś jakąś flaszkę?! – dobiegło mnie zza pleców, gdy akurat przyglądałem się wiszącemu na ścianie dziwnemu obrazkowi, na którym czubek świerka wdziera się przez okno.
– Ja pierdzielę, Bogdan! Na śmierć zapomniałem. Zaraz skoczę do nocnego – zadeklarowałem pojednawczo.
– To dawaj, ubieraj się! Przejdę się z tobą, bo pewnie nie wiesz, gdzie tu jest nocny. A, i weź swój plecak. 
– Poczekaj, przecież tak nie pójdę. Zajrzę do łazienki zobaczyć, czy grzejnik stanął na wysokości zadania. 
Gdy zadowolony – w pełnym, czyli oskarpetkowanym rynsztunku – wyszedłem z łazienki, sięgnąłem do kieszeni po pieniądze i zacząłem skrupulatnie je liczyć. Nie mam pojęcia, w którym miejscu korytarza wtedy stałem, ale podejrzewam, że musiałem być zwrócony przodem do jednego z pomieszczeń, w którym znajdowała się Joanna, i mieć nietęgą minę, ponieważ chwilę potem, kiedy zacząłem nakładać buty, ona podeszła do mnie i wręczając mi tysiąc złotych, powiedziała:
– Trzymaj to!
Zdaje się, że na mojej gębie odmalowało się niejakie zdziwienie, bo uśmiechnęła się jak matka do dziecka, tuż po jego przebudzeniu.
– No co? Do szczytnego celu zawsze się dołożę.
Bogdan, który stał obok i zakładał kurtkę, czując się najwyraźniej również obdarowany, jak też słysząc przedłużające się milczenie karygodnej mojej niewdzięczności, wypowiedział dziękczynne zaklęcie:
– Niech Bóg ci, Joanno, niebem wynagrodzi!
– Hm. Jak mam to rozumieć? Czekaj… Aha, czyli nie macie zamiaru się zrewanżować, tak? – odpowiedziała z przekąsem. 
–  Mamy, mamy, Asiuńka. No coś ty... Chciałem jedynie być miły. 
– Człowieku, wyluzuj, tylko się z tobą droczę...  
  
Ledwie z Bogdanem zatrzasnęliśmy za sobą drzwi, a tę wspólną do sklepu drogę rozpocząłem od niedającego mi spokoju pytania:
– Gdzie poznałeś te sikor… ki?! – o mało nie przyciąłem sobie języka. 
– Spokojnie. Uważaj, bo się zabijesz – powiedział Bogdan, zauważając moje ześlizgnięcie się ze stopnia. – Wiedziałem, że ci się spodobają. Coś mi się zdaje, że wpadłeś Magdzie w oko. Także działaj, chłopie!
– Ale skąd je wytrzasnąłeś?
– Stąd, z Wolina, były w pudełku, które leżało na ulicy. – Przystanął na półpiętrze, żeby zobaczyć moją reakcję, uśmiechnął się i zaraz dodał: – No nie mów, że Magda ci się nie podoba? Widziałem, jak ją obcinałeś... 
– Jasne, że podoba. Czy ja powiedziałem, że jest inaczej…?
Wyszliśmy z klatki schodowej na zewnątrz i od razu nagły podmuch – niczym psotny dzieciak wyskakujący z ukrycia – sypnął nam śniegiem w twarz. Na osiedlu, jak okiem sięgnąć, z dala świeciła migotliwym światłem jedna tylko lampa.
– Mróz jak skurwysyn! I do tego jeszcze ten wiatr! Brr! – Bogdan wstrząsnął się niby pies po kąpieli.
– No fakt! Kiedy szedłem do ciebie, to przynajmniej nie wiało. A w Stargardzie chlapa. Nie wiadomo, co gorsze…
– Chyba wolę chlapę! Ale nie zmieniaj tematu… To co, szturchnąłbyś Magdę? 
– No jest fajna i...
– Fajna? Ale pierdolisz. Jest zajebista! Musisz, chłopie, za nią się wziąć! Mówię ci, kuj żelazo!
– Noż kurde, Bogdan. Nie lubię takiej gadki. Zobaczymy jak się wszystko ułoży.
– Jezu, tobie ma stać, a nie układać się! Przecież ty nie masz z nią iść na randkę, tylko na pralkę!
– Na pralkę?! A gdzie w tym romantyzm?
– Jaki, kurwa, romantyzm?! – Przystanął, aby przez zmrużone i sieczone śniegiem oczy spojrzeć mi w twarz, przez chwilę chyba nawet zdawał się próbować siłą woli uspokoić moje rozbiegane spojrzenie, ale nagle coś mu strzeliło do głowy. Wgramolił się na znajdującą tuż obok hałdę ubitego śniegu, wysokości bodaj metra, rozpostarł ręce i uroczyście przemówił:
– Powiedziałeś kiedyś, że jest we mnie romantyzm, Więc, skoro dzisiaj jestem TAKI, to co to znaczy…? Nie wiesz? Powiem ci! To znaczy, że TAKIE oblicze ma dzisiaj romantyzm! Zgadza się?! 
– Zgadza się! Chodźmy Bogdan, bo coraz mocniej pada. Zejdź! Chyba nie rozumiesz, o co mi chodzi!
– O nic nie chodzi! Po pierwsze, nie pierdol. Po drugie, nie pierdol i po trzecie…? – W tym momencie zeskoczył.
– Nie pierdol. – dokończyłem naszą maksymę.
– Właśnie, Kornel. Nie pierdol!
– No dobra… może i masz rację. Chyba już czas się przekonać. – I zasugerowałem, byśmy ruszyli dalej. 
– Jasne, że mam rację. Pierwszy raz jest ważny. A masz okazję zrobić to z fajną dziewczyną. 
– Dobra. Już nie ględź, zobaczymy, jak się ułoży. No i zwolnij trochę… bo boli mnie stopa! 
– Normalnie ręce opadają… Naprawdę pierdolisz jak dziewica! – powiedział, zwalniając jednak tempo marszu. 
– Co? Chyba, jak prawiczek? – I śmiejąc się, stuknąłem go w ramię.
– Nie, nie. Nie jak prawiczek! Pierdolisz jak dziewica. Kurwa, czy musi tak wiać!?
Po tych jakże miłych słowach mojego przyjaciela szliśmy już w milczeniu, aż dotarliśmy do skrzyżowania, skąd widać było nocny sklep. Kilka metrów przed nim przez gęsty i coraz mocniej zacinający śnieg dało się zauważyć milicyjny radiowóz, a przy jego kołach węszącego, niespotykanie wielkiego psa. Atmosfera nie przymierzając jak z jakiegoś filmu grozy, bo widokowi ogromnej czteronożnej bestii przygrywał wiatr, który podrywając do opętańczego tańca wirujące śnieżne tumany, wydawał przy tym przeciągłe przerażające okrzyki. Nie pomyliłem się. Tak – okrzyki! 
Stojąc pod zadaszeniem sklepu, odliczyłem pieniądze na pociąg powrotny, a pozostałą walutę w papierze wręczyłem Bogdanowi. Ten, obserwując z zaniepokojeniem zbliżającego się psa, drugą ręką wyciągnął z kieszeni swoje banknoty, dołożył do tych otrzymanych ode mnie i zgniótł wszystkie w jedną kulkę. 
– Co robisz?! – zapytałem.
– Nic. Zobaczysz. Otrzep mnie ze śniegu…
Pies tymczasem podszedł i zaczął nas obwąchiwać. Mimo że postanowił nas nie zjeść, to i tak przyśpieszył nasze wejście do sklepu, tyle że odbyło się ono na miękkich nogach.
– Dobry wieczór, pani Zosiu. Ciepło tu u pani! Milutko! 
– Boże, Bogdan! A co to było?! To był kuc czy pies? Wyglądało na psa, rany boskie! Skąd to tu się wzięło?! Koniec świata! – Tymi okrzykami przywitała nas ekspedientka.
– Pani Zosiu, po tym Czarnobylu to już nie wiadomo, czy to pies, czy to koń mordę nam liże! Stawiam jednak, że to był pies. 
 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...