Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wyspa Marii


Gość

Rekomendowane odpowiedzi

Marienwerder, czyli Wyspa Marii to pochodząca jeszcze z czasów krzyżackich nazwa leżącego pięć kilometrów od prawego brzegu Wisły nad rzeką Liwą Kwidzyna. Ten liczący prawie czterdzieści tysięcy mieszkańców gród w latach 1285 - 1526 był siedzibą diecezji pomezańskiej, jednej z czterech istniejących wówczas na terenie państwa zakonnego. Obecnie teren tej diecezji pokrywa się w większej części z obszarem diecezji elbląskiej.

 

Kwidzynem zainteresowałem się ze względu na historię błogosławionej Doroty z Mątów, która w ostatnich latach swojego życia była związana z tym miastem. Jak pamiętacie, kobieta ta na własną prośbę (żądanie) 2 maja 1393 roku została zamurowana żywcem w celi, w której przebywała czternaście miesięcy, do swojej śmierci 25 czerwca 1394 roku.

 

Nie stwierdzono żadnej medycznej przyczyny zgonu pustelniczki. Ponieważ miała zdolności profetyczne, parę dni wcześniej przewidziała swoją śmierć zapowiadając, że umrze nie z powodu choroby ciała, ale z wielkiej tęsknoty serca za Jezusem Chrystusem, z którym chciała się najszybciej spotkać. Tak też się stało. W chwili śmierci miała 47 lat.

 

Wizyta w Kwidzynie nie okazała się sukcesem. Okazało się, że grób rekluzy nie istnieje, nie jest nawet pewne, czy jej cela pokutna prezentowana zwiedzającym jest na pewno tym pomieszczeniem, w którym Dorota z Mątów przed sześćset dwudziestoma pięcioma laty odeszła do domu Ojca.

 

Stało się tak z powodu protestantyzacji Prus w 1525 roku. Na luteranizm przeszła większa część członków kapituły pomezańskiej i kleru parafialnego, a w kolejnych latach rozpoczęto zacieranie katolickich śladów w katedrze. Jednym z przejawów tych działań było zbezczeszczenie i usunięcie grobu świętej, który wcześniej znajdował się w kościele. Nie wiadomo co stało się z ciałem Doroty. Mimo, że była Niemką, prawdopodobnie pastorom luterańskim przeszkadzał kult błogosławionej i tłumy ludzi przybywające do jej grobu z rozmaitymi intencjami. U jej grobu był król Władysław Jagiełlo, podczas odwrotu spod Malborka, a także Wielka Księżna Litwy, żona Witolda wraz z jego bratem Zygmuntem. Przybywali tam Czesi, Niemcy, Polacy, Łotysze i Litwini.

 

Szczątków Doroty nie odnaleziono do dnia dzisiejszego, jednak poszukiwania trwają już od kilku wieków. Ostatnie badania polskich archeologów, których celem było odnalezienie zwłok wywołały niemałą sensację. Zamiast szkieletu świętej pod posadzką prezbiterium natrafiono na trzy niezidentyfikowane szkielety. Ponieważ oprócz kości zachowało się sporo szczątków jedwabnych szat a nawet butów od razu zorientowano się, że chodzi o osoby znaczne. Za jedną taką szatę w czasach krzyżackich można było nabyć sporą wioskę. Po różnorodnych badania ustalono, że natrafiono na niemałą sensację. Wykopane zwłoki okazały się szczątkami trzech wielkich mistrzów krzyżackich. Był rok 2008.

 

Jak wiadomo, zwłoki wielkich mistrzów grzebane były w kaplicy św. Anny w Malborku, jednak do tej pory nie udało się odnaleźć tam żadnego grobu. Nie wiadomo, czy po przegranej wojnie z Polakami krzyżacy ekshumowali ciała i wywieźli je do Królewca (Koenigsbergu), czy znajdują się gdzieś indziej, o ile w ogóle istnieją.

 

Znalezisko na Wyspie Marii było nie lada sensacją. Jak się okazało, w Kwidzynie pochowano tylko trzech przywódców zakonu, którzy z różnych względów podpadli swoim współbraciom. Określa się ich mianem mistrzów wyklętych. Znalezisko jest porównywane z odkryciem grobu Tutenchamona, bowiem do tej pory, to nieprawdopodobne, nie odkryto żadnego grobu wielkiego mistrza. Zginęli, przepadli jak kamień w wodę, a było ich w czasach krzyżackich kilkudziesięciu.

 

Zainteresowani mogą to sobie znaleźć w sieci. Tylko pokrótce wyjaśnię. Byli to Werner von Orseln, zamordowany w Malborku prawdopodobnie za zbyt łagodną politykę wobec Polski, Ludolf Koenig von Wattzau, obłąkany mistrz, odpowiedzialny za sprowokowanie Litwinów, których najazd odwetowy obrócił w perzynę dużą część Prus krzyżackich oraz Heinrich von Plauen, mistrz który dowodził obroną Malborka po klęsce grunwaldziej. Został oskarżony o zdradę zakonu, był człowiekiem bezwzględnym i okrutnym, dlatego prawdopodobnie podpadł braciom ze względu na swój charakter.

 

Jeśli kogoś interesują jeszcze jakieś szczegóły z życia błogosławionej Doroty chętnie wyjaśnię w komentarzach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @andreas Polecam także szczególnej uwadze mój wiersz zatytułowany ,,Mysia Wieża króla Popiela"    
    • filozof waży  wysokoprocentowo palą się koty    
    • Wódy Arktyki - Stacja Alcatraz.    CZ.1. TYTUŁ: DZIEWCZYNA W CZERWONEJ SUKIENCE    Dziś znów chochliki przyniosły wódę. Tak nazywałem moje szlachetne, menelskie „potrzeby”. Było ich kilka głównych i kilka podrzędnych. Dbałem o ich satysfakcję. Nie linczujcie mnie za to, w końcu wynalazkiem potrzeby są różne mechanizmy, a hedonizm rozpoczęty trzeba kuć póki jest gorący. Już tak kuje  dziesięć lub piętnaście lat. Sam nie pamiętam, ile dokładnie, niby były chyba jakieś przerwy, ale dziura w głowie ich udowodnić nie potrafiła. Wóda jest dobra, bo dobra jest wóda - cytat na poziomie tężyzny mojego rozumu. Ale jak coś działa, jest prawdziwe, to po co to zatrzymywać. To tak, jakby zatrzymywać zegarek z wyrzutami, że odlicza czas. W zasadzie kiedyś lubiłem kwestionować różne tezy, w końcu wątpię, więc jestem, jednak ani kształtu butelek, ani smaku wudżitsu, a nawet efektów samego alkoholu obalić w swojej wyobraźni nie potrafiłem, a próbowałem trzy razy po pijaku i dwa razy na trzeźwo. Wóda po prostu cieszy. I to wystarczy. Białe myszki też były szczęśliwe, przyszły gromadnie, aby poczuć kopa. Nie chciałem, żeby piły, w końcu tak bardzo je lubiłem, gdy były trzeźwe. W odróżnieniu od stanu po alkoholu, bywały skryte, opanowane, tajemnicze, a po pijaku to się zmieniało. Zresztą, jak ktoś lubi wódę, to dobrze wie, jak to jest, gdy trzeba dzielić się z pasożytem, ale inaczej myśli się, bo oficjalnie dużo trudniej, gdy pasożyt staje się twoim jedynym przyjacielem, naprawdę tym jedynym, który zna cię na wylot i usypia w twojej długiej, rdzawej brodzie, starając się opanować helikoptery. Te ich czerwone oczy, ach!  Nie umiałem im odmówić. Odkręciłem butelkę i do nakrętki nalałem swojskiego paliwka. One po kilku głębszych robiły dla mnie wszystko. Tańczyły i śpiewały przepełnione swoją własną a jakby moją radością, wyeksponowaną w cieniach na ścianie i w atmosferze wokół. Po pijaku stawałem się królem tych myszek, wulgarnym jokerem - treserem małych dziwek z dziury w kapliczce koło starej stacji transmisyjnego-telefonicznej. Szkoliłem je cyrkowych sztuczek, posłuszeństwa różnego rodzaju, jak turlanie nakrętki od ściany do dłoni, czy skakanie z jednej dłoni do drugiej, nigdy nie spostrzegłem, że ich nie ma - związek idealny, bezstratny. Zakwestionowałem ich obecność dopiero na końcu istnienia stacji arktycznej - „Alcatraz”, mojego domu. To było na starość już wylotną, w przedsionku w ostatnim wagonie istnienia. Nierozczarowałem się, wspomnienia były prawdziwe, mimo iluzoryczności ich obecności na trzeźwo. Ale inaczej wszystko wygląda, gdy nie pamiętasz, co to trzeźwość. Jak kojarzy ci się ona z jakąś chorobą, z jakimś wirusem depopulacji, czy z zakazaną warszawską piosenką podczas wojny. Wódka była ciepła, dziwnie ciepła, to rzadkie tutaj w Arktyce. Czyżby ktoś celowo ją ocieplił, abym to zauważył? Na szczęście jestem sam, więc to niemożliwe. To są znowu te pierdolone na dnie bez koła ratunkowego - rozsądku - urojenia. To tylko mokra i zimna paranoja samotności. Odkąd puściłem kota Aka:„Skarpeta”, na małej, topniejącej krze ku ostatniemu widzeniu z Ojcem Niebieskim lub, kurwa!, z osranym przez małpy pomnikiem - Charlesa Darwina, co do czego pewności nie miałem, jestem w tej bazie sam. Hmm… lub prawie sam, bo szaleństwo pustki interpersonalnych relacji, szaleństwo braku cipy, przybierało różne kontrowersyjne i konwersacyjne obrazy osób i rzeczy trzecich. Póki co, relacje rosły w siłę z małymi białymi myszkami, ale jestem pełen wiary i nadziei, że zrobi się tłoczniej, że zespół ożyje, wyrwany szaleństwu z gardła w okrzykach - „Odi profanum vulgus et areno” lub „De profundis clamavi” Któż zagrzał mi wódę? A może zwariowałem? Czy myszki nie dobierały się do mojego atomowego paliwa? Raczej zamek na klucz w pancernej szafie, jednym kantem wychylonej na zewnątrz stacji, co sprawiało efekt chłodniczy, uniemożliwia otwarcie bez klucza, ale te małe kurwiki są jak tajni agenci. Nie wiedziałem, ale zdołałem już do niepewności przywyknąć. Była jak wszawica w burdelu, nieopuszczała na krok. Chyba, że ta ponętna kobieta w czerwonej sukience, którą widziałem w Atenach dwadzieścia lat temu, wyszła mi ze snu? Ta trzydziestoletnia amatorka szkoły powszechnego gwałtu publicznego wywołanego impresją otoczenia, nie była z pierwszej łapanki, ona dobrze wiedziała, jak rozpalić żądzę i zgasić jak peta. Co noc mi się śniła w innej fryzurze i innym makijażu - ona była jak skrzynka na największą miłość, na miłość życia. Myślałem, że skoro białe myszki mogą wyskoczyć z bani, to dlaczego nie ona…? Już długo nie podważałem ich egzystencji; pulsu krwi i bicia małych serc, ani przekazu myśli pomiędzy nami. Czy kobieta w czerwonej sukience jest opodatkowana? Czy ma swoją niepodważalną i nieosiągalną cenę? Czy nie straciłem wszystkiego by tu być? Czy to nie wystarczy? Winiłem o to wódkę, tw cholera musiała być kiepska, wiem, bo sam ją robiłem, haha! Mimo to obraziłem się na nią, bo jej dobro mnie irytowało, niby daje paletę korzyści, ale ciągle sśie, wymaga uwagi i tańca jakby z mordoru, czyli w krokach coś pomiędzy Dance Macabre a Tango, a to mnie niszczyło, więc o 4 do 6 minut później polewałem, przełykałem bez rozkoszy ani salw honorowych, trzymałem butelkę przez szmatę, nie wymawiałem jej imienia ani nie patrzyłem w oczy. Moja strata była jej bólem. Implikowałem go jej immanentnie i transcendentalnie, wszystko po to, aby jej udowodnić, że to ja panuję nad nią i żeby czuła ból obrazy, tej zimnej ignorancji z mojej strony. Mimo to gdzieś  w głowie miałem nadzieję, że wóda zmięknie, jak zakładnik wieży szyfrów, gdzie między obiektem tortur a torturującym tworzy się jakaś więź. Jeden błysk w oku blady, niemy uśmiech i już relacje zmieniają wartość, jakby ulegając przebiegunowaniu. Prawda jest jednak taka, że ja i wóda jesteśmy starymi masochistami, co utrudniało dialektykę perswazji - z jednej strony, a z drugiej wspólne straty przeważały na jej niekorzyść. Powoli ginęła, co mnie przyjemnie pobolewało. Może to jest czas na porozumienie, ta jej psychologiczna gierka o przetrwanie wydaje się dążyć do mojego sukcesu. Zdziwilibyście się, co człowiek potrafi zrobić, jak jest nastawiony na przetrwanie.  W pewnym momencie każdy z obecnych tu w sali tortur magicznie osiągną swój cel. Tak sie przynajmniej wydaje, gdy nie liczysz krzyków, stępionych oczu od denaturatu, krzywych igieł i wytartych strzykawek po serum prawdy, kwasu z akumulatora i czasu na urabianiu bohatera podlegającego perswazji, to są jednak straty, a psychika dziecka ukryta, jak strach na wróble w buszu i ciemności podświadomości, w końcu zapłaczę. Podobno lepiej płakać na początku, na świeżo, wtedy to mniejszy upadek, a po kilku „akcjach” przestajesz już czuć, bo gdy tak odkładasz załamanie, to potem upadek może zabić. To wtedy nie tylko płacz a kołnierzyk - szubienica, zestaw żyletek Polsilver, most dla odweselonych z widokiem na krematorium itp. Tak mogłoby być w moim przypadku. Gdy wóda zmiękła czułem syndrom Sztokholmski. Te relacje - wierzyłem - nie pójdą na marne. Czekałem na akt I i scenę finalną, gdy lady in red wchodzi z butelką wódki za podwiązką. Nie musiała być duża. Wystarczy, że będzie ciepła. A szanowna pani w czerwonym, do kurwy nędzy, powie mi, że moją butelkę wódki zagrzała między udami. Myszki razem ze mną patrzyły w kierunku drzwi wejściowych w oczekiwaniu, że ona wejdzie. Nie przyszła.   Koniec części I pt. Dziewczyna w czerwonej sukience.   Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
    • babcia opowiadała mi  o takim miejscu gdzie pod kuchnią nigdy węgiel nie gaśnie i malując rodzinne strony farbami świętego Łukasza próbowała kształtować moją duszę dziś gdy coraz chłodniejsze mgły dotykają mnie szadzią na tle ciepłego błękitu dzierga na drutach obłoki    a ja w srebrze pajęczyn cicho przywołuję twarze  głosy  i zapach powietrza z Kamionki Strumiłowej  
    • Nie to nie bez łaski    Innym sypiesz tęgim groszem Mi figę stawiasz przed nosem Pal cię sześć  No i cześć  To oszustka szóstka jest   I czego to się zachciewa Pani jeszcze w pretensjach? Perfumy biżuteria? Nowe meble do sypialni I kominek mieć w bawialni?   Kominek marzył mi się zawsze A jakże    Nic takiego się nie stało  Zawsze wszystkiego było za mało    To takie smutne Że popołudnie nie przyniosło  Zmiany Choć ranek był pełen nadziei  Teraz wiem  Nic się nie zmieni   Nie to nie bez łaski  Pal cię sześć  No i cześć    Ta podróż kończy się  Szkoda tylko że w tym Miejscu   Nie masz racji Może szkoda Może wszystkim Lecz to nie powód do płaczu  Lecz do akceptacji 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...