Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bajka


Polel

Rekomendowane odpowiedzi

Za górami, za lasami płynie rzeka. Nad rzeką stoi młyn. Woda kręci koło przebiegając między jego piórami, wije się giętkim wężykiem, wrze białymi kosmykami piany i spada hałaśliwym prądem na dół, spływając niebieskim paskiem i dalej już płynie spokojnym nurtem unosząc się za horyzont.

Pewnego sierpniowego wieczoru, kiedy pola już stoją puste, żyto zebrano, przed zmierzchem z lasu na pole wypełza mgła do młyna podjechał wóz zaprzęgnięty parą szarych konie pełen worków z żytem. Jeden z koni był szarej maści, ale na dole brzucha maść zmieniała się od jasne-szarej do stalowo-szarej z ciemno-zielonym odcieniem, taki kolor łuski ma szczupak. Nawet pysk miał spłaszczony. Drugi też chociaż był szary, ale miał na bokach szaro-czarne pasy podobne tym, które mają okonie. Woźnicą był wysoki i silny mężczyzna z długimi włosami i brodą koloru piasku na ławicach rzecznych z zielonymi oczami. Ubrany był w granatowy żupan, koloru zielonego, rzecznych wodorostów spodnie i czerwone buty, kołnierz żupana i wyłogi były wyhaftowane perełkami rzecznymi. Niezwykły gość zawołał gospodarza. Na ganek wyszedł niewielkiego wzrostu człowiek sennie przymrużając oczy. Zebrał się już zjeść kolację, zapalił świecę jak nagle usłyszał tupot kopyt i zawołanie woźnicy. Był to niewielkiego wzrostu gość ubrany w lnianą koszulę i skórzany kaftanik wywrócony skórą na zewnątrz, spodnie z paskami, miał niebieskie oczy, chytry wzrok, jasne włosy, szerokie ramiona wskazujące na obecność wielkiej mocy, co w ogóle nie jest czymś niezwykłym dla młynarza. W ogóle to był zwykły młynarz.

- Dobry wieczór, gospodarzu! - powitał woźnica.

- Dobry, dobry, - niezadowolony odpowiedział gospodarz młyna.

- Mam do Pana sprawę.

- Pewnie chce Pan zmielić ziarno, ale już jest za późno.

- Sprawa jest pilna i wiem, że nie chce się Panu zaczynać pracy, ale dobrze zapłacę. Nie pożałuje Pan.

Ze zdziwieniem patrząc na dziwnego gościa gospodarz zaczął obliczać ile czasu zajmie zmielenie. Tym czasem spóźniony gość zeskoczył z wozu podszedł do młynarza i wyciągnął do niego rękę w której ten zobaczył sakwę. Zastanawiając się, ile zarobi młynarz podszedł do wozu i wziął się za jeden z worków. Był on też człowiekiem silnym, pracował na młynie od samego dzieciństwa, ale worku podnieść nie potrafił. Ciężka dłoń opuściła się na jego plecy.

- Co, ciężki jest? - zapytał woźnica. - Nie warto niepokoić się! Zrobię wszystko sam! Idź na dół przygotuj wszystko! - nagle zwracając się do młynarza na „ty” rozkazującym tonem powiedział przybysz. Łatwo, bez żadnego wysiłku podniósł worek, opuścił go na ramię i skierował się do młyna. Kiedy przybysz podniósł worek od jego ubrania pachniało rzeką. W zdumieniu młynarz poszedł na dół, szykować puste worki na mąkę. Gość bez żadnych oznak zmęczenia nosił worki na górę. Konie stały spokojnie ruszając uszami i machając ogonami odpędzając owadów. Kilkadziesiąt worków zostały przeniesione na górę z przerażającą prędkością. Tymczasem na ziemię nadchodził zmierzch. Mgła przerzedziła się. Na niebie pokazał się księżyc. Na powierzchni wody zjawiła się srebrna ścieżka odbijającego od czarnego lustra rzeki światła księżyca. Rzeka wolno niosła swoje wody, jedynie przy młynie jej szum wzrastał rozpowszechniając huczną reperkusją wśród pól leżących dookoła. Nagle na ławicy wśród rzeki rozległ się plusk i na powierzchni wody zjawiła się głowa dziewczyny. Mokre włosy, blado-białe ramiona, srebrzysta łuska lśniły w świetle księżyca tajemniczym blaskiem. Wolno dopływała do mielizny, wydostała się z wody, usiadła się patrząc na niebo usiane gwiazdami. Krople wody na jej ciele, ogonie błyszczały diamentami. Znowu rozległ się plusk i jeszcze jedna głowa pokazała się na powierzchni czarnej jak antracyt wody. Dołączyła do swojej koleżanki i śledząc za jej wzrokiem powiedziała:

- Noc ciemna, tylko księżyc oświetla nasz świat. Świat wody, wodorostów, zimnych prądów, żółtego piasku, srebrzystych ryb i zielonych wierzb, nachylonych nad wodą. Dopiero w nocy wybieramy się na powierzchnię, żeby zobaczyć ten świat.

Nic nie odpowiadając pierwsza rusałka, a to bez wątpliwości były one, zaczęła śpiewać piosenkę. Śpiewała o losie młodej dziewczyny, która się urodziła taką piękna, że żaden człowiek nie mógł przejść obok i nie zwrócić uwagi na jej urok. Pewnego razu spacerowała z koleżankami nad rzeką i zobaczył ją Wodnik – król rzeki i królestwa wody. Zobaczył i zakochał się w niej. I w końcu porwał. Teraz mieszka w zamku, jest królową tego świata, ale nudno jej w jego zimnych salach, i dlatego wydostaje się na górę, żeby zobaczyć świat w którym się urodziła i który tak lubi, ale wrócić nie może. Młynarz przysłuchiwał się dźwiękom donoszącym się z rzeki.

- Kto tak pięknie może śpiewać w takim czasie? - zapytał sobie.

Rozmyślania przerwał głos gościa z góry.

- Jesteś przygotowany? - krzyknął.

Nie czekając na odpowiedź zaczął sypać ziarno do pojemnika. Młynarz stał na dole trzymając krawędzi worka do którego powinna spadać mąka. Woda kręciła koło, które poruszało się ze skrzypieniem. Nagle z rękawa zamiast mąki zaczęły lecieć srebrne monety. Młynarz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jednak worek szybko napełnił się.

- Hej, tam na dole nie śpij, ruszaj się! - krzyknął gość jak by widząc reakcję młynarza.

Młynarz ledwie zdążał zmieniać worki. Srebro leciało prawie bez przerwy. Chytry pomysł wpadł młynarzowi do głowy.

- A jak schowam jeden? Pewnie nie zwróci uwagi? - myślał młynarz.

- Jest ich wiele. Jednym więcej, innym mniej. Nie potrafi spostrzec, - zdecydował.

Odsunął jeden worek. Zasłonił go i cały czas trzymał worki napełniające srebrem. Już podekscytował się, tym jak zainwestuje nagle pieniądze, które spadały.

- Co tam ta sakwa?! Mam cały worek srebra! Jestem bogaty! - mówił do siebie młynarz.

- Teraz cała okolica jest moja! Jestem panem! - taki dialog wewnętrzny prowadził gospodarz młyna, patrząc na srebrzysty strumień płynący z góry. Nagle strumień skończył biec.

- No cóż, dziękuję za pomóc, za pracę, - rozległ się głos gościa stojącego za plecami młynarza. On nie spostrzegł jak ten zdążył szybko i niedostrzegalnie zejść na dół. Znowu silna dłoń wylądowała na ramieniu gospodarza. On ledwie nie przykucnął od takiego klaśnięcia.

- Zawsze jestem do dyspozycji pana, zawsze jestem gotowy pomóc! - odezwał się młynarz usiłując zobaczyć w przyciemnionym świetle świecy twarz gościa. Ten oglądał młynarza spokojnie z pewną ciekawością.

- Czas jechać, bym się nie spóźnił, - powiedział gość i bez żadnego wysiłku podniósł worek ze srebrem na ramię i poszedł do wejścia.

Szybko przeniósł worki do wozu, nie zrobił ani jednej przerwy. I w końcu podszedł do gospodarza ze słowami:

- Oto jeszcze dla Ciebie, trzymaj, - przeciągnął do niego rękę z sakwą. - To za to, co niepokoiłem pana o tak późnym czasie,- znowu zmieniając manierę zwrotu powiedział gość.

Młynarz pokłonił się skrywając uśmiech. Gość wskoczył na wóz, pociągnął za lejce, gwizdnął cicho i wóz pojechał w kierunku rzeki. Z niecierpliwością młynarz przyspieszył do domu, ściskając w dłoni drugą sakwę i przeliczając ile on zarobił tego wieczoru. Wszedł, zapalił świecę i w jej świetle rozwiązał sakwę, wysypał zawartość na stół. Ze zdziwieniem patrzył jak wypada z sakwy rybia łuska. Drżącą ręką sięgnął po drugą sakwę, tą pierwszą, którą otrzymał od tajemniczego gościa. Wstrząsnął ją i znowu z sakwy poleciała łuska, jednak nagle na stół wypadła samotna wielka srebrna moneta, on nawet zdążył rozpoznać wizerunek ryby na niej, potoczyła się i ze słabym dźwiękiem spadła i znikła gdzieś w ciemnym rogu pokoju.

- Oszust! Jaki oszust! - piorunem przemknęło w głowie.

On pospieszył się do pomieszczenia, gdzie schował worek ze srebrem. Poruszał go. Worek był podejrzanie lekki. Rozwiązał sznurek. Worek był pełen rzecznych wodorostów. Szalejąc wytrząsł go. Na podłogę wypadła wielka żaba. Młynarz się wściekł. Wrócił do pokoju, wziął świecę i zaczął szukać tę monetę, która spadła. Znalazł ją pod ławą. Trochę się uspokoił. Trzymając monetę w dłoni wyszedł na zewnątrz. Stojąc nad kanałem, gdzie płynęła woda napędzająca koło młyna i słuchając jej szmeru przypominał sobie zdarzenia dzisiejszego wieczoru. Był on człowiekiem nie złym, ale lubił władzę i pieniądze. Myślał, że warto korzystać się z przypadku i być cwanym. Otworzył pięść i zaczął w świetle księżyca oglądać ostatnią monetę z rybą. Nagle w jego pięści zjawił się zimny i śliski węgorz. Zaczął wić się i owijał rękę. Z obrzydliwością i strachem młynarz wstrząsnął ręką usiłując wyzwolić się od wstrętnej ryby. Z niegłośnym pluskiem węgorz spadł do wody. Oszołamiany młynarz stał zginając się i rozprostowując palce. W oddaleniu w środku rzeki, gdzie ona płynie już wolno rozdzierając gładką powierzchnią wody ukazała się głowa olbrzymiego suma. Ruszając wąsami patrzył na piękno sierpniowej nocy, trzymając w gębie wielką srebrną monetę. Pogrążył się i wyskoczył z wody, przekręcił się w powietrzu i z głośnym pluskiem zniknął w głębi. Po rzece rozbiegały się kręgi. Pierwsze opadłe liście kołysały się na falach przy brzegu. W taki sposób pewnej sierpniowej nocy wodnik zmielił mąkę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @andreas Polecam także szczególnej uwadze mój wiersz zatytułowany ,,Mysia Wieża króla Popiela"    
    • filozof waży  wysokoprocentowo palą się koty    
    • Wódy Arktyki - Stacja Alcatraz.    CZ.1. TYTUŁ: DZIEWCZYNA W CZERWONEJ SUKIENCE    Dziś znów chochliki przyniosły wódę. Tak nazywałem moje szlachetne, menelskie „potrzeby”. Było ich kilka głównych i kilka podrzędnych. Dbałem o ich satysfakcję. Nie linczujcie mnie za to, w końcu wynalazkiem potrzeby są różne mechanizmy, a hedonizm rozpoczęty trzeba kuć póki jest gorący. Już tak kuje  dziesięć lub piętnaście lat. Sam nie pamiętam, ile dokładnie, niby były chyba jakieś przerwy, ale dziura w głowie ich udowodnić nie potrafiła. Wóda jest dobra, bo dobra jest wóda - cytat na poziomie tężyzny mojego rozumu. Ale jak coś działa, jest prawdziwe, to po co to zatrzymywać. To tak, jakby zatrzymywać zegarek z wyrzutami, że odlicza czas. W zasadzie kiedyś lubiłem kwestionować różne tezy, w końcu wątpię, więc jestem, jednak ani kształtu butelek, ani smaku wudżitsu, a nawet efektów samego alkoholu obalić w swojej wyobraźni nie potrafiłem, a próbowałem trzy razy po pijaku i dwa razy na trzeźwo. Wóda po prostu cieszy. I to wystarczy. Białe myszki też były szczęśliwe, przyszły gromadnie, aby poczuć kopa. Nie chciałem, żeby piły, w końcu tak bardzo je lubiłem, gdy były trzeźwe. W odróżnieniu od stanu po alkoholu, bywały skryte, opanowane, tajemnicze, a po pijaku to się zmieniało. Zresztą, jak ktoś lubi wódę, to dobrze wie, jak to jest, gdy trzeba dzielić się z pasożytem, ale inaczej myśli się, bo oficjalnie dużo trudniej, gdy pasożyt staje się twoim jedynym przyjacielem, naprawdę tym jedynym, który zna cię na wylot i usypia w twojej długiej, rdzawej brodzie, starając się opanować helikoptery. Te ich czerwone oczy, ach!  Nie umiałem im odmówić. Odkręciłem butelkę i do nakrętki nalałem swojskiego paliwka. One po kilku głębszych robiły dla mnie wszystko. Tańczyły i śpiewały przepełnione swoją własną a jakby moją radością, wyeksponowaną w cieniach na ścianie i w atmosferze wokół. Po pijaku stawałem się królem tych myszek, wulgarnym jokerem - treserem małych dziwek z dziury w kapliczce koło starej stacji transmisyjnego-telefonicznej. Szkoliłem je cyrkowych sztuczek, posłuszeństwa różnego rodzaju, jak turlanie nakrętki od ściany do dłoni, czy skakanie z jednej dłoni do drugiej, nigdy nie spostrzegłem, że ich nie ma - związek idealny, bezstratny. Zakwestionowałem ich obecność dopiero na końcu istnienia stacji arktycznej - „Alcatraz”, mojego domu. To było na starość już wylotną, w przedsionku w ostatnim wagonie istnienia. Nierozczarowałem się, wspomnienia były prawdziwe, mimo iluzoryczności ich obecności na trzeźwo. Ale inaczej wszystko wygląda, gdy nie pamiętasz, co to trzeźwość. Jak kojarzy ci się ona z jakąś chorobą, z jakimś wirusem depopulacji, czy z zakazaną warszawską piosenką podczas wojny. Wódka była ciepła, dziwnie ciepła, to rzadkie tutaj w Arktyce. Czyżby ktoś celowo ją ocieplił, abym to zauważył? Na szczęście jestem sam, więc to niemożliwe. To są znowu te pierdolone na dnie bez koła ratunkowego - rozsądku - urojenia. To tylko mokra i zimna paranoja samotności. Odkąd puściłem kota Aka:„Skarpeta”, na małej, topniejącej krze ku ostatniemu widzeniu z Ojcem Niebieskim lub, kurwa!, z osranym przez małpy pomnikiem - Charlesa Darwina, co do czego pewności nie miałem, jestem w tej bazie sam. Hmm… lub prawie sam, bo szaleństwo pustki interpersonalnych relacji, szaleństwo braku cipy, przybierało różne kontrowersyjne i konwersacyjne obrazy osób i rzeczy trzecich. Póki co, relacje rosły w siłę z małymi białymi myszkami, ale jestem pełen wiary i nadziei, że zrobi się tłoczniej, że zespół ożyje, wyrwany szaleństwu z gardła w okrzykach - „Odi profanum vulgus et areno” lub „De profundis clamavi” Któż zagrzał mi wódę? A może zwariowałem? Czy myszki nie dobierały się do mojego atomowego paliwa? Raczej zamek na klucz w pancernej szafie, jednym kantem wychylonej na zewnątrz stacji, co sprawiało efekt chłodniczy, uniemożliwia otwarcie bez klucza, ale te małe kurwiki są jak tajni agenci. Nie wiedziałem, ale zdołałem już do niepewności przywyknąć. Była jak wszawica w burdelu, nieopuszczała na krok. Chyba, że ta ponętna kobieta w czerwonej sukience, którą widziałem w Atenach dwadzieścia lat temu, wyszła mi ze snu? Ta trzydziestoletnia amatorka szkoły powszechnego gwałtu publicznego wywołanego impresją otoczenia, nie była z pierwszej łapanki, ona dobrze wiedziała, jak rozpalić żądzę i zgasić jak peta. Co noc mi się śniła w innej fryzurze i innym makijażu - ona była jak skrzynka na największą miłość, na miłość życia. Myślałem, że skoro białe myszki mogą wyskoczyć z bani, to dlaczego nie ona…? Już długo nie podważałem ich egzystencji; pulsu krwi i bicia małych serc, ani przekazu myśli pomiędzy nami. Czy kobieta w czerwonej sukience jest opodatkowana? Czy ma swoją niepodważalną i nieosiągalną cenę? Czy nie straciłem wszystkiego by tu być? Czy to nie wystarczy? Winiłem o to wódkę, tw cholera musiała być kiepska, wiem, bo sam ją robiłem, haha! Mimo to obraziłem się na nią, bo jej dobro mnie irytowało, niby daje paletę korzyści, ale ciągle sśie, wymaga uwagi i tańca jakby z mordoru, czyli w krokach coś pomiędzy Dance Macabre a Tango, a to mnie niszczyło, więc o 4 do 6 minut później polewałem, przełykałem bez rozkoszy ani salw honorowych, trzymałem butelkę przez szmatę, nie wymawiałem jej imienia ani nie patrzyłem w oczy. Moja strata była jej bólem. Implikowałem go jej immanentnie i transcendentalnie, wszystko po to, aby jej udowodnić, że to ja panuję nad nią i żeby czuła ból obrazy, tej zimnej ignorancji z mojej strony. Mimo to gdzieś  w głowie miałem nadzieję, że wóda zmięknie, jak zakładnik wieży szyfrów, gdzie między obiektem tortur a torturującym tworzy się jakaś więź. Jeden błysk w oku blady, niemy uśmiech i już relacje zmieniają wartość, jakby ulegając przebiegunowaniu. Prawda jest jednak taka, że ja i wóda jesteśmy starymi masochistami, co utrudniało dialektykę perswazji - z jednej strony, a z drugiej wspólne straty przeważały na jej niekorzyść. Powoli ginęła, co mnie przyjemnie pobolewało. Może to jest czas na porozumienie, ta jej psychologiczna gierka o przetrwanie wydaje się dążyć do mojego sukcesu. Zdziwilibyście się, co człowiek potrafi zrobić, jak jest nastawiony na przetrwanie.  W pewnym momencie każdy z obecnych tu w sali tortur magicznie osiągną swój cel. Tak sie przynajmniej wydaje, gdy nie liczysz krzyków, stępionych oczu od denaturatu, krzywych igieł i wytartych strzykawek po serum prawdy, kwasu z akumulatora i czasu na urabianiu bohatera podlegającego perswazji, to są jednak straty, a psychika dziecka ukryta, jak strach na wróble w buszu i ciemności podświadomości, w końcu zapłaczę. Podobno lepiej płakać na początku, na świeżo, wtedy to mniejszy upadek, a po kilku „akcjach” przestajesz już czuć, bo gdy tak odkładasz załamanie, to potem upadek może zabić. To wtedy nie tylko płacz a kołnierzyk - szubienica, zestaw żyletek Polsilver, most dla odweselonych z widokiem na krematorium itp. Tak mogłoby być w moim przypadku. Gdy wóda zmiękła czułem syndrom Sztokholmski. Te relacje - wierzyłem - nie pójdą na marne. Czekałem na akt I i scenę finalną, gdy lady in red wchodzi z butelką wódki za podwiązką. Nie musiała być duża. Wystarczy, że będzie ciepła. A szanowna pani w czerwonym, do kurwy nędzy, powie mi, że moją butelkę wódki zagrzała między udami. Myszki razem ze mną patrzyły w kierunku drzwi wejściowych w oczekiwaniu, że ona wejdzie. Nie przyszła.   Koniec części I pt. Dziewczyna w czerwonej sukience.   Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
    • babcia opowiadała mi  o takim miejscu gdzie pod kuchnią nigdy węgiel nie gaśnie i malując rodzinne strony farbami świętego Łukasza próbowała kształtować moją duszę dziś gdy coraz chłodniejsze mgły dotykają mnie szadzią na tle ciepłego błękitu dzierga na drutach obłoki    a ja w srebrze pajęczyn cicho przywołuję twarze  głosy  i zapach powietrza z Kamionki Strumiłowej  
    • Nie to nie bez łaski    Innym sypiesz tęgim groszem Mi figę stawiasz przed nosem Pal cię sześć  No i cześć  To oszustka szóstka jest   I czego to się zachciewa Pani jeszcze w pretensjach? Perfumy biżuteria? Nowe meble do sypialni I kominek mieć w bawialni?   Kominek marzył mi się zawsze A jakże    Nic takiego się nie stało  Zawsze wszystkiego było za mało    To takie smutne Że popołudnie nie przyniosło  Zmiany Choć ranek był pełen nadziei  Teraz wiem  Nic się nie zmieni   Nie to nie bez łaski  Pal cię sześć  No i cześć    Ta podróż kończy się  Szkoda tylko że w tym Miejscu   Nie masz racji Może szkoda Może wszystkim Lecz to nie powód do płaczu  Lecz do akceptacji 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...