Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Śladem komety


Rekomendowane odpowiedzi

Fasety diamentu dotknięte pratchnieniem kosmicznego źródła, objawiającego się pozornie nieuporządkowanym szumem mikrofal oraz ponad dziesięcioma przykazaniami. W zależności od religii dzielących prawdę. Odbicia odbić. Sny we śnie.

Ognisko strzelało wysokimi płomieniami, dołączając pojedyncze iskry do tych już osiadłych na firmamencie. Ogromną część ciemnogranatowego nieba zajmowała świetlista kometa.

Tak jak przypuszczałem, wywróżyła klęskę naszym wrogom.
Nie mam imienia.


Uprzątnięto z grubsza pobojowisko. Dzieci Wysypiska dobrze znały się na utylizacji. Swoich poległych pochowają jednak godnie, w oznaczonych miejscach. Siedzieli wokół ognia. Ośmieleni i zwycięzcy. Krwawy triumf. Słodka Jennifer. Blizna od oka do kącika ust oszpeciła ją, niewątpliwie już na zawsze, co w jej zawodzie było nie bez znaczenia. W tej jednak chwili stanowiła bezsprzeczną piękność. Jej oczy miotały zuchwałe błyski, stając się troskliwymi kiedy spoglądała na posłanie, w którym spoczywałem bez sił.

Znajda bez pamięci, hobo wszechświatowych autostrad i tylko jednego mostu prowadzącego na Zaczarowaną Wyspę. Przewodnik i niekoronowany król. Czy mogę być z siebie dumny? Stworzyłem rodzinę, a może ona mnie? Mały naród, broniący swojej niepodległości. Żebracy, złodzieje, dziwki, nieprzystosowani poeci. Piana na rakowatej tkance Miasta. Czerpali ze studni ukrywającej swoją zawartość nawet przede mną, ich naczyniem.

Metropolia Świateł nie rozróżniała pomiędzy tymi, którzy nie chcą lub nie potrafią poddać się jego trybom od produkowanych przez nią śmieci, które lądowały ostatecznie na wysypisku. Szczury dzieliły się na te unurzane w błocie magii, w wyścigu po labiryncie i te wolne od sukien z Prady i garniturów od Armaniego. Jako jego odchody jurystycznie podlegaliśmy Miastu. Ostateczną utylizacją zajmował się pasożyt-symbiont na jego własnej tkance. Gang dzielnicy zewnętrznej. Zmotoryzowana banda Czarnego Mordechaja. Dzieci wysypiska były łatwym celem, choć same łupów nie dostarczały. Nękane i zabijane dla samej tylko przyjemności mordowania oraz inicjacji nowoprzyjętych członków gangu.

Noc komety odmieniła wszystko. Promień przybyły z otchłani Oorta rozszczepił się na pryzmacie zeszklonych serc, niosąc ze sobą przeszłość gwiazd.

Średniowieczna broń stworzona za moim pośrednictwem. Wzory czerpane z bezpamięci.
Przez warkocz Gwenefer i Komety.
Zmyślne pułapki, wilcze doły, kusze, balisty i arbalety zmontowane z porzuconego złomu przeciwko zmotoryzowanym jeźdźcom, wyposażonym w szybkostrzelne automaty. I nie ma we mnie żalu, że przypłaciłem to życiem. Już za chwilę odejdę w stronę tego cudownego światła na nieboskłonie. Od ogniska zadźwięczały bluesowym akordem struny gitary.
Z lekka zachrypnięty głos Jennifer zaintonował pieśń, której dotąd nie słyszałem.

A gdy gwiazdy zapukają do twych okien,
blask komety odmaluje srebrem gładź,
wejdź w zwierciadło, chociaż może zbyt pochopnie,
tam za drzwiami jednak całkiem inny świat.

Bo tu! Tylko troski i ból.
A tu! Ciężar Ojca i gwałt.

Leżę krzyżem, na wznak i odsłaniam srom.
Przekręcę się, Ojcze, wyrwę gwoździe, już czas.
Ale wtedy - kiss my ass!

Bo tu! Muzyka jednak gra!
Gdy świat jest snem, a sen jest grą.

Ten za drzwiami, nie może być jeszcze gorszy,
chociaż smoki są na niebie tu i tam.
A ja! Jednak chcę ujeździć jednorożca
i brylować pośród Camelotu dam.

Bo tu...!? Lęk, niepewność doskonała.
Na skraju życia...


Wstając, obejrzałem się przez ramię. Moje ciało wyglądało żałośnie, kiedy oddech przestał poruszać już zapadłą piersią. Podszedłem do dwóch słupów imitujących bramę. Na przybitej u szczytów desce, koślawymi literami, wyryte były słowa Avalon. Pamiętam dzień, kiedy je wyrzynałem. Pchnąłem odrzwia, które pojawiły się w blasku komety...

*
Od posadzki przejmowało chłodem. Skończyło się nocne leżenie krzyżem przed koronacją.
Dziwny sen. Podniosłem się, zesztywniałą dłonią ujmując Excalibura. Drogę zastąpiła mi postać w płaszczu zamiatającym ziemię. Spod kaptura wysuwały się srebrne włosy.
- A więc wróciłeś, Arturze Pendragonie?
- A więc to nie był sen, Merlinie? - Odpowiedziałem drwiąco pytaniem na pytanie.
- Tu już sam musisz wybrać, Arturze. Może śnisz teraz? A tak, nawiasem mówiąc, gdzie przebywałeś, przyszły królu? Nawet mi nie było dane odgadnąć, dokąd posyłam Cię przez Drzwi w Noc Komety. Obiecałem jedynie, że wrócisz z wiedzą. Noc jeszcze nie minęła a przecież powróciłeś.
Uśmiechnąłem się - opowiem ci innym razem, stary, niedołężny czarowniku.
Przypomniałem sobie napis na desce.
- Dopiero co przybyłem z Avalonu, zaczarowanej wyspy. A co do wiedzy?! Po ceremonii niech rycerze zasiądą do stołu ustawionego tak, aby nikt nie został wywyższony, nawet król.
- Czyli do okrągłego - mruknął Merlin półgębkiem.

Drzwi kaplicy otwarte na przestrzał, w szarości przedświtu, pieczętowała wielka gwiazda,
zanurzająca swój złocisty warkocz za horyzontem.
Pomyślałem o włosach Jennifer. A może Gwenhwyfar?

A tu! Miłość, choćby śmierć ją dała...

J E S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Niestety bywa, że alko i dragi i wtedy nic innego się nie liczy. Pozdrawiam
    • Trochę inna wersja dawnego tekstu   Cześć. To tylko ja. Chyba jako całość lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli przeciwnie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu.   Trudność to dla mnie wielka, zwyczajność z mego pióra na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek – chociaż takową lubię – to bez udziwnień, ciężko mi zaiste lub po prostu taki wybór chcianą przypadłością stoi. Pisząc dziwnie o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, zawikłanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot, takich i owakich wypocin, lub nawet laniem wody zalać.   Gdybym koślawym grzebieniem, włosy w przypadkowym kierunku przeganiał, to skutek byłby podobny. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza połacie, pośród bliźnich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek, a w tym co piszę teraz, nadmiar zaimków osobowych, co w takim rodzaju tekstu, jest uzasadnione.   Napisz proszę, co w twoim życiu uległo zamianie. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie ziemskich ścieżek. Jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać. Choćby z nosem przy padole, twojej upragnionej gwiazdy. Gdy ulegniesz poddaniu, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los.   A jeśli źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Czasami oddaj! Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały wyłuszczam.   Proszę cię. Pozostań przewrotną, ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Tylko ósme poty wylali i tyle z tego było.   Przesyłam tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu.   twoje zwłoki są w rozkładzie twoje ciało gnije już twoją trumnę sosenkową pokrył zacny cudny kurz   twoje czarne oczodoły białej czaszki perłą są a piszczele szaro złote jak diamenty ślicznie lśnią   No i co? Zaraz jest ci weselej, nieprawdaż? Przyznać musisz. Oczywiście wierszyk nie dotyczy ciebie. Kiedyś tak, jeżeli twój trup nie spłonie. Póki co, wolę cię zapamiętać obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na sercoduszy.    Tak bardzo tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich, ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony, do utraty tchu. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę.   To skądinąd byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno nie popadnę w otchłań obrażań. Chyba, że obrażeń, jak dajmy na to w coś walnę lub ktoś lub coś, mnie.   Aczkolwiek bywa, iż żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez ciebie na liściach bobkowych osiądę speszony, a to spłodzić może, psychiczny uszczerbek na zdrowiu... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę?    Dzisiaj znowu byłem latawcem, który pragnął wzlecieć i kolejny raz, spalił lot na panewce. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną.   Kiedy wreszcie będzie koniec. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem oprzeć jaźń o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz przeciwnie, lecz mijam je za szybko. Są tylko smugami. Bo wiesz jak jest. Światło bez cienia sobie znakomicie poradzi, lecz cień bez światła istnieć nie może.    Nie czytaj tej mojej głupawej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wrzuć do ognia. Niech spłonie. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew.    Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę ruszyć ciała, znowu przyklejony do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Są częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Ciekawe czyja to wina? Raczej nie muszę daleko szukać, by znaleźć winowajcę. Jest zawsze całkiem blisko.    Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca udusić i wycisnąć: całe posklejane rozdwojone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć, przemyśleć i uwolnić trybiki z piasku. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy.    Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem klejem pokręcone ego i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę jaźń w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry.    Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści we wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Niektóre wyrwane bezpowrotnie. Pozostał tylko wzdłużny, postrzępiony ślad.   Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu zwisającego buta, wychodzi dziwna, tycia postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To matka głupich. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los.    Pomału kończę na dzisiaj... z tą pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę, co na jedno, chyba wyjdzie. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci, musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładanych zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę.   No nie! Nawijam banialuki w sumie lub innej rybie. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i stokrotkach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną, dopóki nie zwiędną i zdechną. O białych uroczych barankach, płynących po błękitnym oceanie do złotego portu o barwie słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy z nadszarpniętą skórką. Co chwila jest oświetlona, obsraną przez muchy, lecz mimo wszystko działającą, żarówką morskiej latarni.     Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym są. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozbić na wiele kawałków i nie móc go z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji, a drugie zostanie całe, lecz i tak rozbite.    Jeżeli przeczytałaś te moje bajanie, to gratuluję cierpliwości. Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie.    Na koniec zwyczajowy przerywnik.    Miłość    zostańmy w naszym świecie lecz zabierzmy butle tlenową z powietrzem może być różnie gdyż ty ze mną a ja z tobą
    • (Amy Winehouse)   więc albo światło albo mrok   reszta to mgnienia  zauroczenia odurzenia    od niechcenia 
    • @befana_di_campi ↔Dzięki:~))↔Pozdrawiam:)
    • @Waldemar_Talar_Talar ↔Dzięki:)↔ Chociaż ja jestem rzadko zadowolony na 99% z tego co napisałem. Raczej nigdy! Chyba każdy tekst?→jest "żywy"→bo można go napisać na nieskończenie wiele sposobów:)↔Pozdrawiam:)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...