Prawda (parł) umiera na żywo. Bo wyż, a na rei muł, rap, A-dwa RP.
-
Ostatnio w Warsztacie
-
Waldemar_Talar_Talar 12 737
Opublikowano (edytowane)
liście powoli spadają mgła
zaczyna się czaić
marzenia gdzieś po
kątach się chowają
na niebie zimne gwiazdy
wiatr do okien puka
bezdomni za ciepłym
sie rozglądają
człowiek bywa zamyślony
do minionego wraca
widzi łąki i tęcze
ptactwo rozśpiewane
coś w kościach łupie
w dłoniach ciepła szklanka
z duszą rozmawia o życiu
a nawet o śmierci
bo gdy pełna jest jesień
śmierć odważniejsza
bywa zwłaszcza dziś
gdy smutek dopada
Edytowane przez Waldemar_Talar_Talar (wyświetl historię edycji)0
-
-
Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach
-
- 22 odpowiedzi
- 512 wyświetleń
-
- 21 odpowiedzi
- 333 wyświetleń
-
- 14 odpowiedzi
- 328 wyświetleń
-
- 13 odpowiedzi
- 270 wyświetleń
-
- 13 odpowiedzi
- 305 wyświetleń
-
-
Zarejestruj się. To bardzo proste!
Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.
-
Ostatnio dodane
-
Ostatnie komentarze
-
Przez Bożena De-Tre · Opublikowano
Sznyt kuglarski z refleksją.O poranek obudził.... podoba mi się a smakuje jak dobra kawa.....Twój wiersz. Pozdrawiam wszystkich. -
Przez Waldemar_Talar_Talar · Opublikowano
liście powoli spadają mgła zaczyna się czaić marzenia gdzieś po kątach się chowają na niebie zimne gwiazdy wiatr do okien puka bezdomni za ciepłym sie rozglądają człowiek bywa zamyślony do minionego wraca widzi łąki i tęcze ptactwo rozśpiewane coś w kościach łupie w dłoniach ciepła szklanka z duszą rozmawia o życiu a nawet o śmierci bo gdy pełna jest jesień śmierć odważniejsza bywa zwłaszcza dziś gdy smutek dopada -
Przez Luca Jakiśtam · Opublikowano
(to się da poprawnie przeczytać odpowiednio intonując, odmiennie i silniej niż intonacja prozaiczna obecna) Jam blok mszarny bez-imieniem pełni bajek niespełnionych obcą mową dziwu piwnicznego smoka jajek złotych w maglu strzegącego z okien złotych świata dziwu odbłysłych niedostępnego niedowiarkom nienienienia szarym styropianem głuszy okrytym rozłąki z duszą cudu moich komnat i korytarzy i wind i schodów i dachów i przejść tajnych do innoty mową milczenia słońca drapiącego zmarßczki skóry mojej pod kątem ostrym jest (ciąg dalszy nie nastąpi, zamiast tego text będzie rósł, a może się i skurczy na starość, nikt nie wie; numery podadzą dni życia textu) -
Przez Luca Jakiśtam · Opublikowano
Wrzucam drugi raz, tamto było spieprzone, to miało być jedno poprawne zdanie bez przecinków, powierszowane jest aby ułatwić dostrzeżenie węzłów. To nie jest ćwiczenie, to konstrukcja szkatułkowa, bajkowa, wynikła wprost z alternatywnej logiki; podobnie w słynnym języku Pirahã nie ma zdań złożonych, co później się dowiedziałem, już po próbach pisania bez tych prymitywnych "który", "jaki", "że" itd... W poezji współczesnej omija się przecinki zastępując przeniesieniem do nowego wiersza, instynkt poetów nie myli tutaj. Niech to będzie ku inspiracji gdzieś. Skrót: Chłopiec żyjący w Dawnowie posłyszał o porwaniu królewny Chłopiec jestący sobie w Dawnowie gdów* króla Gwozdka Królewnostraty Pierwszego i smokowej paßczy smrodu zębatej bardzo złośnymi wpisami w sieci brzydkich krzywu luster królewny porwania poczucia ładności teraz-żaby odczaru nieznanego przez króla nagrodą połowy królestwa jego wielkiego i ręki królewny pożaby dla chłopca zachęconego ładnoty królewny szukać w paßczy smokowej pełnej złych wpisów w sieci walką z krzywosłowymi olbrzymami rycerzy zżarłymi wszystkich nie umiącego kłamać mieczem prawdy i zamiatania olbrzymów do słoika takich malutkich żabie do zjedzenia jak muchy królestwa śmiałkowi danego wraz z ręką królewny długo i ßczęśliwie żyjącej z nim wielą przygód w sieci krzywych lustrów wyjścia szukania i nie szukania lustra swego o porwaniu królewny posłyszał jest. * por. "gdy" i "gdzie" -
Przez Arsis · Opublikowano
W tym mieście o poranku. W słońcu, któregoś dnia zmierzchającego lata. W tym słońcu, które spadało z liści kroplami blasku. I w tym tchnieniu, co dosięgało mojej twarzy… Idę wciąż. Szedłem. I będąc w tym nieustannym dochodzeniu szedłem nadal tym chodnikiem, ścieżką. Drogą… Czy szłaś ze mną? Szłaś cicho obok. Skryta w cieniu kasztanu. I szliśmy tak we dwoje. Ja tu ze sobą. Ty w oddaleniu. Parę kroków za mną. W innym czasie. W niedowidzeniu. Pomiędzy czymś a czymś. Pomiędzy. Wśród. Albo nigdzie. A więc szliśmy razem. Osobno. I wcale. Idąc, wciąż myślałem o tobie, zatrzymując się co chwila, abyś nadgoniła kroku w przezroczystych bramach z powietrza. Tak jakoś było mi ciężko ale mimo to pięknie pod tym błękitnym kloszem ogromnego nieba. W tym oceanie bez najmniejszej obłocznej skazy. W tym wszechświecie naszej egzystencji. Powiedz mi… -- milczysz. A więc znowu milczysz. Wciąż milczysz. I to milczenie twoje. To milczenie w szeleście wiatru. W kakofonii czyichś obcych głosów i szeptów. W rozgwarze ulicznego zgiełku. Idę wciąż. Chodnikiem. Ścieżką. Drogą… W oślepiającej bieli kamienic, szklanych wieżowców. W jakiejś bioluminescencji spadającej z wysoka. A więc idę. Szedłem. I w tym podążaniu trzymałem twoją rękę, kiedy ty szłaś obok powietrzem i ciszą. Przejście dla pieszych. Białe pasy zebry. Stoimy, stojąc. I stoimy raz jeszcze. Za następnym razem. I jeszcze… Tym razem za kolejną. Za siódmą przeszkodą. Za jakąś kładką dla pieszych. Za ogrodzeniową siatką… Za nią róg kamienicy. Za drzewem. Za tym krzewem o zapachu jaśminu. Jakaś kobieta idąca z psem, ciągnąca go na smyczy jak upartego, spojrzała na mnie, albo na ciebie, ale tak jakby spoglądała przez nas, przeze mnie. Zapatrzona w dal czytała reklamowy baner na wielkiej ścianie z płótna i plastiku. Szeleścił na wietrze. Kolebał się i łopotał z filmowym bohaterem celującym palcem w niebo. Dzisiaj jest wiatr. Dzisiaj był wiatr. Szedłem. Szliśmy, aby dosięgnąć stopią piasku po jego drugiej, nieosiągalnej stronie. Trzymałem twoją rękę, kiedy szłaś obok, idąc jakby we śnie. I szliśmy razem. We dwoje. I jeszcze. I wciąż jeszcze. Myślałem o tobie, myśląc jak teraz o wieczorze, kiedy siedząc przy stole piszę. I czytam. I piszę, wychylając co chwila kolejną butelkę czegoś, co otumania zmysły. Albo nadaje ostrości jak brzytwa. Coś mi spadło ze stołu z trzaskiem rozbijanego szkła. Trąciłem niechcący ręką w przypływie impulsu rozrzewnienia. Który to już raz tak siedzę i piszę o tobie? Kiedy tylko i wyłącznie o tobie myślę? Siedzę w jakiejś mansardzie. W jamie z cegły i kamienia. W ciszy wspomnień. W dźwiękowych plamach ambientu, podczas gdy wirują wokół i mżą drobinki kurzu. Jestem tutaj. I jestem. I czekam w tym czekaniu na Godota. Albert Camus obraził się na mnie. Przekręca się w grobie. Albo patrzy się na mnie z politowaniem, stojąc przy oknie i popalając przy tym papierosa w jakiejś takiej nonszalanckiej postawie. Nie wiem. Może źle widzę. Może niedowidzę. Ale tak jak stoi rozpływa się cośkolwiek w purpurowym obłoczku. Znika w piskliwym szumie gorączki. Wracam na swoją drogę. Przelewam na papier. Albo bardziej na twardy dysk komputera. Nie ważne. Jakie to ma znaczenie. Zapisuję co mi przynosi chwila. Zanurzam się w strumieniu świadomości, który szumi i szemrze kropliście jak rozpędzony górski potok. Wydaje mi się, że wśród wiwatów staję. Wśród darów i salw. Od kogo? Nie. Ty tylko imaginacja. Urojenia. Mistyfikacja obłąkanego umysłu. Być może ktoś napisze mi na grobowej płycie epitafium: „ Tu leży ten, co utonął w potoku słów”. Do kogo ja to mówię? Piszę? Do nikogo. Idzie to jak wiatr, gdzieś, hen, daleko. Zamknięte w zakorkowanej butelce. Rzuconej w odmęt rozfalowanego morza. Płynie. I będzie płynąć ku brzegom wyśnionym. A więc idę. Szedłem chodnikiem. Ulicą miasta, które tonęło w słońcu i w deszczu maleńkich żółtych kwiatków. Szedłem w urojonej ekscytacji. W jakiejś reminiscencji i we wszechobecnej nieobecności. Bez ciebie. Mimo że trzymając twoją dłoń, trzymałem ją jeszcze, choć bardziej w wyśnionej scenerii krajobrazu. I trzymałem ją mocno, aż do zbielenia kostek. Zaciskałem ją, zamykając jedynie próżnię. Jakieś to wszystko poplątane. I było. I jeszcze. W rozchwianej teraźniejszości zgubiłem dawną ciebie. Przepadłaś, gdzieś w pomroce dziejów. Mimo że idę w słońcu takim jaskrawym. W szmerze samochodów. Klaksonów. Ulicznego gwaru. W zapachu miasta. W mieszaninie spalin i perfum. Przypiekanego tłuszczu… Wszystko to jakieś bezpostaciowe, amorficzne. Trudne. Jak w prozie Donata Kirsha. Szczególnie w jego debiutanckich Liściach Croatoan. Które do tej pory drażnią i odpychają polemistów rzeczywistości. A więc słońce. Wokół. I wszędzie. Jasne ściany ranią w odbiciach zmęczone źrenice. Uśpione. Zapiaszczone magmatyzmem zawoalowanego snu. Przechodnie. Jakieś cienie, nie-cienie. Okna. Szyby w przebłyskach migoczącej natury rzeczy. Elewacje w słońcu. Schody w półcieniu. Bramy wykute z żelaza. Mozaika wejść i wyjść. Skrzyżowania. Zakręty. Zakola. Puste place. Ogromne. Przeogromne. Parkingi. Nagrzane słońcem auta. Współczesne. Niewspółczesne. Odległe w czasie. Z grubymi, chromowanym wargami zderzaków. Pejzaż opuszczenia i samotności. Choć w słońcu. W tym jaskrawym słońcu… Bez ciebie… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-09)
-
-
Najczęściej komentowane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne
Rekomendowane odpowiedzi
Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto
Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.
Zarejestruj nowe konto
Załóż nowe konto. To bardzo proste!
Zarejestruj sięZaloguj się
Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.
Zaloguj się