Na granicy
- 
	
Ostatnio w Warsztacie
- 
						
	
							Waldemar_Talar_Talar 17 197
@infelia - dziękuje -
0 
 - 
						
 - 
	
Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach
- 
	
	
	
- 36 odpowiedzi
 - 591 wyświetleń
 
 - 
	
	
	
- 31 odpowiedzi
 - 621 wyświetleń
 
 - 
	
	
	
- 28 odpowiedzi
 - 454 wyświetleń
 
 - 
	
	
	
- 27 odpowiedzi
 - 414 wyświetleń
 
 - 
	
	
	
- 27 odpowiedzi
 - 557 wyświetleń
 
 
 - 
	
	
	
 
- 
	
Zarejestruj się. To bardzo proste!
Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.
 - 
	
Ostatnio dodane
 - 
	
Ostatnie komentarze
- 
						
						
Przez Alicja_Wysocka · Opublikowano
@Migrena Och, mówisz mi to często, bo Ty wiesz co mówić trzeba, żeby było miło i tyle, dziękuję :) @huzarc, dziękuję :) - 
						
						
Przez Benjamin Artur · Opublikowano
*** W Krakowie wylądowałem dosyć wcześnie. Mówiąc „wcześnie”, mam na myśli to, że dwa ostatnie lata liceum kończyłem, mieszkając sam w mieście. Musiałem więc utrzymywać się w tych ciężkich czasach sam i uczyć bez żadnego wsparcia. Do liceum ogólnokształcącego im. Jana Kochanowskiego chodziłem, a właściwie — dojeżdżałem — do Nowej Huty. Szkoła mieściła się na osiedlu Wysokim 6. Po pracy, z Rynku, musiałem załadować się w tramwaj albo w autobus, żeby tam sprawnie dojechać. Nowa Huta w tamtych czasach była zapomnianą częścią świata. A raczej — takie sprawiała wrażenie. Pewnie pomyślicie, co mnie przygnało do Krakowa z peryferii Małopolski. No cóż — spódniczki i zgrabne nogi. Zawsze zaczynało się od kobiet. Od Heleny Trojańskiej, Pandory czy Lady Makbet. Magda wyjechała na studia na AGH. Nie zastanawiając się długo, wyjechałem zaraz za nią — do miasta króla Kraka. Były wakacje, więc mieliśmy trochę czasu, by poszukać mieszkania, powłóczyć się po knajpach. Znaleźć jakąś pracę i zacząć mieszkać jak dorośli ludzie. Mieliśmy wtedy po dziewiętnaście lat i czuliśmy, że to miasto nas zaprasza. Zapraszał nas wspaniały Rynek i siedzący na ławce Skrzynecki. Zapraszały stragany z obwarzankami, każda przekupka z kwiatami. Witani przez każdy miły zakątek i każdą uliczkę, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że warto zostać tam na dłużej. Mieszkanko znaleźliśmy na Czerwonym Prądniku. Może to trochę daleko, ale był to cudny zakątek. Dom stary, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne. Właściciel zapewne też — miał koło osiemdziesiątki. Pod każdym z drewnianych okien kwitły czerwone pelargonie, a my dostaliśmy pokoik na samej górze, w szczycie. Pośrodku pokoju stał piękny, drewniany gibel. Można było w nim usiąść na parapecie i rozmyślać. Boże, jakie to było piękne lato. Jaki cudny zapach unosił się od tych pelargonii. Mieliśmy więc już swój pokoik — piękny, wymarzony. Pozwoziliśmy do niego swoje graty. Magda — masę książek. Ja, oczywiście, też książki. Oprócz tego klawisze, na których lubiłem pograć, i hantle, którymi ćwiczyłem. Jak już wspomniałem, właściciel domu był starszą osobą, więc nazywaliśmy go „dziadkiem”. Dziadek mieszkał sam, na parterze. Nie odwiedzały go żadne dzieci. Raz w tygodniu zaglądał do niego jakiś inny dziadek z kolegą. Czasami więc było ich dwóch, a innym razem trzech. Gdy sobie podpili, dziadek wyjmował harmoszkę i grywał przedwojenne, smutne szlagiery. Klimat miejsca, osoby i muzyka tworzyły razem nastrój naszego nowego świata. Do pokoju prowadziły drewniane, skrzypiące schody. W połowie drogi znajdował się podest i okno, przez które można było wyjść na piękny, drewniany balkonik. To tam zasiadywał dziadzio ze swoimi kompanami. Magda, jako kobieta, od razu zagospodarowała pokoik po swojemu — otuliła go w narzuty, obrusy i inne kobiece akcenty. By było miło i z klimatem. Jak to kobieta. Wieczorami wychodziliśmy na Rynek — poznawać knajpki i zwiedzać różne ciekawe miejsca. Czasem to było muzeum sztuki, innym razem kościół, a jeszcze innym — wystawa malarstwa lub fotografii. Spotykaliśmy często inne, podobnie zagubione w swoim świecie osoby. Magda była drobnej postury, miała piękne, blond włosy. Pochodziła z Oświęcimia. Znałem ją jeszcze z czasów liceum — gdy uczęszczała do trzeciej klasy. Chodziliśmy wtedy po szkole do „Paco” — knajpy, gdzie bawiło się całe towarzystwo z Oświęcimia. Ostatni autobus miałem o 22:30, więc jeśli go przegapiłem, szedłem do niej, żeby przenocować. Skradaliśmy się zawsze po cichu, po ciemku — żeby rodzice mnie nie zobaczyli. Lecz jej pies zawsze mnie wywąchał. Niestety, Magda miała psa, który szczekał jak głupi na wszystko, co się ruszało. Szczekał również na nas, ale na szczęście rodzice zbytnio już na niego nie reagowali. Więc, skradając się po cichu, lądowaliśmy razem w łóżku. Rano matka wychodziła do pracy i czasem zaglądała do pokoju. Wtedy musiałem przeczekać chwilę w szafie, a potem znowu kładłem się na swoim kawałeczku Magdy łóżka. I mieliśmy dla siebie już cały dzień. Po jakimś czasie Magda śmiała się ze mnie, że jestem jej „człowiekiem z szafy”. W Krakowie miałem teraz trochę luzu. Magda znalazła pracę jako barmanka w małej knajpce — takiej naprzeciwko policji, rzut beretem od Karmelickiej. Przesiadywały w niej przeważnie „pały”, więc wydawała się bezpieczna. Miejsce, gdzie na pewno nie zaglądają patałachy będące na bakier z prawem. Ale się myliłem. Pewnego popołudnia dzwoni Magda. Drżącym głosem do słuchawki mówi, że przyszedł do niej do pracy jakiś gość, który handlował Lewisami. Miał je nawet przy sobie, ale tylko w dużych rozmiarach. Magdzie się spodobały. Chciała kupić dla siebie i dla mnie. Z góry mu zapłaciła, a on poszedł po mniejsze rozmiary. I tyle go widzieli. Cwaniak z Krakowa. Myślałem, że uda mi się go namierzyć, ale zapadł się pod ziemię. I tak poszło z dymem trzysta złotych. Ja, oczywiście, też poszukiwałem pracy. Kupowałem obwarzanka z solą od zaprzyjaźnionej sprzedawczyni — zawsze od tej samej kobiety, która handlowała na Rynku, przy wejściu na ul. Karmelicką. Siadałem tam na ławeczce, dłubałem większe kawałki soli, a drobne okruchy rzucałem gołębiom. Rozmyślałem i zatapiałem się w myślach, z solą w oku i na palcach. Wertowałem gazety na zmianę, czytając anonse i drobne ogłoszenia o pracę. Ale wtedy znaleźć jakąś normalną robotę graniczyło z cudem. Pełno było ogłoszeń dotyczących akwizycji, pracy w McDonaldzie, na taśmie albo w podrzędnej spelunce — jako kelner. „Żeby tam pracować, to nieźle musi człowieka przycisnąć” — pomyślałem. Nie przeczuwając nawet, że kiedyś sam będę musiał przez wszystkie te etapy zawodowej drabiny przejść… Siedząc tak na ławeczce, odprowadzałem przechodniów wzrokiem — pełnym wyzwań, pobladłym od myśli rodzących niepewność i lęk przed światem. Dokąd pójść? Co robić? W ułamku chwili człowiek myśli o jednym i drugim. Czuje kotłowanie w głowie, ciężko zebrać myśli do kupy. Poukładać sobie wszystko: szkołę, pracę, życie. Powoli dochodzi do niego, że może w złej kolejności wybrał się na podbój świata. Na szczęście całą tę szarość przykrywał klimat miasta. Mnóstwo ładnych studentek dodawało uroku posępnym dniom. Z oddali słychać było całkiem dobrze wygrywane na gitarze kawałki z klasyki rocka i niezły głos — głos człowieka, który przeszedł niejedną drogę i z niejednego kufla pił. Miał w sobie coś, co doskonale wpasowywało się w klimat Krakowa. Czasami mieszał się z hejnałem, tworząc osobliwą kakofonię. A potem znów — Money Pink Floydów, z nową energią eksplorował całą przestrzeń Rynku. Wciągnąłem więc powietrze z całą energią i wstałem, by upić się klimatem dnia. By ta siła mogła zostać ze mną na dłużej. Podświadomość pokierowała mnie na Mały Rynek. Wszedłem do księgarni „Cud”, a z niej — do kawiarni „Albo Tak”, na kawę. W południe byłem umówiony z Magdą, mieliśmy zjeść razem obiad. Miałem więc jeszcze trochę czasu, by pobyć sam na sam ze sobą — na tyle, na ile to możliwe w zatłoczonym Krakowie. Ale są takie miejsca, gdzie można poczuć się naprawdę sam, nawet w tłumie. Pub „Albo Tak” na Małym Rynku należał właśnie do takich. Polubiłem tam przesiadywać w ciągu dnia. Gdy miałem się z kimś spotkać, zwykle lądowaliśmy właśnie tam. Latem miło było posiedzieć jeszcze w „Vis-à-Vis” na Rynku, ale tylko w ogródku — bo wnętrze, choć z klimatem, nie dawało zbyt wiele miejsca. Zimą często brakowało tam przestrzeni dla ludzi takich jak my — poszukujących swojego miejsca w świecie. A było nas wtedy sporo. Byliśmy postaciami nieobecnymi w świecie. Zawsze w tyle, nigdy z przodu. Jak mawiał Bronisław Duży. Znany multiinstrumentalista, który często grywał z Dudkiem: — „Krocz z tyłu, ale zawsze z podniesioną głową, przyjacielu.” - Tym właśnie jest blues. - I takie samo jest życie. Więc, naśladując jego słowa, kroczyłem zawsze z tyłu — ale dumny z tego, co mam. Choć miałem wtedy niewiele. Taki był mój wczesny blues o życiu. Mieszkałem z Magdą w pięknym pokoiku na Czerwonym Prądniku, wśród czerwonych pelargonii. Po wspólnym obiedzie. Wracając do domu. Szliśmy z autobusu, gdy usłyszałem znajomy głos i grę na gitarze w jednym z domów. Choć wydawało się, że to opuszczone miejsce, tajemniczy głos z rynku objawił się właśnie tam. Przystanęliśmy. W oknie pojawiła się młoda dziewczyna. Uśmiechając się, przywitała się z nami. Pogadaliśmy chwilę — okazało się, że tak samo jak my wynajmuje mieszkanie. Ona i tajemniczy głos, który nieprzerwanie grał na gitarze. Żyją sobie w luźnym związku, mieszkając w tej spokojnej okolicy. Tak jak i my — z dala od zgiełku miasta. Kilka razy spotkaliśmy się — a to na przystanku, a to w autobusie. Za którymś razem umówiliśmy się razem do knajpy. Poszliśmy do Teatru Buckleina. Było to wnętrze wygospodarowane w budynku na zapleczu Hotelu Europejskiego. Wchodziło się do niego przez oficynę od ulicy Lubicz. Sylwia — bo tak miała na imię nasza kompanka — ubrana była w suknię stylizowaną na lata 20. Przypominała trochę „paryżankę”, tę z wykopalisk z 1400 r. p.n.e. A więc — mocny makijaż i czerwień podkreślająca usta. Włosy kruczo czarne, lecz ścięte już na Kleopatrę. W ręku trzymała długą fifkę, jakiej dawniej używały damy do palenia papierosów. Dopełniała swym wyglądem pełnię wnętrza. Usiedliśmy w trójkę, bo Piotr miał do nas dołączyć po swoim rynkowym tournée. Wnętrze teatru było bardzo klimatyczne. Na ścianie, nad sceną, znajdował się ekran, na którym wyświetlano stare filmy. Pomiędzy umowną sceną, a widownią stały stoliki, doświetlane małymi lampkami i świecami. Na widowni było kilka rzędów drewnianych siedzeń obszytych skórzaną tapicerką. Okna były duże, co optycznie powiększało przestrzeń. Od zewnątrz widoczne były wielkie kraty, które oddzielały nas od zewnętrznego świata. Po jednej stronie przed sceną stało pianino, po drugiej — bar. Przy barze można było usiąść na tonecie i wypić kieliszek wina lub koniaku. Piwko serwowano tam rzadziej — dlaczego, nie wiem. Może klimat miejsca narzucał pewien rodzaj klienteli i trunków. Piotr przyszedł dopiero po jakiś dwóch godzinach, więc my już byliśmy trochę wstawieni. Atmosfera w lokalu była szampańska. Niektóre pary — pewnie stali bywalcy — zaczęły pląsać i tańczyć. Piotr usiadł za stolikiem, jak zwykle uśmiechnięty, zapalił papierosa. Był bardzo bezpośrednim gościem, dużo starszym od nas. Miał już chyba grubo po trzydziestce. Nosił długie włosy i brodę — typowy gwiazdor rocka. Palił dużo. Zresztą Sylwia, mimo że była jeszcze nastolatką, nie odbiegała od niego ilością wypitych kieliszków wina i wypalonych papierosów. Tak zleciała nam ta bliższa część nocy. Dalszą musieliśmy podzielić na powrót nocnym autobusem i dalszą część imprezy. Wracaliśmy podchmieleni, w dobrych humorach. Po drodze oczywiście wpadliśmy pośpiewać do naszych nowych znajomych. Podczas takiego nocnego muzykowania postanowiliśmy spróbować coś razem zagrać. — Może uda nam się kiedyś zrobić koncert na rynku! — zawołał Piotr. — Kto wie, możemy spróbować — odpowiedziałem. Umówiliśmy się więc wstępnie na próbę, po czym pożegnaliśmy się w dobrych nastrojach. W niedzielę spaliśmy chyba do południa, przykryci samym prześcieradłem. Poddasze było gorące. Podczas snu przyszedł do nas dziadziuś, ale udawaliśmy, że śpimy. Byliśmy zmęczeni i całkiem nadzy pod tym prześcieradłem. Jak się potem okazało, chciał pożyczyć ode mnie hantle. Dziadziuś, choć wiekowy, miał krzepę i lubił poćwiczyć. Dobry z niego był, przedwojenny materiał. Więc dałem mu te ciężarki — niech ćwiczy jak najwięcej i żyje w zdrowiu jak najdłużej. Wstaliśmy po południu, zrobiliśmy jakiś lekki obiad, bo było gorąco, a nikomu po wczorajszej nocy nie chciało się zbytnio jeść. Wieczorem spakowałem Yamahę i poszliśmy na próbę do naszych nowych znajomych. *** Tam wszystko wyglądało, jakby impreza jeszcze się nie skończyła. Piotr i Sylwia byli w podobnych nastrojach, w jakich się rozstaliśmy. Dziewczyny zostały w pokoju, a my poszliśmy do drugiej części domu, żeby im nie przeszkadzać. Dom wyglądał w środku, jakby był w trakcie remontu. Pokój był pełen rzeczy z innych pomieszczeń — krzesła, sofy, na których leżały sterty ubrań. Na początku Piotr zestroił gitarę i zaczęliśmy próbę od dobrze znanego kawałka „Money” Pink Floydów. Po kilku razach nawet zaczęło to brzmieć. Potem zagraliśmy „Dom wschodzącego słońca” The Animals — covery znane wszystkim. A potem już grubo: Sting, Led Zeppelin, Pink Floyd. Jedno, co mogę przyznać — im więcej alkoholu w Piotrze, tym więcej można było z niego wycisnąć. Pomimo braku mikrofonu i głośno śpiewanych fraz, barwa jego głosu była przyjemna dla ucha. Piotr znał dobrze angielski, bo siedział jakiś czas w Anglii, więc śpiewał wszystko w oryginale, z niezłym akcentem. Pograliśmy tak chyba z dwie godziny i wróciliśmy do dziewczyn. Magda z Sylwią były już nieźle wstawione — nabrały nawet kolorków na twarzy. Rozmowy toczyły się na różne tematy. Przeważnie była to sztuka, ale czasem schodziliśmy na tematy egzystencjalne. Powoli lato dobiegało końca. Ja od września musiałem wrócić do szkoły, Magda od października na studia. Co prawda na Nowej Hucie miałem już zaklepane miejsce w szkole, ale nadal byłem bez pracy. Więc powoli zaczęły nam się kończyć pieniądze. Nasz pokój wraz z odchodzącym latem też zaczął się nam coraz mniej podobać. Sanitariaty, a więc ubikacja i łazienka, były w przystosowanych piwnicach, na poziomie -1. Tam też była duża kuchnia, ale dostęp do niej mieli wszyscy wynajmujący. Więc musieliśmy z tego poddasza schodzić na dół po wszystko, co stawało się coraz bardziej uciążliwe. Po którymś spotkaniu z naszymi znajomymi doszliśmy do wniosku, że przeniesiemy się do Sylwii i Piotra. Mieszkali oni w niedalekiej okolicy i mieli do dyspozycji cały dom, który w zamian za niewielkie remonty mogli użytkować. Dla nas było to pewne wybawienie, zważając na niedogodności w naszym dotychczasowym pokoiku i mój brak pracy. Pożegnaliśmy się z dziadziem. Z uwagi na to, że mieliśmy zamieszkać niedaleko, zostawiłem mu swoje hantle, by sobie nadal z nich korzystał. Byliśmy zadowoleni z tego, że nasze sprawy potoczyły się w tym kierunku. Mieliśmy znowu na jakiś czas dom nad głową i towarzystwo niezbyt uciążliwe — nie wchodzące w drogę, nie zadające za wiele pytań. Spędzali raczej większość czasu na uboczu, w odrębnym pokoju. Jakby na bocznicy, w osobnym pociągu. Ich pociąg przeważnie kursował równolegle do naszego, rzadko kiedy się przecinając. No chyba, że sami tego chcieliśmy. Wszystko się nieźle układało do momentu, aż pewnego ranka obudziły nas jakieś dziwne stukanie do drzwi i głosy. Byli to właściciele, którzy przyjechali sprawdzić poziom remontu. Rozmawiał z nimi Piotr, my tylko przysłuchiwaliśmy się rozmowie. Z każdą chwilą wyczuwaliśmy coraz większe napięcie. Właścicielowi i jego córce nie spodobało się, że zamieszkała u nich dodatkowa parka. Podejrzewali pewnie Piotra, że dorabia sobie dodatkowo na wynajmie, pobierając od nas pieniądze. I od tego się zaczęło. Najazdy właścicieli były coraz częstsze. Doszło do tego, że przyjechali do nas z dzielnicowym i wymachując jakimiś dokumentami, zaczęli straszyć nas karami i eksmisją. Nie spodobało nam się to, bo zbliżała się jesień, a nasza sytuacja zaczęła się komplikować i wymykać spod kontroli. Magda musiała mieć spokój na naukę. Studiowała zaocznie, ale wiele czasu spędzała w bibliotece lub na uczelni. Do tego jeszcze praca — więc przez cały dzień biegała. Niedługo na AGH-u miały zacząć się kolokwia, potem zaliczenia i egzaminy. Po jakimś czasie stwierdziła, że wraca do Oświęcimia. Musiała tam, na miejscu, skorzystać z zakładowej biblioteki, żeby pisać pracę. Nie sprzeciwiałem się temu. Odprowadziłem ją nawet na pociąg. I znów, cytując klasyka — jak pies byłem sam. W morzu samotności — sam. Kiedyś cała naga kładłaś się spać. Dziś na odwrocie rewers. Kursywą odnotowana w kolejnej rubryce. Pod niechcianą kroplą łzy. Dziś w ciemnym pokoju jestem sam. Przetrzymuje wszystkich, tych co kocham. Kaleczę ich duchem nabitym w stary grawer butelki. Myślami jestem tam gdzie wariat. Na awersie podpisany cudzych wspomnień. Tam, gdzie ty, lecz po drugiej stronie w środku tego co już było. Niesiony przez prądy już nie namiętności, a surowości. Od kobiecej namiętności przestawiam się na surowy instynkt przetrwania. - 
						
						
Przez Migrena · Opublikowano
@Alicja_Wysocka Alu, czy ja Ci kiedyś mówiłem,że Twój wiersz jest świetny ? nie ? to teraz Ci to mówię !!!!!! napisałaś, że znaczenie i więź rodzą się w nieuchwytnym punkcie styku. gdzieś między ludźmi, między tekstem a ciszą, między tym, co zostało napisane, a tym, jak to, jest odczytane sercem. Aluś. to piękny i mądry wiersz jest !!! - 
						
						
Przez Alicja_Wysocka · Opublikowano
Słowa: Adam Asnyk - 
						
						
Przez Poezja to życie · Opublikowano
Mrok pod schodami A życie pełne Jak kielich wina Przed Zmartwychwstaniem 
 - 
						
						
 - 
	
Najczęściej komentowane
 
- 
	
Wiersze znanych
 
- 
	
Najpopularniejsze utwory
 
- 
	
Najpopularniejsze zbiory
 
- 
	
Inne
 
Rekomendowane odpowiedzi
Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto
Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.
Zarejestruj nowe konto
Załóż nowe konto. To bardzo proste!
Zarejestruj sięZaloguj się
Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.
Zaloguj się