Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ROCZNY ABONAMENT


Rekomendowane odpowiedzi

Było już późno. Wiał lekki wiatr i siąpił deszcz ze śniegiem. Zapiąłem suwak kurtki pod samą szyję, choć rzadko mi się to zdarza. Hologram przy przystanku wyświetlał reklamy. Nie było już szans na transport do domu autobusem. Lekko przemarznięty podszedłem do stojaków. Były cztery. Jeden mniejszy i trzy takie akurat dla mnie. Zacząłem szukać monet w kieszeni, klnąc pod nosem, że nie przygotowałem ich wcześniej. Ziąb coraz bardziej masował mi plecy. Nie mogłem przez chwile ich znaleźć i lekko zacząłem się wkurzać.
Wreszcie się dogrzebałem. Wredna, dziurawa kieszeń krętym nogawkowym korytarzem przemieściła je do skarpetki.
Na początku nie podobała mi się inicjatywa miasta i tworzenie nowego środka transportu. Akurat takiego. Wysokie koszty utrzymania, w sumie duża nieprzewidywalność działań. Niski poziom bezpieczeństwa. Ale o dziwo sprawdziło się.
Wrzuciłem monetę do automatu. Wypiąłem łańcuch. Uderzył o chodnik z jakimś dziwnym, śliskim odgłosem, jakby był nasmarowany tłuszczem.
Spojrzałem na niego, wydawał się nie zwracać uwagi na taki drobiazg.
Przez chwilę przeleciała mi przed oczami reklama …PAMIĘTAJ O KASKU. Świetne. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie przy spadaniu ze stu metrów.
Podjechałem wózkiem. Niemiłosiernie skrzypiały kółka. Dawno nie używany?
Ten, którego wybrałem, wydawał mi się najspokojniejszy. Stał z wysoko podniesioną głową i wpatrywał się we wściekle błękitny neon po drugiej stronie ulicy. Jego szeroko otwarte nozdrza chciwie łapały odległy zapach.
Popatrzyłem w tamtą stronę. Neon oślepiał, ale po chwili zauważyłem jakąś postać leżącą na ziemi.
Poruszała się niemrawo. Wziąłem łańcuch w rękę i wpiąłem z powrotem w uchwyt. Cholera, straciłem monetę.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Pod ścianą, w kałuży leżał człowiek. Musiałem wdepnąć w nią, żeby do niego podejść. Zacząłem przyglądać się jego twarzy zakrytej zabłoconym zarostem. Lekki smrodek odchodów dawał się wyczuć już przy pierwszym oddechu.
W dali zamigotały światła. Nadjeżdżał samochód. Szybko usunąłem się za ścianę. Kątem oka popatrzyłem na oświetloną postać. I kałużę. To nie była woda. Zauważyłem kilka mokrych śladów po moich butach. Deszcz rozmywał czerwień na kolejne kawałki kostki.
Podszedłem znów. Dotknąłem go czubkiem buta. Jęknął lekko i jakby zabulgotał cały.
Pochyliłem się powoli walcząc z napierającą na mnie ściana smrodu. Przekręciłem go na wznak starając się znaleźć czystsze miejsce na jego kurtce.
Spod swetra wysunęły się wnętrzności. Parowały i miękko poruszały jak najedzony wąż.
Zaczął mocniej oddychać. Nieregularnie, jakby chciał napełnić się powietrzem mimo przepuszczającego zaworu. Nagle wszystko ucichło.
Chwilę zastanawiałem się co robić.
Wróciłem do stojaków. Wziąłem wózek. Kółka już nie skrzypiały. Widocznie deszcz nasmarował łożyska. Podjechałem pod neon i załadowałem go na podest. Nie było łatwo. Przelewał się przez ręce.
Wyprostowałem bolący kręgosłup. I uśmiechnąłem się.
Niezauważony przez nikogo podjechałem do nich. Ożywiły się, ich oczy nabrały blasku.
Musiałem uważać. Stanąłem kawałeczek poza ich zasięgiem i ściągnąłem ciało na ziemię.
Podszedłem do słupka i przycisnąłem czerwony przycisk.
Minęło kilkanaście minut. Przyjechała żółta furgonetka serwisowa. Dwóch ubranych w nieprzemakalne kombinezony podeszło do mnie. Rozejrzeli się, pokiwali głowami. Coś tam między sobą pomruczeli patrząc na mnie. Nie wyłączyli silnika. Nie słyszałem co mówili. Jeden wyjął aparat i zrobił kilka zdjęć. Potem przynieśli długie szczypce z ostrymi hakami na końcach. Jeden z jednej, drugi z drugiej strony zaczepili ciało i przeciągnęli pod stojaki. Odsunąłem się, bo krew chlapnęła mi pod nogi. Podeszliśmy do samochodu. Odgłos mlaskania i chrupania kości nie robił na serwisantach żadnego wrażenia. Czułem lekki posmak wymiotów w ustach.
Dali mi do podpisania jakiś papier. Zerknąłem na nagłówek. ROCZNY ABONAMENT.
Dostałem małą kartę, wielkości kredytowej.
Po 10 minutach było po wszystkim. Podeszliśmy bliżej. Pozbierali do worka resztki ubrania. Potem otworzyli tylne drzwi w samochodzie i wyciągnęli gruby wąż. Jeden zaczął pod ciśnieniem spłukiwać resztki do kanalizacji.
Za chwilę ukłonili się w ciszy i odjechali.
Podszedłem do tego samego. Włożyłem kartę w czytnik. Zapaliła się zielona lampka i wrzucona wcześniej przeze mnie moneta wpadła z brzękiem do miseczki.
No, no. Co firma to firma.
Odczepiłem łańcuch. Podstawiłem wózek i wdrapałem się na grzbiet. Było dość wygodnie. Wziąłem skórzane prowadnice w ręce i cicho cmoknąłem.
Pierwszy moment oderwania się od ziemi nie jest najprzyjemniejszy. To tak, jakby nagle ktoś z całej siły próbował ci wyrwać ręce.

Zaparzyłem herbatę. Usiadłem wygodnie na fotelu i zacząłem po raz kolejny czytać ulotkę, którą znalazłem pod drzwiami. Na tle wielkiego pterodaktyla widniał napis:
NAKARM ZWIERZĄTKO.
Teraz każdy PTERO może być TWÓJ
Wielka promocja.
Jeden miesiąc za darmo za 5 kg karmy.

To ten mój pokarm ważył ponad 60 kg.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...