Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Czekolada


Sue Ogg

Rekomendowane odpowiedzi

Mała, chuda myszka, niby zmokły worek mieszaniny strachu z sierścią, ostrożnie badała miejsce, w który się znajdowała. Gonił ją kot, oszalały kłębek pazurów i blizn. Oszołomiona,
w desperackiej próbie ratunku, nie zwróciła najmniejszej uwagi, gdzie biegnie. Było tu ciemno, lecz
w przeciwieństwie do piwnic, w których zwykła bywać, nie wilgotno. Nie zauważyła także pleśni, choć kurz utworzył pod jej stopami gruby dywan. Zdawała sobie sprawę, że znajduje się w przestrzeni pomiędzy drewnianą ścianę o ogromnej dziurze a jakimś dziwnym szarym czymś, tworzący coś
w stylu wypukłej ściany. Coś było gorące. Mysz dała się opatulić przyjemnym ciepłem, do jakiego nie była przyzwyczajona mieszkając w zatęchłych piwnicach, ściekach i śmietnikach. W powietrzu unosił się słodki, przyjemnie kuszący zapach… Brzuch jak na alarm włączył swoje protestujące burczenie, domagające się małego, a najlepiej dużego czegoś do schrupania. Mysz poruszyła wąsikami
i zmarszczyła nosek. Nigdy jeszcze nie czuła tego zapachu… Należał do płynnej substancji cieknącej
z niewielkiej dziurki w szarej ścianie. Próbowanie czegokolwiek niezidentyfikowanego, było jak samobójstwo w ciężkim mysim życiu. Jednakże cudowna woń pociągała niemiłosiernie, zdawała się zawierać sugestię, że jeżeli choćby była przyczyną śmierci, byłaby to najwspanialsza agonia rozkoszy, dla której warto było porzucić wszystko.
I tutaj opowieść mogłaby się skończyć. Mysz nie spróbowała nieznanej substancji
i zapomniała o dziwnym miejscu, do końca swych dni żyjąc na śmietniku. Aż nadszedł dzień, w którym stała się śniadaniem pewnego kota.
Załóżmy jednak, że spróbowała brązowego jedzenia, które ogarnęło ją smakiem tak wybornej doskonałości, że rozpaliło olbrzymie ognie miłości w duszy małej myszki. Już nic nie miało być takie, jak wcześniej. Dla tego smaku warto żyć… i umierać. Czekolada.
I mysz została tu na zawsze. Co jakiś czas do czekoladowego raju trafiały koleje gryzonie… kolejne i kolejne…. Aż utworzyło się małe stado, rodzina.

W zupełnie innym czasie, w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innej przestrzeni… stała sobie mysz, na krawędzi. Była o wiele mniejsza od innych gryzoni, a także przesycona niejakim żalem niewinnego tobołka nieszczęść, który naprawdę się starał, ale jakoś mu z życiem nie wyszło. Żałosny kłębek czarnej sierści. Nie czarnej jak węgiel, ale czerni przetartej jak używane ubranie. Do tego ubarwionej czymś lepkim, co niemiłosiernie poskręcało włosy w dżunglę kołtunów, których prawdopodobnie już nigdy nie będzie się dało rozczesać. I niewielkie oczka jak groszki, przesycone bezradnością i bezdenną rozpaczą. Błyszczą jakby błagały świat o miejsce dla małej istotki, która wciąż ucieka i wciąż się boi.
Już nie chce się bać. Już nie chce uciekać. Już nie chce żyć.
Stoi na krawędzi. A przed nią pustka.
Miło byłoby gdyby ktoś wbiegł teraz i krzyknął, by tego nie robiła. Ale ona nie miała nikogo.
W małym świecie gryzoni, w świecie bezkresnej walki o ser, nie miała nikogo i była nikim.
Wystarczy tylko skoczyć… Jeden jedyny skok i… ten ostatni.
Oto mysz. Oto krawędź. Oto wybór.
I oto koniec, myśli mysz. Poczym, z całą determinacją na jaką było ją stać, zrobiła krok…
w pustkę.

Leci. Spada we mgle. Niepowstrzymanie zbliżając się do końca… A czas jakby zwolnił, jakby nagle cały świat chciał choć o tą jedną chwilę przedłużyć żywot małej myszy. To jej chwila. Ta ostatnia, musi być jej.
I prawdopodobnie dla stojącego obok obserwatora byłyby to ułamki sekundy, lecz najbardziej pobudzonym jest się właśnie wtedy, kiedy się umiera. Ułamki sekundy były dla małej myszy całą wiecznością.
Czuła przyjemny dotyk mgły tak gęstej, że była niby miękki materac, w którym można utonąć.
I słyszała szepty. Słowa, których nikt nigdy nie powiedział, ale które zdawałby się być obecne, niby perspektywa zadań, których nikt nigdy nie wypowiedział, ale mógłby. Szeptały jej piękne rzeczy… Mówiły o miłości, przyjaźni, zaufaniu, dobroci, nadziei i o szansie na lepsze życie, którą każdy posiada, a tak niewielu dostrzega. I powiedziały jej, że dadzą jej coś wielkiego. Ona dostanie szansę skosztowania radości życia, a one nadzieję wypowiedzenia. To jej wybór.
Mysz podjęła decyzję i przez mgłę tak gęstą, że będącą niby miękki materac, w którym można utonąć, przeniosła się do zupełnie innej przestrzeni, zupełnie innego miejsca i zupełnie innego czasu.

Jola szła pewnym krokiem po skrzypiącej podłodze. Lubiła wiedzieć, że wszystko ma pod kontrolą. Dlatego codziennie znajdywała chwilę czasu, by przejść się do Wrót, które oddzielały Ich Świat od Całej Reszty. Zawsze istnieje szansa, że przybędzie ktoś nowy.

Łup! Czarna mysz wylądowała na czymś miękkim i… ciepłym. Ze zdziwieniem stwierdziła, że pachniało ładnie… O niewielu rzeczach w jej życiu można było to powiedzieć. „Ładny zapach”
w śmierdzących ściekach, rynsztokach i śmietnikach jakoś nie był popularnym zjawiskiem.

Jola otrząsnęła się zaszokowana. Kto by się spodziewał!? Co za absurd! Szła sobie spokojnie, jak to porządna mysz, a tu nagle to cuchnące wychodkiem, czarne coś spadło prosto na nią! Czy kiedykolwiek zmyję z siebie ten zapach? – myślała.
Wstała powoli strzepując z siebie intruza, który o dziwo okazał się istotą żywą. Prawdopodobnie nakrzyczałaby porządnie na niego i dała długie kazanie o tym, jak to nie powinno się spadać na cudze ciało, lecz stworzenie wyglądało tak żałośnie, jakby właśnie stoczyło zacięty bój
z wychodkiem, który na dodatek wygrał, że nie miała serca być na niego wściekła.
Mała istotka poruszyła wąsikami, zdecydowanie za długimi, jak na tak niewielkiego gryzonia, a że było gryzoniem Jola stwierdziła po uważniejszej obserwacji i stwierdziła, że skoro ma ogon, wąsy i uszy (te co prawda poszarpane i ponadgryzane, ale jednak uszy) jest zapewne jakimś rodzajem gryzonia.
- Witaj – powiedziała i dodała, jako że nic innego nie przyszło jej do głowy – Czy zawsze spadasz tak na niczego niespodziewające się myszy?
Gryzoń popatrzył na nią, jakby oszołomiony.
- Ty pachniesz – wyksztusił, zdziwiony samym faktem, że mysz może pachnąć. Nikt, kogo większość życia polega na niedaniu się pożreć i kradnięciu jedzenia, nie powinien tak pachnieć. Już dawno nauczył się, że ten kto bardziej śmierdział gnojem, miał większe szanse do przeżycia w świecie pełnym kotów i psów o doskonałym węchu. Miała też nieodpowiednie kształty… Była jedną wielką pulchną, futrzastą piłeczką – idealną zabawką dla kota. Jak ona w ogóle ucieka? Jego życie
w osiemdziesięciu dziewięciu procentach polegało na ciągłych ucieczkach. Ona musiałaby się turlać, aby osiągnąć przyzwoitą prędkość.
Jola była zaskoczona. Nie wiedziała nawet czy był to komplement, w jego ustach brzmiał jak dezaprobata z nutką fascynacji, jaką obdarza się istotę, która z nie tyle klasą ile z przytupem, łamie wszelkie zasady normalności.
- Owszem – odarła po chwili, jako że była osobą, która łatwo nie dawała się wyprowadzić
z równowagi . – A ty śmierdzisz.
Gryzoń zamrugał zdezorientowany w świecie, gdzie mysz może pachnieć.
- Oj, gdzie ja jestem?
Jola popatrzyła uważnie na kupkę nieszczęścia stojącą przed nią. Westchnęła. Nawet chodzące wychodki powinny mieć jakąś szansę na coś więcej niż tylko brud i syf.
- Chodź – powiedziała. – Pokaże ci coś, dla czego warto żyć…
…i umierać, dodała w myślach.

Szli, a im bliżej byli, tym zapach stawał się mocniejszy. Emanował jakby własnym życiem, kusząco szepcząc nozdrzom „no… chodź” . Był rozkoszą w stanie gazowym.
Doszli. Mysz pokazała mu otwór, przez który wypadało światło i zachęciła gestem, aby wszedł. Przekroczył próg i utoną w zapachu, który wydawał się być materialny. Zawirował nim karmiąc rozkoszą tak wyborną, że przesłoniła mu cały świat.
Odpłyną gdzieś daleko, unosząc się na brunatnej mgle doskonałości.
I oto przed nim stał mały brązowy przedmiot. Skąd się tu wziął? Gdzie ja jestem? To nieważne. Liczył się tylko zapach… Zapach tego małego sześcianu. Więc chwyciwszy go zanurzył swe zęby
w jednym wielkim koncercie ekstazy, tak ogromnej, że powinno istnieć nowe słowo, które byłoby jej godne. Słodycz jakiej nigdy nie doznał przelewała się w nim, zmieniając zmysły w głośny dźwięk podziwu. Owładnęła nim królowa smaków i mocno owiniętemu w jej długim płaszczu szeptała
do ucha symfonie rozkoszy. Czekolada.

Jola zachwycona obserwowała proces przemiany twarzy gryzonia w jeden wielki błogi uśmiech, który zupełnie nie pasował do rozpaczliwego, zalęknionego i zagubionego chodzącego wychodka.
Gryzoń siedział rozpromieniony na środku sporej przestrzeni między drewnianą ścianę
o ogromnej dziurze a bokiem wypukłego, szarego przedmiotu, tak wielkiego, że sięgał od podłogi, aż po sufit albo jeszcze wyżej i jeszcze niżej. Było tu przyjemnie ciepło. Wszędzie wokół stały okrągłe budowle z tej cudownej, brązowej substancji, którą nazywano czekoladą. Zauważył też płynną czekoladę tworzącą strumienie i smakowicie pluskającą w stworzonej przez myszy konstrukcji, przypominającej układ fontann złączonych ze sobą i rozpościerających się po całym mysim miasteczku. Wszystko pokrywała miejscami delikatna, a gdzieniegdzie gęstsza, lekko brązowa mgła, będąca wonią gorących źródeł czekolady.
Patrząc z góry domki myszy przypominały grzyby pływające we mgle i obmywane przez tysiące fontann. Sporo okrągłych budowli rosło jedna na drugiej, nadając miastu wygląd tacy z lodami. Do mieszkań wyżej prowadziły rzeźbione w deseń liści i pnączy winogrona, wykonane z gorzkiej czekolady gustowne drabinki. Oto miasto, które można zjeść.

Gryzoń, którego zbyt długo nazywano „paskudztwo”, „wychodek” czy „cholera”, z nagłego przypływu inspiracji postanowił zostać Johnem. Nigdy nie miał prawdziwego imienia. Nie było mu potrzebne. W świecie ciągłej walki o pożywienie, jakoś nikt nie zważał na rzeczy tak nieważne jak imiona. Były jedynie przydomki, typu Ten Który Wczoraj Zjadł Mój Ser, gdyż tylko ta informacji była istotna względem owego gryzonia.
Teraz jednak John zrozumiał, że zaczyna nowe życie w zupełnie innym świecie. Tutaj myszy miały imiona. Takie jak Jola, Kutsu, Horacy, Takai… Teraz właściciele owych imion, a także paru innych, którzy nie zostali mu jeszcze przestawieni, siedzieli w sąsiednim pomieszczeniu debatując o jego przyszłości.
Z tego, co John zdążył się zorientować przywódcą tego czekoladowego stada był Kutsu. Nie był to taki przywódca, jakich znał. Należał kiedyś do stada, a dowodził tam ten, kto był najsilniejszy lub niebywale zwinnie potrafił z godną pozazdroszczenia szybkością wbić zęby w kark przeciwnika. Nikt nigdy nie zważał na nikogo. To było stado jednostek, w którym z każdej strony otaczał cię nieprzyjaciel. Stado, które dawno by się rozsypało, gdyby nie fakt, że jeden zdeterminowany gryzoń ma mniej szans przeżycia, niż grupa zdeterminowanych gryzoni o ostrych siekaczach. To była grupa myszy, których łączył jedynie strach.
Kutsu był inny. Nie był potężnie zbudowany. Nie był straszny. Nie miał nawet blizn, które zawsze charakteryzowały pozycję przywódcy. To był niewielki gryzoń o puszystej, szarej sierści. Garbił się pod ciężarem lat, które przeżył. Spoglądał na świat czarnymi jak węgiel oczami, kryjącymi
w sobie bezdenny smutek, ale też ogromną mądrość. Przepełniona nim gorycz dodawała mu wielu, czyniąc go chodzącym trupem.
Do świata czekoladowej radości Kutsu pasował jak błoto do gmachu czystości. Jego osoba – chuda, smutna i stara – kontrastowała z mieszkańcami mysiego miasteczka. Wszyscy byli tu bardzo pulchni, weseli i młodzi. To dziwne, ale jedynym starym gryzoniem był tu tylko Kutsu.

Grupa myszy siedziała w okręgu. Panowała ciężka atmosfera skupionego milczenia. Czas kłótni już minął, teraz wszyscy czekali na te decydujące słowa. Patrzyli na Kutsu. Nie był on przywódcą, nie jako takim. Po prostu cieszył się szacunkiem, który sprawiał, że każdy go słuchał. Nikt nigdy nie powiedział, że to on decyduje, ale też nikt nigdy nie odważyłby się podważać jego słów.
- Ym… co zdecydujemy? - przerwała milczenie Takai.
Kutsu otrząsnął się powracając z odległych dolin swego umysłu, poczym rzekł:
- Czy nasz młody gość wie o konsekwencjach pozostania tutaj?
Spojrzenia podążyły w stronę Joli.
- Obawiam się, że nie… - uśmiechnęła się niepewnie – poco go martwić? To co możemy mu dać to czysta rozkosz, a nie wygląda na takiego, który miałby okazję jej zaznać, nawet w niewielkim stopniu.
- Dla niektórych cena jest zbyt wysoka – przypomniał Kutsu.
Zapadło milczenie.
- Nie ma takich wśród nas – odparła spokojnie Takai. – Może oprócz ciebie, Kutsu.
- Dobrze wiesz, że moje powody są inne – oznajmił równie spokojnie Kutsu.
- On nie jest tobą.
- Ahaś, spostrzegawcza jesteś – odchrząknął poczym ciągnął dalej. - Nie mówcie mu, proszę bardzo. To nie ja tu decyduje.
Popatrzyli bezradnie na swoje stopy, kolana, podłogę czy cokolwiek innego będącego lepszą alternatywą niż oczy kolegów, a przede wszystkim niż niebieskie oczy Kutsu, który doskonale wiedział, że oni wiedzą, iż to on jest przywódcą, którego nie mają i który, gdyby był, decydowałby o wszystkim.
Teraz pozostawała tylko kwestia, kto to zrobi…
- A więc powiem mu jeszcze dzisiaj – oznajmiła Jola.
Wszyscy odetchnęli. Decyzja podjęta. Teraz znów mogą wrócić do radosnego życia grubasków, w świecie pełnym czekolady.

Jola podeszła do Johnego pewnym krokiem człowieka, w tym przypadku myszy, gotowej
na wyszyto to, co ma się zdarzyć.
- Chodź – powiedziała stanowczo i ruszyła szybkim krokiem przed siebie.
Zaskoczony John poczłapał za nią niepewnie.
Szli czekoladowymi schodami wysoko w górę, otoczeni nieprzeniknioną mgłą o lekko brązowym kolorze. Jola nie odezwała się ani słowem, a John nawet nie próbował, gdyż umiejętność prowadzenia miłej rozmowy nie była tym, czym przejmują się gryzonie biegające w rynsztoku.
Po pewnym czasie dotarli na szczyt czekoladowej góry, która jak się okazało miała kształt myszy. John wywnioskował to, po sporej przestrzeni, na której się znaleźli, będącej bez wątpienia pyszczkiem gryzonia. Zdradzały ją wąsy. Uszy też były pomocne i nos… Bez wątpienia mysi.
- Nazywamy ją Stary Squeaky, jest właściwie pomnikiem na pamiątkę legendarnego odkrywcy CzMMMMRu…
- Czymymymymyru? – przerwał jej John.
- Czekoladowego Mysiego Miasta Mało Małej Rozkoszy –wytłumaczyła Jola.
- Mało Małej?
- Nooo, czyli dużej… Rozumiesz, jakby dwa razy użyte zaprzecza. Niemałej, ot co. Skoro mało małej, to musi być więcej tej dużej – John patrzył na nią z wyrazem uprzejmego niezrozumienia. – Wyobraź sobie wykres kołowy. Jest mało zamalowanej części określonej „mało”, więc logicznej jest że tej „dużo” będzie więcej… - popatrzyła na niego niepewnie – logiczne?
John zamrugał niepewnie, nie miał zbyt dużej styczności z logiką, a wykres kołowy jakoś nigdy nie przebywał w jego towarzystwie na tyle długo, by mógł go lepiej poznać. No, powiedzmy, że
w ogóle mu się nawet nie przedstawił.
- Tak, tak – zaryzykował.
- Wróćmy do Squeakyego – ciągnęła Jola. – Podobno wiele lat temu przez przypadek odkrył to miejsce i wypływające z Wielkiego Kotła źródło czekolady. Wielki Kocioł to… pamiętasz tą dużą, szara ściana po lewej stronie miasta? – John przytaknął. – To jedna ze ścian Kotła, będącego ogromnym pojemnikiem gorącej czekolady. Dzięki niemu jest tu tak ciepło i z niego bierzemy całą czekoladę. Nie wiemy skąd się wziął i co jest po drugiej stronie… Nikogo za bardzo to nie interesuje. My żyjemy tu czekoladą – uśmiechnęła się do niego promiennie i po chwili podjęła temat. – Kiedyś ktoś, kogo imię jakaś nie odcisnęło swego piętna na historii, postanowił dostać się na szczyt Wielkiego Kotła, z myślą o łatwiejszym, a przede wszystkim w większych ilościach, wydobywaniu czekolady…
Jola popatrzyła na Johna. Wyglądał jak kupka nieszczęść nawet po kąpieli w małym baseniku (był to wyjątkowy basenik, ponieważ jako jeden z nielicznych wypełniony był wodą, a nie czekoladą). Zrobiło się jej go żal. Wyglądał na takiego, który przeżył wiele złego i jakże mało dobrego. To niesprawiedliwe, pomyślała gniewnie, nie powinno tak być… Czym sobie na to zasłużył?
Ledwie tu przybył. Widziała jak podziwiał beztroskość i radość tego miejsca. Dopiero co wyrwał się z kajdan nieszczęścia, jakże niesprawiedliwe zarzuconych mu na ramiona. I teraz ona ma mu powiedzieć, że jest jakieś „ale”? Że nawet w beztroskim na pozór świecie istnieją, ukryte pod maską milczenia, kłopoty? Oznajmić mu, że przyprowadziła go tu nie dlatego, żeby popodziwiał sobie widoki (a dokładnie lekko brązową mgłę przykrywającej wszystko, co warte jest oglądania), ale po to, aby rzec mu to, czego w miasteczku nikt nie ważył się wymawiać? Czuła się, jakby miała przywalić mu cegłą w twarz.
Ale nie zrobi tego… Nawet gdyby potrafiła, nie zrobiłaby. Wszczęła osobisty bunt przeciw niesprawiedliwości świata. Przecież niewiedza bywa błogosławieństwem. Na pewno podziękowałby jej, gdyby wiedział przed czym go chroni. Tak, tak będzie odpowiednio. Uśmiechnęła się, czując coraz bardziej, że jej decyzja jest słuszna.
- …i ten ktoś wyruszywszy już nigdy nie wrócił, pozostawiając istnienie ograniczonej wysokości Wielkiego Kotła w niepewności – skłamała.

Jola odprowadziła go do niewielkiego okrągłego mieszkanka zbudowanego z czekolady
i powiedziała, że od dzisiaj będzie to jego dom, a także iż specjalnie dla niego szykują powitalne przyjęcie, a kiedy już wszystko będzie gotowe, przyjdzie po niego. Potem wyszła i zostawiła go samego.
John spojrzał na swój nowy dom. Odczuwał ogromną radość i wzruszenie. Nigdy jeszcze nie miał domu. Spadł gdzie się dało i żył w wiecznie przemieszczając się z jednej dziury do drugiej.
A teraz patrzył na niewielkie pomieszczenie, którego większą część zajmował nieduży basen pełen czekolady z wytryskającymi z podłoża, a także ze ścian czekoladowymi źródłami, ze sporym, jak na mysz, miękkim łóżkiem, wykonanym z galaretowatego rodzaju czekolady, o kolorze tak bladym, że niemalże białym. Spoglądał na dziwną latarnie w kształcie myszy trzymającej kielich, który wypełniony był złotym płynem oświetlającym pomieszczenie. Tego typu latarnie widział już wcześniej, chodząc po miasteczku z Jolą i jak się od niej dowiedział, ów płyn był odmianą czekolady uzyskiwaną przez myszy, dzięki tajemnemu przepisowi sprawiającemu, że czekolada nabierała złocistej barwy
i świeciła. John uśmiechnął się. Miał dom.
Niebawem przyszła do niego Jola i zabrał go na duży plac, znajdujący się nieopodal jego mieszkania. Było tu sporo drinków* i przekąsek** , obok których rozmawiały myszy, wszystkie pulchne
i wesołe. John przeżył niejaki szok, gdy zauważył, że wszyscy uśmiechają się do niego. To nie było naturalne… Nie w jego świecie. Jeśli coś się do ciebie uśmiecha, to najprawdopodobniej nie wiesz jeszcze wszystkiego. Nie powinno ufać się uśmiechowi. Bywa zdradliwy.
Z jeszcze większym zdziwieniem doszedł do wniosku, że niezbyt go to nie martwi. To inny świat. Świat pachnących myszy i prawdopodobnie życzliwych uśmiechów… A oni wszyscy wydawali się sympatyczni. Rozluźnił się trochę i nerwowo uśmiechną do wyjątkowo grubej myszy, która właśnie szła w jego stronę. Stanęła obok niego i podała mu czekoladowego drinka, poczym delikatnie zadzwoniła łyżeczką o swój kieliszek.
- Jak wiecie – powiedziała, gdy wszyscy umilkli i z entuzjazmem oczekiwali jej słów– dziś dołączyła do nas nowa osoba. Myślę, że wszyscy przywitamy ją ciepło i tak, jak ja, każdy cieszy się z jej wkroczenia do Czekoladowego Mysiego Miasta Mało Małej Rozkoszy, miejsca Czekoladowej Ekstazy. Witaj nam…
-…John – podpowiedział John.
- A więc wznieśmy toast za Johna! – powiedziała, a kiedy wszyscy wrócili już do rozmów, zwróciła się do niego – Jeszcze raz witam, jestem Takai. Należę do rady CzMMMMR.
- Witam – odparł John.
- Chcesz ciasteczko?
- Jakie?
Popatrzyła na niego zdziwiona.
- Czekoladowe, oczywiście.
- A, no tak. Czekoladowe. Poproszę.
Podała mu smakowicie wyglądające ciasteczko po czym zniknęła w tłumie, gdy kolejne osoby podeszły, aby poznać nowo przybyłego.
- Witaj – powiedziała wyjątkowo korpulentna, ale za to bardzo niska, mysz z gigantycznym czekoladowym kapeluszem na głowie. – Jestem Margaritta! To ja piekłam to ciasteczko, które właśnie schrupałeś! Nie każdy takie potrafi. Nie myśl, że się przechwalam, ja po prostu mam świadomość, że moje ciasteczka są idealne! Poświęcam im tyle czasu… Ach, ale przecież warto, prawda?
- Ym. Bardzo dobre…
- Wiem, złotko. Jedz, nie przeszkadzaj sobie – rzekła rozpromieniona. – O, patrz kto przyszedł! – jegomość o potężnej budowie ciała zbliżył się do nich powolnym krokiem. – To Duży Bary. No, wiadomo czemu duży… Ale słodziuchny jest, zobaczysz. Kocham mu wypiekać różne różności! Istny kustosz, przekonasz się. Zawsze potrafi mi doradzić, o ile oczyliście potrzebuję rady, co jeszcze brakuje moim ciasteczką do doskonałości. Ohohoho.
- Cześć, John – przywitał się uśmiechnięty Duży Bary.
- Witaj…
John poznał jeszcze dwie sympatyczne siostry – Yoi i Yai, które śpiewały na scenie przeróżne piosenki o czekoladzie (oczywiście). Na dziwie wyglądającym sprzęcie (John nie miał pojęcia co to jest, a kiedy wysłuchał wyjaśnień i tak dalej ani nie rozumiał, ani nie zapamiętał nazwy) przygrywał im Soor. Królem parkietu był Wesoły Worek – szalony, aksamitnie czarny i wyjątkowo, jak na tutejszych, chudy gryzoń. John właśnie z zainteresowanie przyglądał się jego wygibasom, gdy podeszła do niego nieśmiało mała mysz.
- Pan John?… - pisnęła.
- Tak.
Stała przed nim przerażona, w beznadziejnej próbie wyksztuszenia choćby jednego słowa.
- Co chciałaś, panienko? – spróbował delikatnie John.
- …ciastko! – pisnęła głośno i wepchnąwszy do rąk zdziwionego Johnego niewielkie ciastko, odbiegła jak poparzona.
Zaskoczony popatrzył na prezent. Na ciastku, ktoś bardzo starannie napisał WITAJ JOHN
i prawdopodobnie John byłby zaszczycony tym napisem, gdyby tylko umiał czytać. Pomimo to i tak czuł się zaszczycony, jako że nigdy jeszcze nic nie dostał od nikogo.
- O, a ty znów wcinasz ciasteczka? – nagle obok niego stanęła Margaritta. – Bardzo dobrze. Bardzo dobrze… Przyda ci się. Jesteś chudy jak patyk! Widzę, że to jedno z tych dorocich. Tak, tak. Mała Dorotka zaczyna piec! Nie dorównuje mi, oczywiście, ale słodziuchna jest w tym jej różowym fartuszku, aż schrupać ją można! Ohohoho. Kochane dziecko niedawno przyszło do mnie
i powiedziało, że chce zostać mistrzynią kuchni. No więc, myślę sobie, co tam, dałam jej rękawice, fartuch i nauczyłam paru przepisów.
Klepnęła go mocno w plecy i rzekła:
- No, czas na mnie. Mam podać moją dzisiejszą specjalność!
John patrzył jak znika w tłumie, a potem jeszcze raz spojrzał na ofiarowane ciasteczko, uśmiechnął się i zjadł je. Było wybitnie niesmaczne.
- Cześć, Joe! – powiedziała uśmiechnięta, pyzata twarz przypominająca bardzo dużą rozgotowaną kluchę, która pojawiła się nagle przed nim.
- John.
- A, tak, właśnie – nieznajomy pochyli się konspiracyjnie i szepnął. – Widzisz, moja siostra, Horta, jest strasznie sztywna… I chciałbym ją rozruszać, nie. Pomógłbyś?
- Czemu nie…
- Wiedziałem, że z ciebie porządny gość! – przybysz rozpromienił się i wskazał bardzo pulchną mysz, która przypominała napompowany balonik. – To moja siostra. Idź do niej i spraw, aby śmigała po parkiecie! Dajesz, Joe!
- John – bąknął John, ale gryzoń popchnął go już w stronę Horty.
Popatrzyła na niego wzrokiem świadczącym, że jest dla niej nic nieznaczącym, małym chodzącym wychodkiem, który już na starcie został przekreślony z listy jakichkolwiek szans.
- Dzień dobry – spróbował mimo to John. – Jestem John.
Horta prychnęła drwiąco, dając do zrozumienia, że akurat to, kim jest John, nic ją nie obchodzi.
- Zatańczyłaby pani ze mną? – John wiercił się niespokojnie pod jej spojrzeniem.
- Chyba śnisz – prychnęła i odeszła z dumnie uniesioną głową.
Nieznajomy, ze zrezygnowaną miną, podszedł do niego i westchnąwszy powiedział:
- No, cóż… Dziękuję, że próbowałeś. Jednak sztywna ta moja siostra, jak nie wiem co! Co tu gadać… - nieznajomy milczał przez chwilę, lecz zaraz klepną się porządnie w czoło i wykrzyknął – Ale, co też ja! Nie przestawiłem się, wybacz! Jestem Anrrdiptheght.
- Miło mi – odparł John.

John późnym wieczorem przechadzał się powoli po pustych ulicach Czekoladowego Mysiego Miasta Mało Małej Rozkoszy. Nie mógł zasnąć. Był przyzwyczajony do nocnego trybu życia. Spacerował uśmiechnięty wśród czekoladowych domów i czekoladowych fontann. Był najedzony, było mu ciepło i na dodatek czuł się bezpieczny. Kiedy ostatnio czuł się bezpieczny zanim tu trafił? Nie mógł sobie przypomnieć. A możliwie, że nie było sobie czego przypominać. Teraz oprócz tego poznał mnóstwo sympatycznych myszy, które na dodatek zdają się go lubić. Zwykle można było być lubianym tylko trzymając wielki kawał sera i obiecując, że ma się go więcej bezpiecznie ukrytego. Sympatia mijała wraz z brutalnym odebraniem pożywienia, bo przecież nikt ci nie uwierzy w kryjówkę pełną sera, no proszę cię.
Westchnął i usiadł na brzegu jednej z czekoladowych fontann. Zamoczył łapkę w płynnej czekoladzie i zbliżył do ust. Ach… Czekolada.
Nagle zobaczył jakąś ciemnią sylwetkę znajdującą się w sąsiedniej uliczce… Tajemnicza postać znikła w wąskim zaułku. John poderwał się i bez zastanowienia popędził za nią. Właściwie nie wiedział, czemu to robi. Cóż może go interesować tajemniczy nieznajomy? Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale też, z czego John dobrze zdawał sobie sprawę, pierwszy krok w stronę śmierci. Mimo wszystko wbiegł w ciemny zaułek, w którym zniknęła nieznana postać. Zanim jednak nabrał przyzwoitej prędkości potknął się i upał. Zaklął, poczym podniósł się i z nienawiścią w oczach spojrzał na przyczynę jego upadku. A były nią resztki gorącej czekolady, wyciekające z niewielkiego porzuconego kubka, który, co penie nikogo już nie zdziwi, też był z czekolady. John spojrzał jeszcze
w głąb zaułka, ale nie zauważył żadnego cienia czy choćby czarnej plamki sugerującej czyjąś obecność. Nic także nie słyszał, poza wesołym pluskaniem płynnej czekolady w pobliskich fontannach. Westchnął i ruszył w kierunku swojego domu.

Obudził go hałas dochodzący zza okna. Ziewnął i wyjrzał zaciekawiony. Na głównym rynku CzMMMMR zgromadził się spory tłum myszy. John chwycił zimnego czekoladowego tosta, pozostałego z wczorajszej kolacji, jako że śniadanie to jednak śniadanie, bez względu na jakiekolwiek hałaśliwe tłumy, wywołane jakimkolwiek wydarzeniami. John podejrzewał zresztą, że to kolejna zabawa tutejszego rozhulanego towarzystwa. Skubiąc tosta wyszedł na ulicę i ruszył w stronę hałasu.
Wśród gwaru jaki panował na rynku wybijał się donośny kobiecy głos:
- Nie! Sprawdziłam!
Pytanie, które padło zagłuszyły krzyki i wrzaski dwudziestu myszy, bezradnie próbujących jednocześnie przemówić, ale i tak osoba pytana, obdarzona zapewne niebywałym słuchem albo, co bardziej prawdopodobne, pytanie owe zostało jej wykrzyczane wprost do ucha, dzięki czemu opowiedziała, a odpowiedź jej słychać był mimo hałasu:
- Wczoraj wieczorem… A teraz znikła!
Po chwili John zlokalizował źródło donośnego głosy, a był nim górujący nad tłumem ogromny czekoladowy kapelusz, a dokładniej znajdująca się pod nim Margaritta.
- Cisza – powiedział spokojnie, pojawiając się jakby znikąd, Kutsu. Efekt był niewiarygodny. Mimo, że słowa wypowiedziane zostały cicho, myszy nie dość, że usłyszały je wśród ogromnego hałasu, to także natychmiast zamilkły. – Co się stało, Margaritto?
- Bo… - Chlipnęła Margaritta, a John dopiero teraz zauważył, że po jej policzkach spływają łzy – bo Dorotka znikła! Nie ma jej! Jeszcze wczoraj pomagałam jej przy robieniu ciastek… Zostawiłam ją, by skończyła, a dzisiaj przychodzę i nie ma jej nigdzie! Całe miasteczko przeszukałam… - a potem dodała ciszej. - Ona, to znów Ona.
- No już, uspokój się – rzekł łagodnie Kutsu. – Grunt to nie panikować. Przeszukamy jeszcze raz miasteczko. Zajrzymy w każdy kąt. Jeżeli jeszcze jest tu, znajdziemy ją – zwrócił się do tłumu. - No już, wszyscy idziemy szukać Dorotki!
Gryzonie rozeszły się po całym mieście. Szukając i szukając. Wśród odgłosów radośnie pluskającej płynnej czekolady, słychać było nieustanne wołanie. Ale nikt nie odpowiadał i mimo, że szukali, wciąż szukali zawzięcie, nikogo nie znaleźli. Nigdzie nie było małej myszki, zwanej Dorotką.
Zrezygnowane, ponure gryzonie wróciły na plac, popatrzył na siebie i zgodnie przyznały, że to Ona. Nikt nic wprost nie powiedział, lecz nie musiał, wszystkie się domyśliły.
Wszystkie oprócz Johnego, który nie miał pojęcia kim jest tajemnicza Ona, a już na pewno co ma wspólnego ze zniknięciem Dorotki. Nie potrafił jednak przerwać ciężkiej ciszy jaka panowała na rynku. Nie zrozumiał także reakcji mieszkańców czekoladowego miasteczka. Był pewien, że zaraz ruszą szukać jej dalej, poza miastem, że chociaż będą płakać, smucić się i wspominać zaginioną. Ze zdumieniem jednak patrzył, jak ktoś zaczął grać, ktoś przyniósł napije i dania. Nagle, jakby za dotknięciem magicznej różyczki, myszy znów były wesołe… A przynajmniej uśmiechały się, próbując zapewnić świat, że wszystko jest dobrze, lecz nie wychodziło im to zbytnio, gdyż uśmiechy były sztuczne, a w oczach krył się niepokój. Mimo to nie rezygnowały, zaczęły tańczyć, śpiewać, bawić się. Rynek wypełnił się wrzawą i życiem. Jakby już nikt nie pamiętał o Dorotce. Jakby jej zaginięcie było nieistotne. Jakby spodziewali się, że nastąpi. Przez chwilę tylko przestraszyli się, że to już dziś, ale szybko otrząsnęli się, jakby byli przyzwyczajeni. A teraz znów bawili się, gdyż było to przecież miasto radości, miasto rozkoszy. Tak też zażywali radości i kosztowali rozkoszy czekolady. John zauważył jednak, że kosztowali tej rozkoszy w mniejszych niż zwykle ilościach.

Przyglądał się zamyślony trzymanemu w łapce ciastku. Przypominało mu podarunek Dorotki, mimo że zupełnie nie było podobne do tego ciastka, jakie dostał od niej, może z tym wyjątkiem, że
i to i tamto nazywano ciastkiem.
- No już nie smuć się – rzekła wesoło Margaritta – wszak to miasto radości!
Popatrzył na nią, a ona przewidując, o co zapyta, spochmurniała.
- Co z Dorotką? – zapytał.
- My, rozumiesz… - spuściła wzrok i westchnęła smutno. – Dorotka, była naprawdę wspaniałą myszką. Ale nawet najbardziej wspaniałe myszki… Nawet je Ona w końcu pochłonie – i znów uśmiechnęła się, choć raczej sztucznie – A teraz nie smuć się już. Nie ma na to czasu. I nie mów już więcej o Dorotce. Rozumiesz, my o tym nie rozmawiamy.
John chciał jeszcze zapytać, kim jest tajemnicza Ona, czemu zabrała Dorotkę, dlaczego nie ma czasu, a przede wszystkim o czym nie rozmawiają, ale Margaritta nie pozwoliła mu na to. Chwyciła go i porwała do szalonego tańca.

Tej nocy spał niespokojnie. Śnił…
…Dorotka szła chwiejnym krokiem. Było zupełnie ciemno, ale ona nie potrzebowała światła. Nie wiedziała, gdzie idzie, ale w ogóle to ją nie obchodziło. Nic już ją nie obchodziło. Tylko Czekolada. Była tak szczęśliwa. Tak szczęśliwa… Zdawało się jej, że już nie chodzi, ona lata. Unosi ją Czekolada, wypełnia szczęściem, błogością ,rozkoszą. Wypełnia samą sobą, aż po brzegi. Teraz już nie musi przejmować się niczym. Jakież to piękne. Istnieje tylko Czekolada. Po więc myśleć? Po co czuć? Po co żyć? Jest tylko Czekolada. Dla niej warto żyć… i umierać.
Dorotka stanęła u szczytu zbiornika. Śmiejąc się skoczyła w otchłań...
…John obudził się następnego ranka, nic nie pamiętają ze snu.

Przechadzał się razem z Jolą po miasteczku, a płynna czekolada radośnie pluskała
w fontannach, jak to miała w swoim zwyczaju. John pamiętał nieudaną rozmowę z Margarittą, ale mimo to spróbował.
- O co tu chodzi? – spytał.- Czemu wszyscy zachowują się, jakby nic się nie stało? Co
z Dorotką? Kim jest tajemnicza Ona, która ją porwała? Czemu nikt nic nie robi?
- Ja… – Jola przez chwilę wyglądała na zakłopotaną. Opuściła wzrok, lecz zaraz popatrzył na niego ze złością. – Tak będzie lepiej. Zrobiłam dobrze. Podjęłam słuszną decyzję! Słyszysz, słuszną decyzję!
Odwróciła się na pięcie i odeszła, zostawiając Johnego z otworzonym pyszczkiem.

John zapukał do mieszkania Margaritty. Otworzyła mu, jak zwykle wesoła.
- Wejdź, kochaniutki – zaprosiła. – Śmiało.
W mieszkaniu pachniało pieczonymi ciasteczkami. Salonik, do którego zaprowadziła go Margaritta był niewielki. Cały wypełniony różnymi wypiekami. Zaczynając od czekoladowych pierniczków, poprzez czekoladowe babeczki, bułeczki oraz ptasie mleczka, aż po gigantyczne torty
i ciasta z wymyślnymi ozdobami i kształtami. Jedynym miejscem, wolnym od tych pyszności była niewielka kanapa. Jola wskazała ją łapką i powiedziała:
- Usiądź, proszę. Przyniosę czekoladowe napoje. Nie krępuj się i częstuj czymkolwiek, na co masz ochotę. A wybierać jest z czego.
John usiadł i popatrzył na pyszności. Ze zdziwieniem spostrzegł niewielką czekoladkę
o kształcie kota. Uśmiechnął się promiennie i wspominając wszystkie koty, jakie kiedykolwiek go goniły, pożarł czekoladową figurkę. Dobry to świat, pomyślał zadowolony, w którym mysz zjada kota.
Po chwili przyszła Margaritta z napojami.
- Czym zawdzięczam twoją wizytę? – spytała, siadając obok niego.
John zastanowił się, jak zacząć, żeby mu nie przerwała. Złapał oddech i jednym tchem powiedział:
- Nocą przed zaginięciem Dorotki widziałem kogoś uciekającego zaułkiem. Porzucił kubek
z resztkami czekolady. A jeśli to była Dorotka? Nie przerywaj proszę, to ważne. Może uciekła
z jakiegoś powodu. Musimy ją odnaleźć.
- Nie, Johnie – rzekła zimno Margaritta. – Nie musimy i nie odnajdziemy. Jeżeli jest poza miasteczkiem istnieje tylko jeden powód. Czekolada. Nie mów już o Dorotce. Nigdy.

Kolejnej nocy znów śniły mu się koszmary. Obudził się cały spocony i nie mógł już zasnąć. Wstał, wypił czekoladę pozostałą w kubku i wlał do niego świecącą odmianę czekolady. Potem wyszedł na zewnątrz. Ruszył w kierunku zaułka, w którym widział tajemniczą sylwetkę. Nie pojmował, dlaczego wszyscy przestali interesować się Dorotką i nawet nie chcieli już o niej mówić. Stwierdził, że tak być nie powinno. Sam pójdzie ją poszukać, choćby i za miasto.
Ostrożnie wszedł do zaułka. Spostrzegł, że na ziemi nadal leży czekoladowy kubek. Wyminął go i ruszył w głąb uliczki. Nagle na granicy widoczności przemknęła ciemna sylwetka. Serce Johnego zabiło mocniej.
- Dorotka! – krzyknął i pobiegł za nią.
Pędził, wpatrzony w zbliżającą się sylwetkę myszy, jakby nic poza nią nie istniało. Zapału dodawała mu myśl, że jednak mimo wszystko miał rację. Dorotka żyje, nie znikła na zawsze. A on ją odnalazł, kiedy wszyscy inni już o niej zapomnieli.
Wyciągnął łapkę chcąc pochwycić uciekającą. Nie mogąc jej jednak dosięgnąć, zdesperowany skoczył, powalając ją na ziemię. Uradowany patrzył na złapaną mysz i raptownie się cofnął. Uśmiech zmyła mu z twarzy groza. To nie była Dorotka…
Przerażony patrzył w oczy, które miały mu się potem śnić po nocach, czego jeszcze nie wiedział, ale był w stanie się domyślać. Gdyby obłęd był istotą, miałaby ona takie właśnie oczy. Płonęło w nich i królowało ponad wszystko szaleńcze pożądanie, którego nic nie było w stanie zaspokoić. Gryzoń, a zaszokowany John spostrzegł, iż to Anrrdiptheght, zdawał się go nie dostrzegać. Sprawiał wrażenie zdziwionego samym faktem, że coś lub ktoś mógł go zatrzymać. Anrrdiptheght nie zamierzał jednak, by tak błaha sprawa, dłużej zaprzątała mu obłąkany umysł. Ruszył chwiejnym krokiem. Przeszedł przez otwór w ścianie i zniknął w ciemności, pozostawiając oniemiałego Johna, stojącego niby posąg wśród radośnie pluskającej płynnej czekolady w fontannach, które wszak
w CzyMMMMR były wszędzie.

Jola szła zamgloną uliczką mysiego miasteczka. Chyba jednak nie powinna na niego tak wrzeszczeć. Biedny John… Nic nie rozumie. Najśmieszniejsze, że właśnie o to jej chodziło, żeby nie rozumiał. Myślała, że niewiedza go uratuje. A teraz serce ściskało się jej, gdy widziała, jak próbuje sam pojąć to na własny sposób. Całe to zniknięcie Dorotki, a potem Anrrdita… Sam tego nie zrozumie albo zrozumie źle. To ona będzie musiała mu to wyjaśnić. Po raz drugi. Tym razem jednak powie mu całą prawdę.
Mogła się domyślać, że tak będzie. Kutsu zawsze ma rację. Jak on to robi? Ona była pewna, że czyni dobrze. Chciała tylko zapewnić trochę beztroski i szczęścia chodzącemu wychodkowi, który wyglądał tak żałośnie, jak nie spuszczony papier toaletowy. Zmokły i zużyty. A teraz musi mu powiedzieć, że podjęła za niego decyzję, której konsekwencją jest śmierć. Wcześniej czy później, ale jednak śmierć.

Spotkała go przy Zielonej Fontannie***. Siedział przygnębiony i maczał łapkę w płynnej czekoladzie.
- Witaj – zaczęła.
- Witaj, Jolu – odpowiedział jej, uśmiechając się niepewnie.
- Ja… Muszę ci powiedzieć, coś ważnego – popatrzyła na niego i zagryzła wargi.
Minęło parę minut ciszy pełnej oczekiwania.
- Słucham – postanowił zachęcić John.
- Jak to? – zdziwiła się Jola. – Że niby tutaj?
- No taak.
- Ależ nie – zaśmiała się. – O taki sprawach nie mówimy w miasteczku. No chodź.
Złapała go za rękę i poprowadziła przez mgłę.
- Ale – rzekł jeszcze – gdzie idziemy?
- No jak to gdzie? Na Starego Squeakiego.

Usiedli pomiędzy uszami rzeźbionej myszy. Poza nosem i lekko drgającymi, gigantycznymi wąsami Squeakiego nic nie wdzieli. Wszystko pokryte było gęstą mgłą.
– Pamiętasz, co ci mówiłam gdy byliśmy tu ostatnim razem – spytała Jola, a John przytaknął. – To nie była do końca prawda. Ten ktoś, kto wyruszył by odnaleźć szczyt Wielkiego Kotła, tak naprawdę nie zniknął. Wrócił jeszcze tego samego dnia i oznajmił, że znalazł to, czego szukał. Zaczęto wydobywać czekoladę na większą skalę. Wybudowano fontanny, wielkie budowle… O, choćby tego oto Starego Squeakiego. Wszystko zapowiadało się pięknie.
Jola westchnęła, patrząc nieobecnym wzrokiem na drgającego wąsa.
- Jednak nie było do końca tak pięknie– kontynuowała. – Większa ilość czekolady znaczyła także, że było jej więcej do jedzenia. Kiedyś niewielkie czekoladowe źródło musiało starczyć i na pożywienie, i na budowę domków, czy czegokolwiek innego. Jadano więc ją oszczędnie, z niejakim lekiem, że pewnego dnia mogą obudzić się i w miejscu źródełka nie zobaczyć nic. Nikt wszak nie znał pojemności Wielkiego Kotła. Nikt nie wiedział ile czekolady zużyto, a ile jeszcze pozostało.
- I wtedy – mówiła – zaczęły znikać myszy. Najpierw kilka, a potem coraz więcej. Zapanowała panika. Ktoś przyznał przerażony, że widział ciemne sylwetki w nocy. Ktoś zobaczył oczy w ciemności, mówił, że płonął w nich obłęd.
John spojrzał na nią podekscytowany:
- Ja… widziałem takie! Wczoraj w nocy… - wzdrygnął się, wspominając je.
- Nie ty jeden – uśmiechnęła się do niego smutno. – Wszystkie ich oczy są takie same. Tak samo obłąkane, pełne tego samego pożądania.
- Ale… dlaczego?
- Nie domyślasz się? Wszystkie te myszy, a uwierz mi było ich naprawdę dużo, znikły z tego samego powodu. Jeżeli widzisz ciemną sylwetkę nocą, która przechodzi przez otwór, prowadzący poza miasto, jest tylko jedno wyjaśnienie…
- …Czekolada – dokończył John.
- Owszem, Czekolada. Ta, którą kochamy, w której rozkoszujemy się każdego dnia, wciąż na nowo. Jej smak przesyca nas, śpiewa nam do ucha, porusza stopy do tańca. Maluje uśmiechy
i zapewnia, że mimo to, iż każdego dnia zbliża nas do śmierci, warto utopić się w jej rozkoszy. Jemy ją więc i jemy… Coraz bardziej uzależniając się od niej, coraz bardziej nie mogąc bez niej żyć. Aż pewnego dnia przychodzi dzień, w którym pragnienie jej staje się tak ogromne, że nie będący go
w stanie zaspokoić obłąkany umysł postanawia popełnić samobójstwo… Dla niego nic już nie istnieje poza Czekoladą, jest tylko Ona. Więc skacze w głąb Wielkiego Kotła, by pochłonęła go całego. Ostatecznie i na zawszę.
Zapadła cisza, której długo nikt nie przerywał.
- Ja… - zaczął John.
- Tak?
- Chyba was rozumiem. Znam jej smak, to mi wystarczy, żeby zrozumieć.
Jola odetchnęła z ulgą.
- A więc. Mimo tego, co usłyszałeś przed chwilą, zostajesz z nimi?
John popatrzył na nią i uśmiechnął się.
- Oczywiście, że tak.
- I nie zrezygnujesz z Czekolady?
- Nie. Mówicie przecież, że dla niej warto żyć…
-…i umierać – dokończyła Jola, odwzajemniając uśmiech.

Margaritta z zadowoleniem patrzyła na pulchne czekoladowe babeczki. Nowy przepis wyszedł jej wprost genialnie. Będzie się czym rozkoszować na dzisiejszej uczcie. Co prawda Margaritta nie pamiętała z jakiej okazji ma się ona odbyć. Prawdopodobnie nie było żadnej. Wszak to miasto radości, tu bawiono się przez cały czas.

Jola odłożyła na stół kubek, który, ku jej niezadowoleniu, był pusty. Chwyciła następny. Ten, co stwierdziła z satysfakcją, był pełny aż po brzegi. Zdecydowanie powinien być tym ostatnim. Lecz prawdę mówiąc tamten wcześniejszy też miał być. W końcu to był ciężki dzień, tłumaczyła sobie,
a teraz musi się odprężyć, by w pełni sił wziąć się za organizowanie dzisiejszej uczty. Hm, z jakiej ona właściwie była okazji? Nie ważne, coś się wymyśli.
Westchnęła i po raz kolejny pozwoliła swoim zmysłom beztrosko pływać w rozkoszy. Ach, Czekolada…

Nucąc pod nosem, Margaritta wyszła na ulice niosąc tacę pełną babeczek. Nieopodal
na ławeczce siedział John.
- O, witaj! – powiedziała.
- Dzień dobry, Margarritto – odpowiedział.
- Właśnie upiekłam babeczki! Nowy przepis. Myślę, że wyszły mi wspaniale! Spróbuj – wyciągnęła w jego stronę tacę.
John wziął babeczkę posłusznie i ugryzł.
- Ym… Pyszne!
- No, ba! – uśmiechnęła się promiennie. – Idę właśnie zanieść je Joli. Obiecałam, że dam jej spróbować je przed ucztą. Idziesz ze mną?
John kiwnął głową i razem ruszyli w stronę domku Joli.
Kiedy dotarli na miejsce nikt nie odtworzył im drzwi, mimo że pukali. Co prawda nie pukali za długo, ponieważ Margaritta, nie należała do tym najcierpliwszych i w końcu sama je otworzyła.
W mieszkaniu jednak nie zastali właścicielki, a jedynie całą masę pustych kubków, z których resztki czekolady wyciekały leniwie, gdy te leżały chaotycznie porozrzucane po podłodze i stoliku.
- Ojej – powiedziała Margaritta. – John myślisz, że…
Lecz Johna już nie było.

Pędził. Nie liczyło się nic, tylko ten bieg... Szaleńczy poryw ku czemuś co było nieuniknione. John nie pozwalał jednak, by lodowata świadomość, że na pewno ma rację, spowolniła go. Wręcz przeciwnie, gnał jeszcze szybciej, bo może, szeptała słodko nadzieja, może jest szansa, aby ją uratować.
Przebiegł, jakby we śnie, przez otwór prowadzący poza miasto. Ruszył po śladach mysich stóp odciśniętych na warstwie grubego kurzu, zanim zdał sobie sprawę, że je zauważył. Biegł pod górę, ale mimo to nie zwalniał.

Szła radośnie nucąc. Była tak szczęśliwa, jak jeszcze nigdy w życiu. Stąpała tak leciutko… Wśród wirującej Czekolady. Sama była pełna jej rozkoszy. Czuła, jak radośnie pluskająca płynna Czekolada, niegdyś będąca jedynie w fontannach, teraz pluskała w niej. Co za uczucie! Co za radość… Nie ma nic piękniejszego, była tego taka pewna. Nie może już być inaczej. Już zawsze ma należeć
do Czekolady. Pragnęła… nie, pożądała tylko jej.
I nagle coś poprzez grubą warstwę ścian z mgły jej umysłu, zaczęło wołać do niej… Poświęciła więc sekundę na zdumienie, ale potem ruszyła dalej, zapominając. Bo nic, co nie było Czekoladą, nie miało znaczenia.

John krzyknął i wykrzesując z siebie ostatnie iskry energii, pobiegł w stronę Joli, chwiejnie zmierzającej do krawędzi. Ale mimo to było już za późno.
Desperacko wyciągnął łapkę, lecz chwycił tylko powietrze… Śmiejąc się radośnie Jola mknęła ku spotkaniu z Czekoladą.

Siedział przygnębiony, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w krawędź Wielkiego Kotła. Po policzkach spływały mu łzy. Nie zauważył nawet mgły, która pojawiła się parę minut temu i uparcie próbowała wmówić światu, że była tu od zawsze. Przecież nie może być tak, że w jednej sekundzie mgły nie ma, a już w następnej jest. Trudno spierać się z takim argumentem, więc świat dał za wygraną.
I we mgle, będącej jak miękki materac, w którym można utonąć, otoczyły Johna szepty. Ale nie szeptały już o miłości ani przyjaźni. Nie wspomniały słowem o zaufaniu i dobroci. Nie było w nich też nadziei. Nie kazały niczego robić Johnowi, ale po prostu stwierdziły, co zrobi. Wyszeptały do ucha, że pożyczony czas , który mu dały, dobiegł końca.

John szedł zamyślony jedną z ulic Czekoladowego Mysiego Miasta Mało Małej Rozkoszy. Nie zauważył nawet, kiedy szary kłębek puszystej sierści przyłączył się do niego.
- Ach, to CzMMMMR… Piękne jest, prawda? – powiedział Kutsu.
John kiwną głową, a potem rzekł cichutko:
- Ona ją wzięła… Zabrała Jolę.
- Wiem. Nadejdzie dzień, kiedy zabierze każdego z nas.
- Ale nie ciebie.
- Nie mnie – uśmiechną się smutno Kutsu.
John przyjrzał się uważnie staremu gryzoniowi. Nie wyglądał na takiego, który boi się czegokolwiek. Nawet śmierci. A jaki mógł być inny powód wyrzeczenia się czekolady, niż tylko strach przed śmiercią?
- Ale.. . nie rozumiem dlaczego – spojrzał pytająco na Kutsu.
- Odpowiedź jest prosta. Bo ktoś musi. Kiedy jedna po drugiej ginął myszy, najstraszniejsze nie jest to, że ty możesz być następną, ale iż możesz być tą ostatnią. Patrzeć na śmierć wszystkich przyjaciół, rodziny i znosić to w samotności – Kutsu spojrzał na niego swymi czarnymi jak węgielki oczami. – One muszą mieć kogoś stabilnego. Kogoś, kto zawsze tu będzie i nie zniknie nagle nocą. Osobę, która opowie ich dzieciom o Starym Squeakim, kiedy one same nie zdążą.
Szli w milczeniu. Po pewnym czasie Johnowi wkradło się do głowy pytanie, niby natrętna pchła.
- Więc czym się właściwie odżywiasz?
Kutsu uśmiechną się tajemniczo.
- Nie chciałbyś wiedzieć, uwierz mi.
John spojrzał w czarne jak węgielki oczy starego gryzonia i rzeczywiście stwierdził, że nie chce. Szli dalej w milczeniu. John zerkał ukradkiem na szarą mysz.
- Ja… – powiedział John – muszę odejść. Rozumiesz, to nie zależy ode mnie.
Kutsu kiwną głową.
- Na twoim miejscu wybrałbym czekoladę.

W czekoladowym obłędzie, w czekoladowym pożądaniu, w czekoladowej ekstazie,
w czekoladowym świecie…. Stąpam. Czekoladowymi stopami, po czekoladowej drodze zmierzam ku Czekoladzie. Wielki Kocioł - Czekoladowy Kocioł. Krawędź, krawędzią Czekolady. A ja stoję po niewłaściwej stronie. Robię krok i spadam, by stać się Czekoladą.

Spadał, lecz nie dane mu było spotkanie z Czekoladą. Przez mgłę tak gęstą, że będącą niby miękki materac, w którym można utonąć, John przeniósł się do zupełnie innego czasu, zupełnie innego miejsca i zupełnie innej przestrzeni. Otrząsnął się z waty cukrowej obłąkanego umysłu tylko po to, aby zobaczyć uśmiechnięty grunt. Teoretycznie grunty nie powinny się uśmiechać, ale ten uśmiechał się mimo to. John odwzajemnił uśmiech i poleciał na spotkanie, ostatnie w jego mysim życiu.

*Czekoladowych, oczywiście.
**Poczynając do zwykłej czekolady poprzez czekoladowej specjały, czekoladowe rozkosze, czekoladowe babeczki z nadzieniem czekoladowym, czekoladowe ciasto z polewą czekoladową, delicje czekoladowe, czekoladowe drzewka dekoracyjne, które też można było jeść i masę innych niezidentyfikowanych, lecz smakowicie wykładających czekoladowych przekąsek i dań.
***Nikt nie wiedział, dlaczego nazwano ją akurat Zieloną Fontanną, jako że z zielenią nie maiła nic wspólnego. Była brązowa, zrobiona z czekolady, jak wszystkie inne.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Jest życie i my tam jesteśmy Otwarte okna na życie są Świat samych życzeń... Barwy życzeń i barwy życia są różne Jesteś moim życiem , kolorem mojego serca Gra orkiestra , nie ma prądu , jest akustycznie Będę z tobą przez resztę mojego życia Kocham życie i kocham Ciebie Pytam się o życzenia , bądź moją miłością Żadnych życzeń , tylko życie                                                                                                       Lovej . 2024-11-30                          Inspiracja . Życzenia i życie . Jakie jest w życiu
    • Brzask lekko uchylił powieki. Zachłysnął się rześką rosą. Paletą pasteli ziewnął i zstąpił stopą bosą…   Na zielonej łąki odcienie, na przeciągające się cienie, na skrzydła motyli niemrawe, na wrzawę budzącą się w trawie.   Na sosny blaskiem skąpane, na szepty jasnością wyrwane, na kwiaty co z barwą igrają, na wszystko co sen swój przerwało.   Ten   brzask rozlał się promieniami po najciemniejszych zaułkach. Paletą pasteli smagnął. Zakukała kukułka.   Rozedrgały się w liściach głosy. Strumień przeczesał falą włosy. Obudziło się życie w świerszczach. W skrzydłach już muzyka trwa pierwsza.   Złota plama spłynęła z nieba. Ciepło w kamieniach się wygrzewa. A mgła jak wstydliwa kochanka, umyka przy krokach poranka.   Już brzask z pełnym dniem się przywitał. Wymienił się ciepłym spojrzeniem. By jutro znów o tej porze obudzić wszystko tchnieniem.
    • Zawodzą, ale ile z nich funu:).  Pozdrawiam
    • @Bożena De-Tre Zapraszam Poezję na Targi Książki we Wrocławiu…wyjdżmy do ludzi…pozdrawiam, @Bożena De-Tre …Poezja to życie

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @Ewelina Ależ fajne !! I ta mini prowokacja na koniec :)) Bomba !!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...