Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wykład I


Sam jeden

Rekomendowane odpowiedzi

W auli wykładowczej panował nieopisany rwetes.
Studenci przepychali się, starając się o zajęcie jak najlepszego miejsca. Do wykładu było jeszcze pół godziny, a mimo to temu, kto dopiero teraz przestąpił próg auli, pozostało praktycznie miejsce stojące gdzieś z boku.
Zgodnie z wywieszonym tematem wykładu, profesor zwyczajny Marecki miał dziś udowodnić istnienie Boga.
Było dwóch, czy trzech dziennikarzy, którzy zdołali wkomponować się w tłum hałaśliwych studentów. Żądni sensacji, postawili swoje dyktafony w stan najwyższej gotowości. Sprawdzali baterie, robili próby nagrań i ponownie powtarzali tę samą czynność, starając się profesjonalnie wykonać powierzone im zadanie.
Dwa kwadranse upłynęły wśród zgiełku studenckich plotek i oczekiwania.
Wszedł profesor. Łysina, wyświechtany garnitur i delikatność w posługiwaniu się materiałami, które przed chwilą pod pachą doniósł, były jego znakami rozpoznawczymi. Sprawiał wrażenie nieobecnego, mimo iż omiótł spojrzeniem ludzi, którzy przybyli na jego wykład.
- Witam państwa! – donośny tembr jego głosu rozniósł się po auli. – Mam nadzieję, że słychać mnie dobrze?
Profesor zwyczajny Marecki był mężczyzną po pięćdziesiątce, o dość miłej powierzchowności. Oszroniona kozia bródka na jego bladej twarzy, dodawała mu uroku większego, niż się spodziewał wśród kobiet. Kobiet, które rozumiały mankamenty jego urody, lecz nie odżegnywało ich to od prób zdobycia go. Inteligencja wciąż była mimo wszystko w cenie i nie brakowało niewiast, które gotowe były oddać wszystko to, co mają najświętszego, by z nim obcować na co dzień. Mądra szarość jego oczu z zaciekawieniem przyglądała się zza okularów twarzom obecnych.
Zaczął powoli rozkładać na katedrze książki, własnoręczne notatki i inne szpargały przyniesione przez siebie.
- Takich tłumów... – uniósł oczy – ...nie było tutaj od czasu słynnego... – zawiesił na chwilę głos – ...’’wystąpienia’’ pani profesor Aszeckiej.

Ależ to była wtedy sensacja! W odrętwiałych murach uczelni, profesor historii Aszecka, na jednym ze swoich wykładów, zaczęła się rozbierać. Była niezwykle atrakcyjną kobietą w średnim wieku, jednak powab jej ciała był zawsze szczelnie schowany w starannie dobranych żakiecikach, zapiętych pod szyję. Miała długie, rude włosy, które wciąż upinała z tyłu głowy. Niesforne kosmyki, niekiedy jednak wyślizgiwały się z więzienia spinek i gumek, opadając na jej piękną twarz. Najczęściej nie zwracała na nie uwagi, tłumacząc z pasją studentom historyczne zawiłości. Czasem jednak, jednym płynnym ruchem dłoni za ucho, kończyła ich bezwolny taniec po twarzy. Tak, kochała historię, kochała wykładać. Kochała również swego męża. Tak bardzo go miłowała, że kiedy odszedł, z jej twarzy zniknęła odrobina piękna. Tego prawdziwego, autentycznego piękna, nie fizycznego. Wraz z człowiekiem, któremu oddała swoje serce, odszedł blask w jej oczach, szczery uśmiech, pasja życia. Gasła z każdym dniem, aż któregoś dnia nastąpiło apogeum jej depresji.
Studenci od razu zauważyli, że była tego dnia jakaś inna. Wszystkie guziki żakiecika miała odpięte. Pod nim tylko biała, jedwabna bluzeczka w koronki była parawanem dla jej piersi, przed zachłannymi spojrzeniami studentów. Podeszła wtedy do katedry i stanęła przy niej. Przez kilka minut wpatrywała się przed siebie dziwnym wzrokiem. Później powoli wyciągnęła ze swojej torby mały, przenośny odtwarzacz CD i puściła ’’I can’t stop loving you’’ Van Halen. Drapieżny głos Sammy’ego Hagara rozszedł się po auli. Studenci, lekko zszokowani, zamarli, wpatrując się w profesorkę. Jak się okazało, był to dopiero początek ich osłupienia, bo pani profesor w jednej chwili zdarła z siebie żakiet, rzucając go za siebie, a następnie zabrała się za odpinanie guziczków w swojej bluzeczce. Kołysała przy tym biodrami, w rytm muzyki Halenów. Kiedy ostatni guziczek został uwolniony, wygięła obie ręce do tyłu, a jedwabna biel zsunęła się z jej ramion. Dwóch, czy trzech studentów, czmychnęło do wyjścia. Reszta, coraz bardziej zszokowana, patrzyła po sobie tępo, jakby chciała się upewnić, czy to jawa, czy właśnie wszyscy zostali przetransportowani do jakiegoś świata równoległego. A pani profesor, wirując przy katedrze w koronkowym, białym biustonoszu, jednym ruchem odczepiła spinki we włosach i oto powódź rudego piękna zalała jej ramiona. Oczy miała dzikie, sprośne. W połączeniu z lawą rudych włosów, szkarłatne zazwyczaj jeziora jej oczu, wyglądały wtedy jak wulkany tryskające rozżarzoną namiętnością. Momentalnie aula zaczęła się zapełniać. Wpadali, nie wiadomo skąd, zziajani studenci, a w ich oczach malowało się niedowierzanie połączone z ciekawością.
W kilka chwil, w czasie których historyczka zdążyła ściągnąć z siebie spódnicę, sala wykładowcza była pełniusieńka. Sammy przestał drapać swoim głosem, lecz za moment znów zaczął ten sam utwór. A pani Aszecka... Żadne słowa nie opiszą jej doskonałości. W samym biustonoszu, w majteczkach tak prześwitujących, że rudość jej łona było widać w najodleglejszym zakątku auli, w białych, koronkowych pończoszkach i jeszcze w butach, wyglądała jak uosobienie legend o pięknie, opiewane przez średniowiecznych bardów. Znów, niezwykle stanowczo, jednym płynnym ruchem rąk na plecach, zdarła z siebie biustonosz, odrzuciwszy go na bok. Teraz już rozległ się prawie ryk, skowyt maltretowanych prawiczków, którzy chyba w snach sobie tego nie wyobrażali. Jej piersi, uwolnione z biustonoszowego jarzma, zakołysały się miarowo, ukazując swoje piękno. Ich symetrii i pełni nie powstydziłaby się żadna kobieta, która chodziła po ziemi. Stercząca twardość jej sutków potwierdziła utratę kontroli nad swoim ciałem. Jeżeli ktoś teraz, przypadkiem, znalazłby się w bardzo blisko jej piersi doskonałych, wyczułby zapach cynamonu zmieszanego z zapachem wytworności, której próżno szukać wśród poślednich kobiet.
Rektor wtargnął nagle. Szybkim krokiem zmierzał w stronę erotycznej areny, na której profesorka ujeżdżała niewidzialnego byka. Za nim wyłonił się orszak przybocznych pochlebców. Ściągnął swoją marynarkę, podszedł do nieszczęsnej, oderwanej od realności, roznegliżowanej striptizerki–profesorki, okrył ją marynarką i zaczął wyprowadzać z sali. Aula zadudniła głośnym ’’ - Uuuuu!!!’’, ktoś śmielszy zakrzyknął z kąta : ’’ - Dawaj jeszcze!’’. Historyczka, wciąż w rozpustnym letargu, opatulona w rektorowską marynarkę, posłusznie poddała się wyprowadzeniu. Jeszcze ostatnie rzuty spojrzeń na pełne, zgrabne uda i … już zniknęła w prostokącie drzwi przed lubieżnymi spojrzeniami studenckich fantazji.
Wenus z Willendorfu niech się rozpadnie. I z Milo też. To profesorka historii była wzorem kunsztu wykonania, rzeźby, linii. Ideał kobiety. Gotów był przyznać to każdy, kto wtedy ją widział. Wzięli ją do szpitala dla obłąkanych i tylko chyba ona wiedziała, że przez moment wtedy chciała poczuć się naprawdę wolna, niczym nie skrępowana, zjednać się z Afrodytą, która z piany morskiej powstała naga i przyćmiła swą urodą wszystkie żyjące kobiety. Czyż może inny wzór miała wtedy na myśli?

Profesor kontynuował.
- Proszę się jednak nie obawiać, nie zamierzam się rozbierać – rzekł wesoło.
Sala zadudniła śmiechem.
- Gdybym to zrobił – ciągnął dalej – szanowne audytorium uciekałoby drzwiami i oknami i zostałbym sam, tego jednak chcę uniknąć z wiadomych przyczyn.
Tym razem donioślejszy śmiech rozszedł się po gęstym powietrzu auli.
- Dobrze – profesor uspokoił ogólną wesołość – część satyryczną mamy już za sobą. Proszę mi łaskawie powiedzieć… – zaczął grzebać w swoich papierzyskach - …proszę mi powiedzieć... – uniósł głowę znad katedry –... ilu z obecnych wierzy w Boga? No, proszę – zrobił bliżej nieokreślony ruch ręką – proszę podnieść rękę do góry, kto w Boga wierzy.
I powoli rósł las studenckich deklaracji, choć niektórzy z wielką niechęcią swoją dłoń podnosili. Jakaś jedna czwarta ludzkiej masy, która była obecna na wykładzie, nie podniosła żadnej z rąk.
- W porządku, doskonale – rzekł wykładowca, zlustrowawszy słuchających – dziękuję państwu.
Profesor o tyle różnił się od pozostałej kadry uniwersyteckiej, że nie był ’’zarozumiałym bufonem’’, jak studenci określali większość wykładowców.
Był skromny, otwarty na nową wiedzę i otwarty na dyskusję. Zasugerował, by swoją ulubioną sentencję Epiktetusa: ’’Chcesz się rozwijać? Uznaj głupca w sobie’’, każdy wpisał sobie na pierwszej stronie swoich zeszytów, notatników, czy innych przedmiotów do zapisywania. A najlepiej wyrył w pamięci swojej głowy. Czy też może nie głowy. Pamięć jest w duszy, a dusza jest w sercu, no więc najlepiej byłoby, gdyby każdy nosił po prostu tę sentencję w sercu. Powtarzał, że może i jest tak, że jego światełko wiedzy jest nieco jaśniejsze od światełka słuchaczy, lecz odnosi się to do pewnej wąskiej określonej dziedziny, oraz do tego, że urodził się trochę wcześniej od nich. ’’ - Co nie oznacza, jak ogólnie wiadomo…’’ – dodawał – ’’… - że wiek idzie w parze z mądrością. Widziałem już mądrych młodzieńców i widziałem głupich starców’’. W porównaniu do niego, pozostali nauczyciele akademiccy byli jak skostniałe pozostałości mastodonta. Strzegli swych stołków z zajadłością hadesowego Cerbera. Uważali, że wszelkie inteligentne formy życia skupione są w pokoju wykładowców.
- Co dla państwa jest najważniejsze w życiu? – zapytał profesor – No, proszę się zastanowić, co to jest?
- Ambicja! – krzyknął ktoś ze środka sali.
- Ambicja, wspaniale, wspaniale. Co jeszcze?
- Pieniądze! – wypalił ktoś inny. – Zabawa! Lekkie życie!
Profesor pomyślał, że ktoś tu chyba sobie dziabnął działeczkę przed wykładem, lecz zignorował to.
- Dobrze płatna praca!
- Rodzina!
- Prestiż!
- Przyjaciele!
Marecki jakby trochę przygasł. Niby spodziewał się takich odpowiedzi, niemniej jednak wydawać by się mogło, że czeka na coś innego.
- Piwo!
Część słuchaczy parsknęła śmiechem.
Profesor zwrócił się w kierunku, z którego nadeszło ’’piwo’’:
- No, gratuluję priorytetów życiowych – powiedział z lekkim przekąsem, lecz za chwilę ożywił się znacznie, odwracając głowę w stronę, z której nadeszło:
- Miłość!
- Kto? Kto powiedział miłość?
- Ja… - dziewczyna nieśmiało podniosła rękę.
- Pani pozwoli… pani pozwoli tutaj do mnie, dobrze? – zaprosił ją do siebie przywoławczym ruchem dłoni.
Dziewczyna, schodząc powoli po schodach, słyszała ironiczne: - miłość… miłość… wśród studentów. Stanęła obok wykładowcy. Była nieco speszona. Jej czarno–fioletowe włosy rozchodziły się we wszystkie strony. Ciemna, mocna kredka do oczu podkreślała ich błękit. Usta, wymalowane purpurową szminką, były pełne i wyraźnie zarysowane. W lewym kąciku jej ust, umiejscowione było coś, co profesor nazywał odłamkiem złomu na twarzy, czyli była to srebrna, mała kulka, która inwazyjnie wszczepiła się już w ciało. Elementem jej ubioru były czarne glany, fioletowe getry, czarna skórzana krótka kiecka, ozdobiona jakimiś łańcuchami, oraz ciemna bluza z napisem ’’The Sisters Of Mercy’’. Wymalowane, również na czarno, paznokcie jej dłoni tworzyły niezły kontrast z bielą skóry. Ostentacyjnie żuła gumę, lecz stając przy profesorze, wyciągnęła ją z ust i pstryknęła gdzieś w bok, kiedy nie patrzył.
- Tak, tak – rzekł animator przedstawienia. – Powiedziała pani miłość. A dlaczegóż to?
- Miłość jest najważniejsza – odpowiedziała – miłość mnie napędza. Napędza do życia. Daje mi siłę i motywację. Bez miłości nie ma dla mnie prawdziwego życia, jest tylko udawanie i wyrachowanie, a tym się brzydzę.
- No znakomicie, młoda damo, znakomicie – profesor uważniej przyjrzał się gotyckiej panience. – Pozytywnie mnie pani zaskoczyła, można by rzec.
- A co z piwem? – odezwał się znowu amator złocistego trunku.
Kilka osób znów głośno się roześmiało.
Marecki natomiast trochę się zdenerwował.
- Młody człowieku! – powiedział – Zapewne wiesz, że wszechświat składa się głównie z ciemnej materii, której jest bez mała, przeszło dziewięćdziesiąt procent. Tej ciemnej materii nie można zobaczyć, lecz jej obecność możemy wykryć poprzez obserwację oddziaływań grawitacyjnych. Jeżeli więc stoi sobie pan i pije piwko w knajpce, wśród innych pijących piwko, mogę pana nie dostrzec, wchodząc do niej. Natomiast, jeżeli wypija pan dziesiąte piwko, wówczas ja obserwuję oddziaływanie grawitacyjne na pana w postaci zaliczenia przez szanownego pana gleby i tym samym wykrywam obecność – proszę się nie obrazić – ciemnej materii.
Jego ostatnie słowa utonęły w ogólnym śmiechu, który zapanował na sali. Smakosz piwa przygasł z nietęgą miną.
- No proszę, a stwierdziłem wcześniej, że część satyryczną mamy za sobą – profesor prowadził zajęcia, niczym dobry frontman rockowy koncert, mimo iż miał świadomość, że podane przez niego przed chwilą porównanie było niezbyt szczęśliwe.
- Wracamy do miłości – klasnął cicho w dłonie, zwracając się do swojej towarzyszki na scenie, żywcem wyjętej z filmów Tima Burtona. – Czy szanowna pani zechciałaby coś jeszcze dodać w tej kwestii? Liczę, że tak, ponieważ pani wypowiedź bardzo mnie zaintrygowała.
- Dobra, powiem – dziewczyna najwyraźniej się rozluźniła. – Czytałam dużo o miłości. Takiej prawdziwej, bez żadnej przyczyny. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego tylu ludzi uważa się za mądrych i inteligentnych – podkreśliła dwa ostatnie słowa – a żaden nie kieruje się miłością w życiu. Że to nie miłość ich prowadzi, lecz jak gdyby… stopień przystosowania się do życia. To znaczy przystosowania się do warunków już istniejących, gdzie dużo miejsca na miłość nie ma. Nie muszą przecież – kiwnęła przecząco głową – upodabniać się do tych, którzy żyją bezmyślnie. Tyle się teraz wszędzie mówi o kreatywności, więc dlaczego nie kreuje się miłości?
Widać było, że profesor jest zadowolony. Zwrócił się do dziewczyny:
- Bardzo pani dziękuję za podzielenie się z nami swoimi spostrzeżeniami. Pani się nazywa…?
- Sandra Kołodziej.
- Sandra Kołodziej… zapamiętam. Piękne, staropolskie nazwisko. Dziękuję, dziękuję pani bardzo.
- Chciałam jeszcze powiedzieć, że miłość daje największego naturalnego pałera na świecie!
To rzekłszy, wróciła na swoje miejsce.
- Drodzy słuchacze! – rozpoczął wykładowca, i zajął miejsce za katedrą. – Wywołałem tutaj panią, jak się okazuje – Sandrę - nieprzypadkowo, gdyż tylko ona przyznała, że najważniejszą rzeczą w życiu jest miłość. Wrócę do tego w dalszej części.

Jesienne słońce, przenikając wysokie okna pomieszczenia, wpadało do środka wąskimi snopkami promieni, błądząc po drewnianej podłodze. Na zewnątrz, pomarańczowe liście uwolnione z gałęzi drzew, tańczyły leniwie w powietrzu swój taniec śmierci, póki nie opadły na ziemię.

- Jak powszechnie wiadomo, współczesna nauka, aby zatwierdzić istnienie czegoś, musi mieć na to namacalny dowód. Podparty doświadczeniami, dostrzegalny dowód, rejestrowany przez nas za pomocą naszych zmysłów. Otóż ta sama nauka bardzo niechętnie akceptuje pewne niezaprzeczalne fakty, które wskazują, ni mniej, ni więcej, tylko na istnienie inteligentnej siły tam, gdzie być jej nie powinno. Takich przykładów jest bardzo dużo. Pozwolą więc państwo, że kilka dziś przytoczę.
Chrząknął i zaszeleścił papierami.
- Kryzys mechanistycznej nauki jest dziś smutnym potwierdzeniem jej niedoskonałości. Coraz więcej ludzi, rozczarowanych egzystencją ściśle rozumową, a więc przyznającą, że istnieją tylko te rzeczy, które dają się wytłumaczyć za pomocą wcześniejszego ich przez nas zanalizowania, szuka innych dróg prowadzących do pojęcia otaczającego nas świata. Żeby w pełni zrozumieć panujące realia, potrzeba nam świeżości spojrzenia, otwartego dialogu nauki i nieracjonalnej rzeczywistości, która istnieje i zawsze istniała. Od długiego czasu zostajemy zalewani masą faktów o stricte empirycznym podłożu, lecz ten ów faktologiczny zbiornik zaczyna się powoli przelewać. Dzisiejszy nowoczesny świat, potrzebuje wspólnego partycypowania zarówno naszej fizykalności, jak i całej metafizyki na drodze ku przyszłości.
Profesor mówił powoli, wyraźnie, płynnie. Starannie akcentował słowa, które uznawał za ważne. Ciepła, hipnotyczna wręcz barwa jego głosu była kolejnym powodem, dla którego chciałoby się go słuchać i słuchać.
- Doświadczalna nauka zawsze spychała inne rodzaje poznania na boczny, mało znaczący tor. Żądała dowodów na istnienie Boga. Bóg nie istnieje, bo nigdzie go nie widać. Ale przecież – wzniósł palec wskazujący ku górze – nie udowadnia się nie istnienia czegoś, co faktycznie nie istnieje. Proszę zwrócić uwagę – ściągnął okulary i zaczął nimi wymachiwać – gdybyśmy na przykład nigdy nie spotkali się z błękitem, to jak wpadlibyśmy na to, że błękit jest błękitny, jak wygląda i że w ogóle jest?
- Również, żeby stwierdzić jakąś właściwość, jakąś cechę, musi istnieć cecha przeciwna. Gdyby wszyscy byli mądrzy, nikt nie znałby pojęcia mądry ani głupi. Idąc tym torem rozumowania, skoro więc my na Ziemi spotykamy się tylko z ograniczonością, to musi istnieć coś nieograniczonego, skoro potrafimy to stwierdzić.
Czy ta nieograniczoność może być Bogiem?
Leciutki, ledwo słyszalny szmer przeszedł po sali wykładowczej.
- Jak doskonale państwo wiedzą – kontynuował profesor – nasz kod genetyczny jest rodzajem języka. Natomiast każdy język może powstać, jeżeli się go sformułuje i jeżeli zacznie być używany przez jakąś inteligencję. Genotyp nie wziął się znikąd. Nikt nie potrafiłby go stworzyć, ani używać, poza samym Bogiem.
- Mam pytanie – blondyn o bystrym spojrzeniu, podniósł rękę.
- Tak? – Marecki zwrócił twarz jego kierunku.
- Czytałem gdzieś, że ludzie są tylko efektem eksperymentów genetycznych Obcych, którzy przybyli na naszą planetę przed eonami lat i poprzez metodę ’’prób i błędów’’ wykształcili pierwszych ludzi. Jak to się ma do stworzenia człowieka przez Boga? – zapytał blondas.
- Widzę, że swoją edukację odnośnie pochodzenia ludzkiego gatunku rozpoczął pan od Ericha von Daenikena? – pytaniem odpowiedział profesor – Proszę szanownego pana! - znów zaszeleścił papierami. – Czytałem go również i muszę obiektywnie powiedzieć, że pisze rzeczy wręcz sensacyjne, które oprócz tego czyta się lekko. Ten pan po prostu trafił w określony wymóg naszych czasów. Ludzie są zagubieni, ludzie szukają odpowiedzi na tak wiele pytań… A sam pan wie, że dopóki nie uzyskają na nie odpowiedzi, dopóty nie będą się czuli bezpiecznie. Dzisiejszy człowiek musi mieć całą (swoją) egzystencję rozłożoną na czynniki pierwsze, i najlepiej, jeżeli zrobią to za niego inni. Lecz – zreflektował się – odszedłem troszkę od tematu. Wracając do niego, czyli do tematu i do Daenikena, odpowiem panu, że ten szwajcarski hotelarz, jak to mówią wykształceni, ortodoksyjni naukowcy, pragnący poprzez to stwierdzenie już na początku go zdyskredytować, ma w swoich dociekaniach dużo racji. Nie sposób jest stwierdzić mnóstwa faktów z naszej przeszłości a on daje na nie odpowiedzi, lub też przypuszcza, jak mogłoby to być. Nasza nauka nie jest doskonała, nigdy nie była doskonała, jak stara się nam wmówić, natomiast Daeniken, moim zdaniem, wspaniale wypełnia wszystkie luki w kwestiach drażniących ludzki umysł potrzebą odpowiedzi, na które dzisiejsza wiedza akademicka nie jest w stanie użyć rzetelnej repliki.
- Jednakowoż – zrobił przerwę w rozdziale swojej wypowiedzi – nie zamierzam teraz sięgać do naukowych wyjaśnień pana pytania, lecz pragnę się skupić na panoramicznym, szerszym wglądzie w aspekt tego zagadnienia. Chodzi mi o to, że jeżeli założymy, że owe istoty, które dokonały na naszej planecie owej brutalnej panspermii, również się nie wzięły z kapelusza i je też ktoś musiał stworzyć, to któż to więc był? Któż je więc stworzył, te inne istoty? Inne? A tamte? Znów inne? Zawsze dojdziemy w ten sposób do Pierwszej Przyczyny, Pierwotnej Inicjacji Ruchu, Pierwszego Poruszyciela. Proszę tylko, żeby państwo się zastanowili i w tego typu rozważaniach wzięli to pod uwagę.
Białą chusteczką, którą przed chwilą wyciągnął z kieszeni marynarki, przetarł soczewki okularów, po czym znów je założył na nos.
- Chciałbym teraz przejść do omówienia innych przykładów na istnienie Boga, jeżeli państwo pozwolą – gładko przeszedł do następnego zagadnienia. - Czy zdajecie sobie państwo sprawę z tego, że naturalna ewolucja, czyli zupełnie przypadkowa, jaką głoszą biolodzy, jest w stanie wyjaśnić powstanie tylko jednego nowego stworzenia? Niemożliwym bowiem do zaistnienia jest fakt, by absolutnie koincydentalnie pojawiło się w tym samym czasie drugie stworzenie, potrzebne do dalszego rozwoju gatunku. Na przykład zakładając, że pierwszy powstanie samiec, musiałaby w tym samym dokładnie czasie wymutować się samiczka. Tak więc parki wszelkich istnień musiały zostać stworzone celowo a celowość tego ma swoje źródło w Bogu.
- Pamiętacie? – zapytał, skierowując wskazujący palec ku górze, jakby chciał przypomnieć, że tam jest nieskończony wszechświat. Lub, że w okresie wakacji wymienili świetlówki w auli, które dawały teraz światło o jaskrawości zbliżonej do dziennego, kto go tam wie? – Wszystko ma swoją przyczynę, i nie ma czegoś takiego, jak przypadek. Zawsze będę to wam powtarzał. Przykład pozornej przypadkowości w powstaniu aż dwóch stworzeń tego samego gatunku w jednym czasie, to kolejna rzecz, z którą współczesna nauka nie potrafi sobie poradzić. A będzie tego więcej – zrobił tajemnicza minę.
Podszedł do zielonej tablicy, umazanej zeschniętymi szlakami gąbki nasączonej bielą kredy. Zaczął rysować jakieś małe kółka, a w ich środku jeszcze mniejsze.
- Wspominałem już wcześniej o ciemnej materii – rzekł z lekkim uśmiechem, a część studentów spojrzała wesoło w kierunku miłośnika piwa. – Wiele wspólnego mają z nią cząstki elementarne. Proszę sobie wyobrazić, że cząstki owe wykazują inteligencję! Fizyka z niechęcią o tym mówi. O co chodzi? Przecież inteligencja jest cechą żywych istot, a nie martwej natury. Po rozbiciu atomu okazało się, że jest on zbudowany z cząstek elementarnych – poprzekreślał te większe kółka na tablicy. – A z czego zbudowane są owe cząstki ? Fizyk odpowie – z kwarków! Z tych samych kwarków, których nikt nigdy dotąd nie widział! – znów przekreślił kółka, tym razem te mniejsze. - A ich istnienie jest ogólnie przyjętym faktem tylko poprzez to, że można zaobserwować skutki ich działania, podobnie jak skutki działania ciemnej materii w kosmosie. Podstawowy budulec wszechświata jest więc niewidoczny! Jest zbudowany z antymaterii? Na to wygląda i niektórzy twierdzą, że właśnie ten niematerialny świat jest Bogiem. Czyż nie jest to dowód, że ten nasz fizyczny świat ma swoje źródło, czy też jak gdyby wychodzi z tego swoistego anty-świata, pozbawionego materii? Proszę sobie to tylko wyobrazić, jeżeli oczywiście możecie. Jeżeli nie możecie – zrozumiem. Wtedy wyimaginujcie sobie jaskrawość promieni słonecznych i ich życiodajny wpływ na świat przyrody – rzekł z lekkim sarkazmem.
Odszedł od tablicy i zaczął krążyć wokół katedry.
- Zdaję sobie sprawę z tego – powiedział przepraszająco, drapiąc się w brodę - że bombarduję wręcz państwa tym swoistym pluralizmem dowodowym, nie mając dość czasu, by rozwinąć dokładniej każdą z przytoczonych tez. Żeby było jasne (a wiecie, że uwielbiam postawienie kawy na ławę) – na dzisiejszych zajęciach pragnę jedynie zaszczepić w was niepokój, dotyczący egzystencji każdego z obecnych ( lecz nie tylko ), na tym naszym dziwnie ukształtowanym świecie. Żeby każdy, poprzez ukłucie tego niepokoju, zaczął na własną rękę dochodzić odkrywania rzeczywistości. Zobaczycie, że wystarczy rozbudzić świadomość, świadomość otaczającego nas świata, posłuchać orędzia stworzeń i własnego sumienia, jak to przedstawia Katechizm Kościoła Katolickiego, lecz stwierdzenie jest jak najbardziej uniwersalne – żeby nie było, że jestem postronny, korzystam tylko z mądrości przekazów, obojętnie jakiej proweniencji. Wiem, jaki jest teraz świat i czego ten bezduszny twór od was oczekuje, by przyjąć w swoje przyziemne progi. Jest podstępny, wyzuty z wszelkich uczuć, nastawiony na zysk, najlepiej jak najszybszy. Ofiary, ani wysokość ceny, którą muszą zapłacić, jest nieistotna. Wchodzisz w to? Tańcz z nami, to wymóg, żadnych improwizacji. Nie wchodzisz? Jesteś życiowym nieudacznikiem, nieistotnym ktosiem o niesprecyzowanej bliżej osobowości, a więc potencjalnym adwersarzem normalności, czyli – przepraszam za wyrażenie – ośmielasz się wystrzelić z szeregu tępej egzystencji większości. Pośledni ludzcy osobnicy, nie mający nic do zaoferowania, oprócz swej bezmyślnej normalności, określają charakter naszego świata? Mimo, iż jego namacalna rzeczywistość to potwierdza, ja nie chcę, nie przyjmuję tego do wiadomości!
Jedno jest pewne – wykładowca akademicki Marecki, profesor zwyczajny, dość przystojny mężczyzna po pięćdziesiątce – był romantykiem. I wcale się tego nie wstydził. Ziarna swych romantycznych idei starał się zasiać w młodym pokoleniu, wynaturzonym, odczłowieczonym, podobnym robotom, w którym praca mózgu ludzkiego sprowadza się do służenia interesom wszelakich korporacji i ich coraz to bardziej ekspansyjnym, zdehumanizowanym planom. Tylko brać, dawać nic.
Profesor podarował słuchaczom to, czego próżno szukać na innych, zwyczajnie nudnych wykładach. Dał im możliwość indywidualnego wyrażenia swojego wnętrza, niestłumionej subiektywności wypowiedzi i myśli, nie skażonej chomątem ortodoksyjnej nauki, której regułek trzeba się wyuczyć na pamięć. Dał im możliwość myślenia i dochodzenia do określonych wniosków własną drogą, a nie popisywania się pojemnością pamięci.
- Bardzo bym chciał przejść do następnego zagadnienia – ciągnął Marecki. – Do kolejnej kwestii, która łaskocze mój umysł, starający się podążać fascynującą ścieżką poznawania prawdy – ogarnął wzrokiem słuchaczy znad okularów. – Wobec braku sprzeciwu, pragnąłbym uczulić państwa na problem grawitacji Ziemi.
- Pomimo, iż pole to jest wszędzie prawie opisywane jako pole monopolarne, czyli jednobiegunowe, wszystkie przesłanki wskazują jednak na dipolarność tego pola, czyli dwubiegunowość. Dwubiegunowość pola została udowodniona w tak zwanym Koncepcie Dipolarnej Grawitacji. Ta właściwość powoduje, że jeden biegun grawitacji znika z naszego fizycznego świata i pojawia się w odrębnym od naszego, świecie nie-fizycznym, czyli takim, w którym materia jest niemile widziana. Nie rozwlekając tematu, proszę zainteresowane osoby o zapoznanie się z owym Konceptem…, gdyż sądzę, że nie dla wszystkich jest to lektura, natomiast zainteresowane osoby o otwartym umyśle, mogą spojrzeć na to z zupełnie innej strony, niż dotychczas spoglądali i odkryć być może, kolejny artefakt z naszej zawoalowanej przeszłości.
Potarł dłonią policzek.
- Czym jest czas? – zapytał, niby znienacka, lecz studenci znający profesora wiedzieli, że jest to część jego osobowości, ta nagła zmiana tematu, o którym mówi i sprzężenie go z wkrótce nadchodzącym wyjaśnieniem. – Jak to mawiał św. Augustyn, prawie tysiąc sześćset lat temu – ’’Kiedy nie zadaję sobie tego pytania, znam odpowiedź’’ – uśmiechnął się, prawie że łobuzersko, choć zważywszy na jego wiek, trudno byłoby go o to posądzać. - Czas to wspaniały temat, jednak ja użyłem go po to, by przypomnieć sobie i wam, że posiadamy go bardzo mało dzisiaj. Dlatego następną rzeczą, którą chciałbym z wami poruszyć, jest symetryczność.
Niecierpliwymi dłońmi otworzył grubą książkę.
- W okresie dwudziestolecia międzywojennego, francuski fizyk, Louis De Broglie opublikował swoją Zasadę symetryczności natury. Postuluje ona, że świat fizyczny i materia muszą posiadać swoje symetryczne przeciwstawności. Każda cząstka posiada swoją antycząstkę, każde zjawisko – antyzjawisko, a co za tym idzie odwzorowaniem materii jest antymateria. Broglie uważał, że wszystko we wszechświecie jest wysoce symetryczne. Oficjalna nauka jednak, pomimo mnóstwa badań i nakładów, nie potwierdziła istnienia antymaterii i antyświata. Wyniki zostały celowo ukryte przed ludźmi. Kamuflaż zrozumiały, gdyż w innym przypadku nauka musiałaby przyznać, że przeciwstawność materii, czyli płynna, inteligentna substancja, tak zwana przeciw-materia istnieje. Jest to pozostający w wiecznym ruchu płyn, którego kiedyś, dawno temu pierwsi pionierzy nauki nazywali eterem. Jest to jak gdyby płynny komputer, który formuje Bóg. To to, z czego Bóg uformował cały świat fizyczny.
Nie wszyscy słuchali profesora. Niektórzy, wsparci na łokciach, spoglądali apatycznie za okna na złotą poświatę panoszącej się tam jesieni. Ktoś inny malował długopisem coś nieokreślonego. Paru studentów siedzących blisko siebie, wpatrywało się w komórkę jednego z nich, na której Tera Patrick pokazywała, co potrafi zrobić ze swoją waginą, oraz co inni potrafią z nią zrobić. Foniczne spazmy rozkoszy zostały maksymalnie wyciszone, niemniej jednak dało się usłyszeć głuche plaski cielesnej inwazji nabrzmiałego z dzikiej chuci penisa w jej wilgotnym wnętrzu, okraszone głośnym echem jęków aktorów o specyficznej moralności.
Niektórzy ziewali szeroko i bezwstydnie, lecz większość wpatrywała się w mówcę w centralnej części auli, słuchając jego słów, słuchając tego, co mówi, pomimo iż mieli mętlik w głowie. Profesor chyba za szybko pojechał z tematem, zbyt wieloma zarzucił ich przykładami, przetworzenie i zrozumienie ich ważkości, było za dużym wymogiem w stosunku do nich.
Marecki to zauważył. Zobaczył ich zagubienie i zniechęcenie. Nawet dziennikarze majstrowali coś przy swoich dyktafonach, nie do końca słuchając jego wypowiedzi.
- To trudne – powiedział słuchacz do słuchacza; profesor tego nie słyszał. Nie słyszał, lecz się domyślał.
- Dobrze! – wykładowca uderzył otwartymi dłońmi w katedrę. – Szanowni państwo, przyznaję, że troszeczkę przesadziłem. W tej mojej galopadzie myśli i konotacji z nią związanych, odnośnie przykładów na bytność w naszym otoczeniu Boga, mam świadomość, powtarzam, że być może zasypałem państwa mnogością przykładów. Wiem to – dodał ciszej – wiem, lecz proszę mi wybaczyć, gdyż ilekroć podejmuję ten temat, ilekroć rozmawiam z kimś na temat Boga, wtedy chcę, jak z katapulty, wystrzelić moje przemyślenia w kierunku rozmówcy, a wielość przykładów przychodzi wtedy z łatwością. Czasem sobie myślę – wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokiwał głową – jak ja mogłem zostać profesorem z tą całą swoją niecierpliwością i zapalczywością.
Poprzez takie spontaniczne stwierdzenia, profesor był bliższy słuchającym go studentom, niż mogłoby mu się wydawać.
Niekiedy jednak ta jego bezpośredniość wypowiedzi, czy też wręcz ekshibicjonizm zapatrywań na niektóre sprawy, był powodem kłopotów. Stwierdził więc kiedyś, że ludzie nie powinni przykładać aż tak ogromnej wagi do swoich dzieci i kochać je ponad życie tylko dlatego, że wyszły z ich lędźwi, a nie lędźwi kogoś innego. Że równie mocno powinniśmy kochać wszystkie dzieci, nie tylko te swoje, lecz wszystkie. A co za tym idzie, każdego z ludzi powinniśmy miłować równie żarliwie. Dowodził, że już Platon o tym wspominał, by dzieci jednych rodziców mieszać z dziećmi innych po to, by równie silnie obdarzać je miłością i nie pozostać przy tym stronniczym, z powodu powielania swoich niezweryfikowanych przez nikogo cech.
Władze uczelni, po zapoznaniu się z tą skandaliczną tezą, ripostując odpowiedziały, że Lenin również postulował, by dzieci były jedne dla wszystkich. Że wkracza na grząski grunt, który może przeobrazić się w bagno, jeżeli nie zawróci. Bez ogródek powiedziano mu, że podważanie idei podstawowej komórki społecznej, zwanej rodziną, może spowodować trudności w znalezieniu pracy gdziekolwiek. Nie wspominając o tym, że bardzo ubolewano z tego powodu, że tak szacowny stopień naukowy, jakim jest profesor, został przez niego niemal zbezczeszczony.
Wobec takiego nastawienia, Marecki chciał się wtedy jak najszybciej zwolnić z tego zagrzybiałego miejsca, lecz jego przyjaciel, również o tym tytule, profesor Walczak przekonał go, by został. Gdyż, jak to mówił: '' - Co z tego, że zmienią się twarze, jeżeli pozostaną te same niezachwiane przekonania''. '' - Wszędzie chłopie, gdziekolwiek się pojawisz…'' – mawiał profesor Walczak – '' - ... wszędzie tam będą święcie wierzyć, że myślą i że są twórczy. A będzie to tylko budowanie nowego systemu uprzedzeń, które z twórczą myślą ma, jak wiesz, niewiele wspólnego''.
Został więc, ponieważ zrozumiał, że odejście byłoby pewną próbą ucieczki, nie wiadomo przed czym i przed kim, dlatego, że gdziekolwiek by się nie pojawił, tam byłoby tak samo, te same uprzedzenia, schematyczne systemy myślowe, posegregowane pragnienia, ograniczające się do z góry już ustalonych wzorców. Został, bo pojął, że jeżeli nie da sobie rady ze swoimi poglądami tutaj, to nie da rady nigdzie indziej.
Profesor chrząknął.
- Wierzcie mi, że znam jeszcze kilka przykładów na istnienie Boga… – powiedział to z dużą dozą irytacji – … hm… powiem wam, że nie lubię stwierdzenia przykład. Na wszystko, co ma być stwierdzalne i aprobowalne przez nasz strasznie ograniczony umysł, musi być jakiś przykład. Powiedzcie mi, dlaczego, czemuż to, do diaska nie potrafimy zwyczajnie, spokojnie obserwować wszelkich procesów, które zachodzą wokół nas. Czemu nie potrafimy otworzyć umysłu, zapomnieć o grzecznym diagramie konwenansów, w którym jesteśmy osadzeni i pozornie pozbawieni ruchu. Dlaczego nasze naturalne marzenia musimy tłamsić już w zarodku? Zdławić, zniszczyć, zakopać w ziemi jak trupa, śmierdzące ścierwo, wcześniej, być może, uroniwszy łezkę? Bo takie są czasy? Czasy, moi drodzy państwo, my kształtujemy, a nie one nas. To my jesteśmy odpowiedzialni za wszelkie bezeceństwa zadane tej planecie i to my poniesiemy wszelkie konsekwencje związane z postępującym rozpasaniem naszej obyczajowości.
- Przechodzę teraz do najważniejszego dowodu na istnienie Boga – znów ta irytacja, wręcz wstręt, podczas wypowiadania tych słów. – Nie wiem doprawdy, co przeszkadza wam w odkryciu, jakiż to najistotniejszy jest dowód – zawiesił na chwilę głos, świdrując szarością swego wzroku słuchających. – Tak, tak. Jest to miłość. Sandro – gorączkowo szukał wzrokiem charakterystycznej, na pierwszy rzut oka mrocznej, postaci. Znalazł ją szybko i wyrwał wejrzeniem z obojętnego tłumu. – Sandro, miałaś rację. Najważniejsza w życiu jest miłość. Ponieważ miłość jest niepowtarzalnym darem od Boga. Nigdzie indziej nie spotkamy się z taką miłością, jaką człowiek jest w stanie obdarzyć nie tylko drugiego człowieka, lecz wszystkie stworzenia. Miłość jest darem od Boga dla nas ludzi i wszyscy jesteśmy nią obsypani, niczym pyłem gwiezdnym. Żadne osiągnięcia techniki, coraz wymyślniejsze gadżety i ciągła modyfikacja metod, mających zaspokoić nasze zmysły, nie wprawią nas nigdy w ten świetlisty, nieprawdopodobny stan, który jest naszym udziałem, gdy kochamy. Miłość jest najwykwintniejszą z potraw, które spożywamy, by żyć. Nafaszerowana kompletnymi życiodajnymi składnikami sprawia, że czujemy się, hm… być może szczęśliwi? Niech ktoś mi zaprzeczy, jeżeli nieprawdą jest, że uczucie ukłucia miłosnej igiełki – położył rękę w miejscu, w którym biło jego romantyczne serce - i w efekcie czego ekspandowanie owego stanu po sercu i całym ciele, nie jest najcudowniejszym uczuciem, jakie przeżyliście?
Jakoś nikt nie kwapił się ze zdementowaniem słów profesora.
Kontynuował więc dalej.
- Łomot serca, które kocha, które wręcz chce się wyrwać z cielesnego jasyru i popędzić ku drugiemu sercu, to dostojeństwo tylko ludziom przypadłe, nikomu innemu. Ów ludzki przywilej, jest teraz jednak systematycznie trwoniony poprzez dziwne priorytety, które zawładnęły współczesnym człowiekiem. Część tych preferencji, łaskawi państwo byli sami wymienić po moim pytaniu odnośnie tego, co jest w życiu najistotniejsze.
- Lecz – zastygł na moment z palcem wskazującym skierowanym ku górze – miłość do jednego człowieka to jedna sprawa, natomiast miłość do wszystkich ludzi i zaryzykuję stwierdzenie – do wszystkich stworzeń - a więc zwierząt, roślin, to kwestia innego rodzaju. Chciałbym dziś, jeżeli państwo nie mają nic przeciwko temu, uchylić trochę skrzypiącą już furtkę prowadzącą do mojego gospodarstwa, w którym uprawia się poznanie i ciągłą naukę, zamiast żyta i pszenicy.
- Nie brałem żadnych dragów, ani innych środków pobudzających – rzekł z uśmiechem. – Symptomat ten jest efektem moich subiektywnych przemyśleń.
- Myślę, że miłość do określonej istoty jest dopełnieniem, skompletowaniem ludzkich pragnień odnośnie pełnej doskonałości i osiągnięcia absolutnej harmonii po to, by móc później kochać wszystko, co żyje. Człowiek bez swej połówki jest wyrwany z kontekstu, fragmentaryczny, niepełnosprawny, nie zrealizowany. Miota się w swoim świecie, dorabiając wciąż nowe ideologie, podczas gdy prawdziwą świadomość odkrywa się w tej osobliwej koegzystencji dwojga ludzi połączonych bezprzyczynowym uczuciem. To jest prawdziwa świadomość istnienia.
Profesor wyraził swój pogląd; pod jego ostatnią warstwą pozornej obojętności, dało się usłyszeć zagubienie nie mniejsze niż je ma debiutujący uczeń. Wiedza była tylko kamuflażem, zamaskowanym odtwórcą rzeczywistości. Jednak prawdziwy człowiek siedział głęboko wewnątrz tytułu, którym się zasłaniał, by móc ciągnąć ten subiektywny monolog swojego jestestwa.

c.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W porównaniu z większością prezentowanych tutaj tekstów bardzo długie jest to opowiadanie i jeszcze porusza trudny temat, co razem powoduje, że czytelnik musi się mocno skupić, żeby doczytać do końca. Ale jeśli już się ten wysiłek podejmie, można się przekonać, jak fajnie łaskocze umysł. Mnie najtrudniej było przebrnąć przez początek, bo co chwilę zapalało mi się światełko: "ja bym to zdanie napisała całkiem inaczej" :) Na szczęście im dalej, tym było tych światełek mniej, może dlatego, że bardziej niż forma pochłonęła mnie treść. Myślę, że gdyby ten tekst doszlifować pod względem technicznym, byłoby z tego coś naprawdę bardzo wartościowego. Podziwiam i pozdrawiam - Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Najśmieszniejsze jest to, że ja miałem podobny dylemat z tymi światełkami, co Ty. Tyle sformułowań, zdań, też inaczej bym napisał, szczególnie z początkowej części tekstu.
Może dlatego, że to wprowadzenie powstało już jakiś czas temu, i wydaje mi się, że teraz inaczej trochę piszę...
Zostawiłem jednak to, ponieważ, po pierwsze - w tym opowiadaniu najważniejsza była dla mnie treść, i siłą rzeczy formę sobie trochę odpuściłem ( wiem, że nie powinienem tego robić ), a po drugie - zawsze znajdzie się kiedyś czas, by do niego wrócić, i dopieścić, a na razie kompletnie go nie mam ( czasu ).
Bardzo dziękuję Najobiektywniejszej Komentatorce za poczytanie do końca. Cieszę się, że tak to odebrałaś :)
Nie podziwiaj...
Autor nie jest tego wart ( to nie kokieteria ) :)

Serdecznie pozdrawiam - Mariusz

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...