Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

****


Rekomendowane odpowiedzi

:



Nie

W prześwicie pomiędzy ołtarzem a amboną widać tylko kawałek twarzy i oko siedzącego gdzieś z tyłu księdza. To oko mnie odnajduje, a ja udaję, że go nie dostrzegam, lecz może to właśnie ja wpatruję się w ten kawałek twarzy i oko jest zaniepokojone? Lektor kończy czytanie, ksiądz wstaje, podchodzi do ambony, żeby przeczytać ewangelię.
Po mszy czeka na mnie w drzwiach i już wiem – ma sprawę.
Ksiądz jest tu nowy, będzie budował kościół. Parafia nowo utworzona, kaplica – stary barak, ołtarz zrobiono ze zwykłego stołu. Na głównej ścianie wisi krzyż i papierowy obraz Matki Boskiej. Ksiądz chyba przed czterdziestką. Miły. Kołnierzyk wystrzępiony, sutanna niezbyt świeża i buty w nienajlepszym stanie. Mieszka na razie w prowizorce, bez wody i kanalizacji – tak słyszałam.
Zaprasza mnie na rozmowę. Jesteśmy onieśmieleni. A więc od razu przystępujemy do sprawy. Czy się podejmę? – pyta. Wahając się mówię – Tak, tylko że nie maluję za darmo. On mówi, że zapłaci, ile będzie trzeba. I wręcza mi na wzór obrazek kupiony w sklepie z dewocjonaliami. Lecz to nie wszystko. Musi dostarczyć sklejkę, bo płótno – uznał – jest nietrwałe. Umawiamy się, że podrzuci. Wychodząc mówię
- Do widzenia.
Po kilku dniach przynosi sklejkę - metr na siedemdziesiąt. Wnosimy ją do pokoju, a on rozgląda się niepewnie, bo to, co stoi u mnie pod ścianami wcale nie przypomina świętych. Czuję zapaszek papierosów jakby zastarzały, jednak kołnierzyk ma porządny i sutannę czystą. Nie siada, ja również stoję i rozmawiamy z sobą jakoś tak nieskładnie. Zapraszam go na obiad, jednak nie dziś – w ogóle. Tłumaczę się. - Słyszałam -mówię – że parafianie wszyscy po kolei? A on przyjmuje zaproszenie i znowu jesteśmy spięci. (To nienormalne chyba, że widzę w nim mężczyznę). Teraz trzeba ustalić kwotę, którą mi zapłaci. Krygując się wyduszam z siebie – dwieście złotych.
Na umówiony obiad przychodzi ubrany w garnitur i koloratkę. Ten prawie cywilny strój sprawia, że czuję się swobodniej, chociaż mówię do niego z szacunkiem „proszę księdza”. Siada do stołu, ale podczas obiadu wydaje się zakłopotany. Nie lubi barszczu? A może zrazy twarde, kasza niedogotowana? Wkrótce rozmowa się rozkręca, zaczyna się robić miło, a po obiedzie paląc papierosa za papierosem opowiada o sobie, gdzie się urodził, gdzie mieszkał. Podaję kawę. Może koniak? Owszem. Pijemy obydwoje Pyta o męża i ja też się zwierzam. Ostrożnie. Jestem samotna. Nie, nigdy nie byłam zamężna. Malarstwa się nie uczyłam, maluję amatorsko. Ten dom zbudował tato. Umarł. Niedawno umarła matka. Bracia mieszkają we wsi, ale w innym domu. Czuję, że mam wypieki. Jestem podniecona, a w takim stanie (Boże) mogę palnąć głupstwo. Potem on chce obejrzeć obraz, a ja mu mówię, och! Że nie, nie teraz. Kiedy wstajemy od stołu dotykam jego kolana. Niechcący. Gwałtownie cofam rękę, czując jednak, że jest kościste i twarde. Nie przepraszam. On udaje, że tego nie zauważył. Zarumieniony. Zawstydzony?
Przez parę dni wspomnienie tego obiadu (dotyku) nie daje mi spokoju. Usiłuje zobaczyć księdza. Przekonać się, czy pamięta.
Kościół stoi na skraju wsi. Dalej tylko pola. Idąc tamtędy na spacer (droga prowadzi do nikąd) widzę z daleka czarną postać. Krząta się. Nie podchodzę, nie będę mu się narzucać. On mnie nie widzi, a może tylko udaje. Ja też udaję, że chodzę po polach w innym celu. Mam aparat kupiony na ruskim targu i robię zdjęcia widoków za kościołem. Nasza podmiejska wieś od dawna już nie jest wsią. Nikt tu niczego nie sieje. Pola zarosły zielskiem, gdzie niegdzie nagie drzewa. Odwracam się. Wciąż tam jest. Ruchliwy, czymś zajęty.
W niedzielę na mszy siadam pod ścianą z boku, ale wydaje mi się, że on na mnie zerka. Sprawia mi to przyjemność i chociaż treść homilii o niczym takim nie świadczy przypuszczam, że kazanie mówi tylko do mnie. Pewno tak jest, bo parafianie mają nieruchome twarze. Przysypiają. Ale komunię przyjmują wszyscy, Idą do ołtarza jedni w tą, drudzy w tamtą, jednak do przepychanek nie dochodzi.
Po mszy ponownie czeka na mnie w drzwiach i rozmawiamy o obrazie. Właściwie obraz jest gotowy, można go odebrać. Pytam – a gdyby trzeba było coś zmienić, coś poprawić? Mówi, że przyjdzie. Kiedy? Nie wie. I tak się rozstajemy obydwoje w uśmiechach i z tym błyskiem w oku, który o niczym nie świadczy jeszcze, ale sprawia, że nie jesteśmy już sobie obcy. A przecież nie wiem nawet, jak on ma na imię. I wcale nie muszę wiedzieć. Po co mi to? On do mnie zwraca się po nazwisku.
Przychodzi w poniedziałek. Jestem zaskoczona. Dopiero wróciłam z pracy, w sionce jest bałagan. Właśnie przebrałam się w coś starego, nie wyglądam dobrze, to mnie peszy. Prowadzę go do pokoju, pokazuję obraz. Nie wiem, czy jest zadowolony - mówi, że tak. Wyjmuje dwieście złotych, lecz ja się bronię, nie chcę.
- O nie – mówię – obraz namalowałam dla księdza.
Poprawia mnie
- Dla kościoła.
A potem zamiast wyjść rozsiada się na kanapie. Nie jestem zbyt swobodna, chyba powinnam się przebrać, bo mam na sobie rozciągnięty dres. Przepraszam go na chwilę, a kiedy wracam w dżinsach, spostrzegam – przygląda mi się. Chciałabym, żeby został, więc proponuję herbatę. Razem idziemy do kuchni. Krzątając się obok niego, muszę go w pewnej chwili dotknąć, oprzeć na jego ramieniu. On się nie wzbrania i wtedy… nie wiem czemu, czuję się jakoś dziwnie – jego łysawa głowa i sutanna budzi we mnie czułość. Nagle wydaje mi się, że jego obecność w kuchni, jak gdyby wypełnia przestrzeń. Jest blisko, bardzo blisko. Czuję się tak (czujemy obydwoje?), jakby to była przyjaźń. (Może miłość?)
W następnych dniach widzimy się z daleka, mówimy sobie „Szczęść Boże” i nie rozmawiamy. Obraz przestaje już być pretekstem. Wisi. Poświęcony. Wracając z pracy przejeżdżam obok kościoła, choć mi nie po drodze. Wiem – on też chciałby się ze mną spotkać i jestem pewna – przyjdzie.
Nie przychodzi.
Więc ja pójdę. W mieście kupiłam dla niego prezent. Specjalny. To znaczy taki, jaki wypada wręczyć tylko na plebanii. Mosiężna popielniczka. Znalazłam ją w sklepiku, w którym sprzedają rzeczy przywożone z Niemiec. Obok są ciuchy, sekond hendy. Wstąpiłam tam przy okazji, przejrzałam wieszak za wieszakiem i sobie kupiłam futro. W niezłym stanie.
Idę do księdza bez zapowiedzi w godzinach, w których przyjmuje zgłoszenia ślubów i pogrzebów, mając nadzieje jednak, że będziemy sami. Pukam. Otwiera. Jest zaskoczony w taki sposób, jakby mu nagle dech zaparło. Obydwoje na razie nie wiemy, co powiedzieć. Ja w tym futrze. Potem żartuję, że nie przychodzę w sprawie ślubu, a on jest zmieszany. Nie podsuwa mi krzesła. Trochę głupio. Wyjmuję z torby popielniczkę zawiniętą w papier. Ja nie palę – mówię – a coś takiego (kłamię) było w domu. Zerkam na stół, gdzie leży pokrywka od słoika pełna petów. Bierze ode mnie popielniczkę, trzyma w ręku, jakby nie wiedział, co zrobić. Niby dziękuje, ale wygląda tak, jakby się bał rozmowy. Co zrobić? Powinnam wyjść. Ociągam się, lecz w końcu odwracam się w stronę drzwi - wychodzę. Idąc do domu czuję pustkę, jakieś niespełnienie. A czego mogłam się spodziewać, przecież to ksiądz. Wyznań?
A jednak jestem pewna, że coś zaszło pomiędzy nami. Na nabożeństwie różańcowym siadam w pierwszej ławce, a ksiądz wpatrzony nabożnie w namalowany przeze mnie obraz robi wrażenie, jakby się rzeczywiście modlił. Nie jestem pewna – myśli o mnie? Litania kończy nabożeństwo, ale kobiety się nie spieszą. Zaczekam, aż zostaniemy sami. Powie mi, że mnie kocha. Spróbuje mu to ułatwić. Podchodzę do obrazu. Jest cicho. Wszyscy wyszli? Odwracam się z uśmiechem pewna, że stoi za mną. I rzeczywiście – jest. I pyta, czy wychodzę. Nie. Nie to chciał powiedzieć, wiem. Być może chciał zapytać, czy nie zostanę dłużej. Wydaje się roztargniony jakiś, razem idziemy do wyjścia. Mówi na pożegnanie.
- Pochwalony.
Przecież to kościół. Tu się rozmawiać nie da. Musimy być wreszcie sami. Do mnie niech nie przychodzi, nie wypada. Ale – tak sobie myślę – może gdzieś pojedziemy razem
moim samochodem? I wtedy szalona wyobraźnia zatrzymuje się na jakimś progu. Dalej jest ciemne wnętrze i on zniecierpliwiony, rozedrgany. Znam jego imię – Jan. Wiem, do mnie przychodzić nie może, on też to wie. Dlatego nie zachodzi.
Może wiadomość przekazać mu w kościele? Okazja, bo umarł sąsiad. Wszyscy się tutaj znają, będą na pogrzebie, ja też. (Nałożę swoje futro).
Idę. Nie mam się po co spieszyć i tak zostanę przy wyjściu. W ciasnym kościołku nie ma już miejsc siedzących. Tłoczno. Nie znałam tego sąsiada bliżej, nie mam nawet kwiatka. Msza się nieznośnie dłuży. Stojąc oparta o ścianę homilii o sąsiedzie słucham nieuważnie. Czekam na księdza. Wreszcie jest. Idąc pomiędzy krzesełkami podsuwa wiernym tu i tam koszyczek. Zbliża się do mnie, jest tuż przy mnie, ja udaję, że nie mam przy sobie pieniędzy. Nachylam się i szepczę.
- Przyniosę później, proszę księdza.
A on podnosi głowę, jakby dopiero mnie dostrzegł, (a przecież wiem na pewno, że zauważył mnie dużo wcześniej). W jednej ręce trzyma koszyczek na datki, a druga, ot tak, niechcący przesuwa z góry na dół (och!) po rękawie mojego płaszcza.
-Przyniosę później – szepczę.
Uśmiecha się.
-Nie trzeba.
Nie trzeba? – myślę. Jak to? Mogłabym przecież przyjść, kiedy nikogo nie będzie?
Staram się to zrozumieć. W kościele rekolekcje, na które przyjechał znajomy księdza Jana – franciszkanin. W pierwszym dniu rekolekcji przychodzę dużo wcześniej, parafian jeszcze nie ma i widzę, że obaj księża stoją przed obrazem. Uśmiecham się, podchodzę. Jednak ksiądz Jan wydaje się – jak gdyby – nieco skrępowany. Widocznie są zajęci, nie mają czasu na rozmowy. Krzątają się po kościele. A mnie jest nieprzyjemnie, bo czuję się pominięta, obca. Jutro nie przyjdę. On to dostrzeże. Na pewno. I będzie się zastanawiał – czemu?
A przecież wiem, że tęskni, ale nie okazuje tego przez dyskrecję. Co więc mogę dla niego zrobić, żeby go ośmielić. Może zaprosić go do siebie razem z tym drugim księdzem? Niemożliwe. W nocnych marzeniach widzę go w pościeli. Nie może zasnąć, myśli o mnie. Może przeczuwa, że ja też nie śpię. Że go dotykam, obejmuję? I czuję…zapach jego sutanny, tak jak tamtego dnia, w kuchni? Z nim jest to samo. Wiem na pewno, ale jest taki nieporadny..
Zaproszę go na świąteczny obiad
Ten pomysł mnie podnieca. Rodzinie powiem, że wyjeżdżam. Będziemy tylko we dwoje. Zaczynam się zastanawiać, jak mu to powiedzieć. Czekam na odpowiednią chwilę, ale w niedzielę nie mogę się nawet zbliżyć, widzę – rozmawia długo z dyrektorką szkoły. Jest katechetą w szkole, więc to nic dziwnego. Dyrektorka jest w moim wieku – ładna. Znam ją jedynie z widzenia – nie mam dzieci. Przyglądam się jej ukradkiem – może się podobać. Patrząc z ukosa dostrzegam, że mają sobie wiele do opowiedzenia. Z nią jest rozmowny i nieskrępowany! Dlaczego więc, do licha, nie rozmawia ze mną?
Patrząc na nich myślę z przykrością o tym, co ich łączy. Po lekcjach przesiaduje zapewne u niej w gabinecie. Wieczorna msza o szóstej, mają dużo czasu. W szkole już pusto. Cisza. Jedynie woźna łazi tu i tam, a oni słyszą, jak się zbliża. To jednak ich nie peszy, do gabinetu nie wejdzie. A jeśli nawet – siedzą od siebie z daleka. On patrzy na nią, widzi jej gładką twarz, piersi. Mężatka, on wie o tym, ale nie rozmawiają o mężu. Nie rozmawiają o niczym ważnym. Ważne są spojrzenia. Porozumienie? Wspólny język? Dobrze im ze sobą? Może coś więcej? A teraz wstają obydwoje, zbliżają się do siebie, dotykają. Nie!
Powoli wracam do rzeczywistości z głuchym uczuciem zawodu. Waham się. Zaprosić, czy nie zaprosić? Jak? Widzę jak bardzo są sobą zaabsorbowani. Ksiądz musi jednak odejść, zaraz będzie msza. Przechodząc nie spojrzał na mnie. Czemu? Czyżby nie zauważył? Nie chciał? To mnie boli.

Tuż przed wigilią, może przypadkiem, może nie, przechodzę obok kościoła i widzę – ksiądz wychodzi. Dostrzega mnie. Wtedy podbiegam, daję znak, że muszę mu coś powiedzieć, on zbliża się, a ja, żeby nie tracić czasu mówię bez zastanowienia.
- Zapraszam księdza do siebie na świąteczny obiad.
Patrzy na mnie przez chwilę i mam wrażenie, jakby się zwijał, kurczył.
Nie mogę – mówi – Nie mogę.
- Dlaczego? - pytam
- Już mnie zaproszono.
I nagle się ożywia, jakby coś sobie przypomniał. Uśmiecha się.
- Właśnie robimy z panią dyrektor szopkę. Pani nam pomoże?
A ja czuję ból w karku, nagły, nie wiadomo czemu.
- Nie – odpowiadam ostro – nie pomogę.
Odwracam się i mówię
- Żegnam.

Do domu wracam obolała. Czuje niepokój. I ten ból w plecach. Chyba jestem chora. Wieczorem mam gorączkę. Boli mnie całe ciało. Domyślam się, kto go zaprosił – ona. Widzę ten ich świąteczny obiad. Jest wesoło. A potem mąż zostaje przed telewizorem, a ona razem z księdzem idzie do kościoła. Leżę nie gasząc światła. Nie wiem, co się dzieje. Nie mogę się przewrócić na bok, ani ruszyć głową. Boję się zasnąć. Bo się nie obudzę? Zresztą i tak nie zasnę. Nie chce zapomnieć o bólu, wtedy znowu zjawi się on… i ona. Teraz wiem wszystko. Widzę potwora w ludzkim ciele. Śmierdzi. I ten uśmieszek niby to nieśmiały. Gardzi mną. Za co? Za prezent? Prawda, niezbyt drogi. A przecież nawet nie wie, że go kupiłam w sekond hendzie. Nie. On po prostu woli tamtą, bo tamta zawsze jest w pobliżu. A ja? Ja sie nie liczę. Niech go sobie bierze. Niech go domyje. Ja go nie chcę. Nie chcę. Co robić, gdzie iść? Gdzie się mam podziać. Boże?

I wtedy, leżąc bezsennie w łóżku nagle znajduję rozwiązanie. Pójdę do niego. Do kościoła. Uklęknę przed konfesjonałem. Przeżegnam się jak należy, nachylę się i powiem mu do ucha
- Nienawidzę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...