Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Anioł sprawiedliwości


Rekomendowane odpowiedzi

- Porzućcie wszelką rywalizację!
Część ludzi drepcząca po wielkomiejskim chodniku, spojrzała w górę.
Na dachu jednej z niskich, starych kamienic, stała groteskowa postać. Postać była niemłodym już mężczyzną, z przyczepionym czymś na rękach, co chyba miało być skrzydłami.
Mężczyzna rozpostarł ramiona jak ptak, wtedy można było dostrzec, że na grubym kartonie, wyciętym i wystylizowanym na skrzydła , a który przytwierdził sobie do całej długości swoich ramion, ma poprzyklejane kurze i ptasie pióra – na przemian, brunatne i szarobiałe.
Niektórzy ludzie zauważyli, że nie miał obuwia. Palcami stóp obejmował krawędź dachu.
- Aaa! Kto to jest? - młoda dziewczyna, trzymając dłoń ponad brwiami, mrużąc oczy przed jaskrawością słońca, zapytała głośno.
- Kto, kto? - coraz więcej ludzi zaczęło się zatrzymywać w swoim bliżej nie sprecyzowanym pędzie po deptaku.
- No ten tam, patrzcie – ktoś odpowiedział, wskazując palcem na mężczyznę na dachu.
Ludzie zadzierali głowy. Zobaczyli postać ubraną w wyświechtany, granatowy garnitur, białą koszulę, i te niby skrzydła. Niedbale przylepione pióra połyskiwały w lipcowym słońcu.

Mężczyzna stał na dachu świeżo wyremontowanej kamienicy, bogato rzeźbionej we wspaniałe, zagadkowe głowy na jej murach.
- Hej, ty tam! - szczupły, szpakowaty facet w zielonym polo, uznał za stosowne wziąć sprawy w swoje ręce. - O co ci chodzi?
Mężczyzna stał niezachwianie na skraju dachu, nie zwracając uwagi na potęgujące się pytania.
W międzyczasie, ktoś zadzwonił po policję, inny po straż pożarną.
Milczenie mężczyzny trwało dość długą chwilę, niektórzy ludzie zatrzymywali się, spoglądali w górę zadzierając głowy, po czym odchodzili z kpiącymi uśmieszkami na ustach.
W końcu przemówił.
- Ludzie! - zakrzyknął – Za czym tak gonicie?
- A chuj ci do tego! - jakiś pryszczaty wyrostek zapragnął być przez moment efektowny.
- Ej, ej, przestań – tu i ówdzie, słychać było głosy oburzenia.
- Uspokój się – rzekł do wyrostka stukilogramowy, wąsaty facet.
Ten, omiótł go spojrzeniem i momentalnie się uspokoił.
- Ale o co ci chodzi? - facet w zielonym polo ponowił swoje pytanie.
Mężczyzna na dachu znowu zamilkł.
W oddali słychać było wycie syreny alarmowej. Wycie zbliżało się coraz bardziej do miejsca, w którym zebrał się już całkiem spory tłumek ludzi.
W końcu podjechała straż pożarna z rykiem syreny, pod wpływem której niektórzy ludzie zatykali sobie uszy palcami.
Strażacy momentalnie zaczęli rozkładać drabinę w kierunku nieszczęśnika, który wciąż stał na krawędzi dachu kamienicy. Dwóch pobiegło w stronę wejścia do kamienicy.
- Jeżeli się zbliżycie – skoczę! - zakrzyknął w stronę straży dziwak na dachu.
Strażacy zatrzymali drabinę, coś ze sobą szeptali, po czym jeden ze strażaków zakrzyknął głośno:
- Proszę pana! Zaraz jeden z nas wejdzie na dach i z panem porozmawia. Proszę się uspokoić i nie wykonywać żadnych pochopnych decyzji!
- A wchodźcie, wchodźcie, jeżeli myślicie, że coś wam to da - odparł desperat.

Z piskiem opon podjechał telewizyjny bus. Wyskoczyła z niego ekipa z kamerami i mikrofonami.
- A wy skąd się tutaj wzięliście? - zdziwił się strażak, który kierował akcją.
Energiczny, młody dziennikarz, zamierzający chyba prowadzić reportaż z tego zdarzenia, mocował się właśnie z uruchomieniem mikrofonu.
- Zadzwonił do nas – odrzekł, spoglądając na strażaka.
- Kto? Kto do was zadzwonił?
- No ten tam – wykonał ruch głowy w kierunku postaci na dachu – Zadzwonił do nas i powiedział, że jeżeli chcemy mieć sensacyjny program, to mamy tu przyjechać, a on już zadba o resztę.
Przybiegło dwóch strażaków, którzy wcześniej oddalili się w stronę wejścia do kamienicy.
- Co jest? - spytał dowódca. – Co z wejściem na dach?
- Się nie da, szefie. Solidne, żelazne drzwi zamknięte na zamek, a klucz ma dozorca, który leży najebany do nieprzytomności w swoim mieszkaniu. Przynajmniej, tak mówią mieszkańcy.
- Kurwa, co za kraj! Wszyscy tylko chleją i chleją! Dobra, srajcie to, dołączcie do pozostałych. - Ściągniemy go w konwencjonalny sposób... – pomyślał po cichu – ...po drabinie. Ale w głowie tłukło mu się pytanie: - Jak on tam, w takim razie, do cholery się dostał?
Dopiero teraz przyjechała policja. Torując sobie drogę syreną, wjechali na chodnik. Z samochodu wyszło dwóch policjantów w mundurach.
- A ten, kurwa, gdzie tam wlazł? - starszy, korpulentny policjant, nie mógł się nadziwić. Drugi, o wiele młodszy od swego kolegi, stał przez parę chwil, wpatrzony w dziwną postać na dachu.
Starszy ruszył do przodu, lecz nagle zagrodził mu drogę mały, umorusany cyganek o śniadej cerze, wpatrujący się w niego błyszczącymi oczyma.
- Co się gapisz? Spierdalaj do domu! - policjant przybrał groźny ton.
- A bo co? - bezczelnie odparł mały.
- Spierdalaj, powiedziałem – zrobił krok w jego kierunku, ale mały odbił szybko w bok, krzyknął jeszcze: '' - Jebać policję!'' i czmychnął w tłum.
- Daj spokój, zostaw szczeniaka, zróbmy tu najpierw porządek – zwrócił się do niego młodszy.
Znów założyli czapki.
- Proszę państwa! Proszę nie robić zbiegowiska, proszę się rozejść! Utrudniają państwo ruch!
Rzeczywiście, część ludzi z braku lepszego miejsca do obserwacji, stała na ulicy. Samochody trąbiły niemiłosiernie. Część ludzi z samochodów, wychylała się przez otwarte szyby, inni zatrzymywali samochody i wysiadali z nich, nie dbając zupełnie o innych.
Zaczął się robić mały chaos.

Strażak ostrożnie, szczebel po szczeblu, wchodził po drabinie w kierunku mężczyzny na dachu. Zbliżył się już na tyle, by móc nawiązać kontakt wzrokowy.
- Proszę pana... – zaczął spokojnie strażak – ...proszę pana, proszę się uspokoić i ...
- Dość! - odezwał się mężczyzna. – Niech pan już się nie zbliża, albo lepiej, niech pan zejdzie z powrotem na dół. Mnie nic już nie jest w stanie pomóc.
Strażak przyjrzał mu się teraz dokładniej.
Miał szaroniebieskie, zmęczone oczy. Biła z nich jednak jakaś łagodność, nie szaleństwo. Nie dało z nich się jednak wyczytać ani strachu, ani niepewności.. Opalona twarz o dość ostrych rysach, była pokryta drobną siateczką zmarszczek. Jego stopy i ręce były zabrudzone. Garnitur, w który był przyodziany, był tak wyświechtany i sfatygowany, że w niektórych miejscach osiadły na nim skrawki czarnego, tłustego nalotu. Plamy, jakby z zatęchłej krwi, pokrywały go w kilku miejscach. Na niedbale powycinane prostokąty szarego, grubego kartonu, bezładnie poprzyklejane były pióra. Prostokąty, cienkim drutem złączone były z rękami.
- Co się stało, dlaczego pan tu stoi? - zaczął strażak. – Chciałbym panu pom...
- Dość! - przerwał ostro mężczyzna. – Nie pomoże mi pan, proszę raczej wrócić na dół!
Opuścił na chwilę ręce, wziął głęboki oddech i na chwilę zamknął oczy.
- Dowie się pan, dlaczego tu stoję, wszyscy się dowiedzą ! – podniósł głos. Miał bardzo wyraźny i głęboki tembr głosu. - Proszę tylko, by mnie wysłuchano!
Strażak zszedł kilka stopni niżej i zatrzymał się, nie spuszczając wzroku z mężczyzny.
Te kilka stopni wystarczyło. Niby–anioł spojrzał z aprobatą na strażaka, uniósł na powrót ręce, po czym rozpoczął:
- Posłuchajcie, ludzie!
Tłum, o dziwo, trochę się uciszył.
- Dziś w nocy rozmawiałem z aniołem!
Ludzkie zbiorowisko zafalowało śmiechem. Absolutnie nie zrażony tym mężczyzna kontynuował:
- Rozmawiałem z nim już klika razy, dziś jednak w końcu mi oznajmił, że to koniec mojej męki. Pragnął on, bym wam przedstawił, jak głupie i bezmyślne życie prowadzicie!
- Halo, proszę pana! - uaktywnił się reporterek z ekipą. – Ale jaki anioł, skąd się wziął, dlaczego wybrał właśnie pana?
- On przyszedł do mnie, kiedy spałem. Zawsze przychodził, kiedy spałem. Mówił do mnie przez całą noc. Robił to nie poruszając ustami. Wszystko to, co chciał mi przekazać, przez ten cały czas wnikało coraz głębiej i głębiej w moją głowę. Bałem się, że nie będzie ona zdolna unieść takiego ciężaru. Ta świetlista istota zapewniła mnie jednak, że bez trudu zapamiętam wszystko to, co mi przekaże, bo w tej kwestii miałem pewne wątpliwości. I że w końcu odpowiem za mój straszny czyn.
Ludzie jakby znów przycichli. Cały zgiełk miasta jakby o połowę przycichł.
- A jak wyglądał? Jak ten anioł wyglądał? - dopytywał się reporter.
- Nieważne, jak wyglądał, ważne jest to, co mi przekazał. Wiem tylko, że miał zielone oczy.

Miejski gołąbek, kręcąc w powietrzu swoje esy – floresy, miał dziś niecodzienny widok.
Rosnące skupisko ludzi i samochodów, a wszyscy mieli głowy zwrócone ku górze na postać, która stała na dachu. ''Szkoda, że mnie tak nie podziwiają, jak fruwam'' – pomyślał gołąbek. Ze złością zrobił kupę na tłum gapiów, po czym odfrunął.

''Cholera jasna!'' - krzyknęła jakaś pani, i spojrzała w niebo. Zaczęła gorączkowo szukać chusteczki, by zetrzeć gołębią kupę z ramienia.

- Nie ma między wami miłości, gdzie ona?! - zakrzyknął mężczyzna, rozglądając się po tłumie. – Nie ma jej! Rywalizujecie ze sobą przez cały dzień, wciąż z czymś walczycie. Tutaj nie ma miejsca na miłość.
- Miłość jest najważniejsza w życiu. Bez miłości nie ma prawdziwego życia. Bez niej jesteście jak żywe trupy bez uczuć. Nie wiecie, po co żyjecie. Żyjecie bez bliżej nie sprecyzowanego celu, wasze niskie pobudki, wynikające z żądzy posiadania coraz to większej ilości rzeczy, to nie jest sens życia.
Mężczyzna mówił płynnie, regularnie, bez zbędnych przerw. Jego donośny głos rozbrzmiewał wśród murów, spływając łagodnie na obserwujący i słuchający go tłum.
- Dlaczego nie chcecie się opamiętać? Dlaczego nie chcecie przynajmniej spróbować zrozumieć, czym jest życie? Dokąd tak pędzicie? Ludzie, którzy chcą zmienić ten świat, muszą wpierw siebie zmienić, swoje podejście do świata. Muszą zmienić swoją świadomość, starać się zrozumieć wiele rzeczy, ciągle poszukiwać. Prawdziwi ludzie, chcący zmienić świat, muszą najpierw zrozumieć procesy na nim zachodzące, dostrzec jego subtelność i wrażliwość...
- Ty, co on pierdoli, rozumiesz coś z tego? - młody chłopak z wytatuowanym smokiem na łydce, zwrócił się do dziewczyny opierającej się o jego ramię.
- Cicho, zamknij się – syknęła przez zęby dziewczyna.
- ...Nie można na siłę definiować metafizyki. Kiedy przyjdzie ten czas, że zrozumiecie, że nie wszystko da się zważyć i zmierzyć? Zmierzcie muzykę, zważcie miłość, zdefiniujcie intuicję!
- Co z wami? Czy skundlenie jest waszym bogiem? Zeszmacenie wartością? Gdzie jest miłość? Gdzie jest miłość? Miłość to niepodległość. Nie podległość. Miłość nie jest od niczego uzależniona, więc jest jedyną prawdziwą wolnością na tym świecie. Doznając prawdziwej miłości, musielibyście porzucić wszystko, z czym teraz macie do czynienia. Musielibyście odrzucić wszelką rywalizację, chorą ambicję, przemoc i agresję – w myśli, mowie i czynie. Kto z was się wyrzeknie wygody, swoich drogich rzeczy materialnych, i swojego zaplanowanego życia w zamian za jedyne, szczere, prawdziwe i wolne uczucie?
Strażak na drabinie ściągnął swój hełm i otarł pot z czoła. W wyrazie jego twarzy zaczęła dominować nostalgia za czymś nieokreślonym.
- Biedne, zniewolone, ograniczone istoty – nie przerywał mężczyzna na krawędzi dachu. – Dlaczego tak bardzo boicie się śmierci? Bo przerywa wasz proces gromadzenia wciąż większej ilości, coraz to bardziej luksusowych gadżetów? Co wam to da? Wszystko, co materialne, rozpada się, wcześniej, czy później, to nasza wyobraźnia, nasza myśl jest wiecznością. Jest nieśmiertelna. Zasób wiedzy w tym zbiorniku myśli, przechodzi z jednej powłoki cielesnej w inną, nowszą, mądrzejszą o wiedzę zmagazynowaną z ostatniego życia.
Czy wy naprawdę wiecie, czym jesteście w godzinie snu? Czy zwykłym światłem, czy zwykłą duszą, czy też tajemnym schronieniem światła?
Tłum się uciszył, przerażony filozoficznymi wywodami, z którymi przyszło mu się zmierzyć.
- Boga nie ma! - zakrzyknął ktoś z tłumu.
- Tak, właśnie, gdzie jest Bóg, gdzie jest sprawiedliwość? - pochwycił inny głos.

Mężczyzna stojący na dachu, wywichnął oczy tak, że tylko było widać białka. Drgał przeraźliwie, konwulsje wstrząsały jego wątłym ciałem.
- Deszcz...deszcz. Deszcz! Spermatyczny fluid ojca niebieskiego, zapładniającego ziemię. Orgazm, powodujący powstawanie nowego życia! Jacyż oni są głupi! Omnis stultitia laborat fastidio sui! Omnia mea mecum porto! Ut ameris amabilis esto! Energia jest wieczną rozkoszą!
Mężczyzna cofnął się o krok do tyłu i upadł na kolana. Jego ręce, słuchające posłusznie rozkazów rozumu, opadły. Część piór odczepiła się i pospadała na rozżarzoną oddziaływaniem słońca papę dachu.
Oczy przykryła mu biała błona.
- Urizen! Urizen! Ty cholerny morderco ludzkich mocy! Czy cyrklem obwód ziemi mierzysz, boś nieufny w nauki starodawne? Czy stwórca aby na pewno jest brodaty? A co, jeżeli nie ma brody, a co, jeżeli stwórca jest kobietą? Czyś się kiedyś nad tym zastanawiał? Jeżeli to kobieta rodzi życie, dlaczegóżby to ona nie miała być finalnym stwórcą tego świata? Dlaczego to kobiecie nie oddajemy należnej jej czci?
- Urizen! Czy aby na pewno tak musi być, że ludożerstwo krewnych jest jedynym sposobem, żeby zidentyfikować się z pierwotnym ojcem hordy? Terror! Hipnoza! Czy jest to jedyny sposób, by przejąć moc falliczną przodków? Czarna magia! Sadystyczna kopulacja zakończona kastracją!
Ludzie patrzyli po sobie, nic nie rozumiejąc.
W kącikach jego ust, resztki niewydalonych plwocin, zbierały się systematycznie.
Za chwilę jego oczy, zasłonięte wcześniej białawą błoną, zdawały się z wolna krystalizować. Podniósł się z kolan i na powrót stanął na krawędzi dachu.
- Na świecie jest tylko jedna sprawiedliwość, która wynika ze zrozumienia waszego życia. Po śmierci każdego z nas, niepojmowalny racjonalnie byt rozdzieli wszystkie czyny, którym dawaliście wyraz na przestrzeni całego waszego żywota. Im więcej czegoś, co nazywacie dobrem – tym lepiej dla was. Natomiast jeżeli więcej jest w was ciemności – wtedy nie chciałbym być w waszej skórze. Jeżeli przyjmiecie, że ponowne wcielanie się duszy w ciało to naturalna kolej rzeczy, wtedy jasnym staje się fakt, że każdy z nas otrzymuje to, na co sobie zasłużył. To jest jedyna sprawiedliwość na tym świecie.
- Ja jednak już teraz dostąpię tego, co mi się należy. Jestem tu, by sprawiedliwości stało się zadość. Już teraz.
Jakaś stara kobieta, z okularami o grubych szkłach, wymachując wściekle parasolką, zakrzyknęła:
- Bez Kościoła nie ma wiary w Boga!
Niby–anioł na krawędzi dachu westchnął. Opuścił ścierpnięte, brudne ręce. Zamknął oczy, a kiedy po chwili je otworzył, znowu pokryte były białym bielmem.
Rozpostarł ramiona.
- Kościół uzurpuje sobie prawo do niezbędnego pośrednictwa pomiędzy wami a Bogiem, niezbędnego do waszego zbawienia. Bóg nigdy nie ustanawiał pośredników. Kto widzi nieskończoność we wszystkim, co naturalne, ogląda Boga. Każdy jeden człowiek ma swój potencjał intelektualny i korzystając z niego, zbliża się do Boga, czystego stanu nieśmiertelności. Zrozumienie waszej, ludzkiej egzystencji, to podstawa do celu wszelkiego pojmowania świata.
- Kto tak zazdrośnie strzegł tej tajemnicy? - Templariusze? Katarzy? Dualiści? Masoni? Gnostycy?
Gdzie leży prawda?


W oddali dał się słyszeć rumor wbijanych w ziemię piorunów. Wiatr się wzmógł, wcześniej będąc tylko letnim, niewinnym wietrzykiem. Gęste, ciężkie cumulonimbusy powoli, lecz piekielnie nieuchronnie, zbliżały się do miejsca, w którym mały tłumek ludzi wciąż obserwował mężczyznę na skraju dachu. Widząc jednak nadchodzącą burzę, zaczął stopniowo topnieć.
Część ludzi odchodziła, machając rękami na znak dezaprobaty. Niektórzy pukali się w czoło i również odchodzili. Pozostali ciekawscy i tacy, w wyrazach twarzy których można było wyczytać autentyczną zadumę.
Jakieś zasmarkane dziecko darło się wniebogłosy, daremnie prosząc o drobne na loda.
- No dobra, dość już powiedziałeś! – krzyknął stanowczo przysadzisty amator pączków. – Złaź natychmiast, koniec przedstawienia!
- Ściągnij go pan, bo zaraz lunie deszcz – zwrócił się do dowódcy strażaków. – Tylko powoli i ostrożnie! Nie chcę go mieć na sumieniu.
Odwróciwszy się w stronę kolegi wycedził, już ciszej:
- Pieprzony czubek! Powystrzelałbym takich porąbańców! Pierdoli coś o jakiś kopulacjach, zzzboczeniec.
Mężczyzna na skraju dachu nie zwracał żadnej uwagi na policjanta.
Przemówił, lecz już nie tak donośnie:
- Anioł nie powiedział mi wszystkiego...nie powiedział mi...
- Ludzie! - siła jego głosu znów się wzmogła. – Nie ma nic gorszego od życia w przeświadczeniu, że nie mogę kogoś kochać, bo się spóźniłem. Życie obok i wieczna udręka! Dusza rozbita na tysiące części, jak roztrzaskany, połyskliwy witraż o tysiącach kolorów. Sam nie potrafiłbym jej na powrót złożyć.
Strażak na drabinie wspiął się o parę stopni.
- Jedyna moja! Dla ciebie się przecież urodziłem, a ty dla mnie. Rzeźbiłem szczery uśmiech na twojej twarzy... A ty jesteś...O Boże!...Zielone oczy! Identyczne jak...
Strażak był już na wyciągnięcie ręki od niego, lecz w tym momencie trupioblada jasność zalała tę swoistą scenę, na której miała miejsce ta niespotykana sztuka.
Sekundę potem wściekle huknął piorun, rozrywając swym grzmotem gorące, gęste powietrze. Jaskrawe korzenie błyskawicy, utonęły gdzieś pomiędzy budynkami.
Ludzie z piskiem rozpierzchli się z miejsca, które przez chwil kilka, było teatrem jednego aktora.
Buchnął rześki, burzowy wiatr. Przywiódł ze sobą aromat dojrzałego kapryfolium, pomieszanego z zapachem świeżego deszczu. Targał ubraniem, wnikał do ust i nozdrzy, świstał w uszach. Jego zajadłość zaczęła wzrastać z każda chwilą.
Strażak jednak na powrót wycofał się o parę stopni w dół.
Mężczyzna na dachu wciąż coś mówił, lecz nikt go już nie słuchał. Ludzi na dole po prostu nie było, odlecieli na skrzydłach strachu, niczym spłoszone ptactwo.
- Schodź! Zostaw go! No, schodź! - dowódca strażaków ryczał do tego na drabinie.
Uliczne papiery fruwały w chaotycznym tańcu. Sygnalizacja świetlna, zawieszona nad skrzyżowaniem, zaczęła się niebezpiecznie chybotać. W paru miejscach zaskwierczała, jak zimne ognie, wydobywając z siebie setki iskier, które na chwilę rozpoczęły szalony taniec z wiatrem, by w końcu opaść na wilgotne cielsko asfaltu.
Nieprzebrane zastępy kropli cięły powietrze. Niezliczone hordy wodnych sztylecików godziły w twarze uciekających ludzi, gorączkowo szukających schronienia przed tak niespodziewanym atakiem. Ciemne chmury, jak doprowadzony do obłędu kochanek, górujący nad swoją panią, miotały życiodajny opad na ziemię, poza wszelkim pojęciem. Najświeższe gazety, wyrwane z kubłów przez wyjący wiatr, wyściełały mokry chodnik i ulicę.
Potrójny piorun uderzył bez ostrzeżenia.
Policjanci, schowani w swoim radiowozie nie widzieli tej sceny, podobnie jak strażacy, którzy kręcąc głowami, bo tym razem im się akcja nie udała, w swoim wozie, przełykali gorycz niepowodzenia.
W jednym ułamku sekundy, trzy błyskawice wyplute z hałaśliwej mordy skłębionego najeźdźcy, złączyły się w jedną, grubszą i potężniejszą i uderzyły w mężczyznę na dachu.
Na chwilę rozświetliła się jego postać. Po czym runęła w dół, pozostawiając za sobą ogonek białego dymu. Jego skrzydła płonęły, pióra bezładnie zlały się w jedną masę. Rąbnął wprost na radiowóz, w którym schowali się policjanci przed deszczem. Spadł na maskę i przednią szybę, która momentalnie zaczęła się pokrywać gęstą pajęczyną pęknięć.
Nacierający deszcz w okamgnieniu ugasił tę żywą–nieżywą ludzką pochodnię. Mężczyzna leżał na radiowozie, zdawać by się mogło, że zlał się z otoczeniem. Uparte krople bębniły po jego bezwładnym ciele. Twarz i ręce znajdowały się na przedniej szybie, reszta wgniotła nieokreślony wzór na blaszanej masce samochodu. W zetknięciu z szybą, prawy policzek naciągnął się do góry, odsłaniając część równych, białych zębów. Oczy pozostały szeroko otwarte, lecz pozbawione były tęczówek, rogówek, źrenic – były śnieżnobiałe.
Policjanci, jak oparzeni wyskoczyli z radiowozu.
- Kurwa! Co to jest? Kurwa! - darł się starszy policjant.
Momentalnie zostali zmoczeni do suchej nitki, lecz już chwilę deszcz zaczął zwalniać swój impet, by za następną chwilę stać się tylko nic nie znaczącym kapuśniaczkiem, który niczemu nie jest winien.
Wykorzystała to ekipa telewizyjna, wyskakując z białego busa, który był ich bunkrem na czas nawałnicy.
- Ja pierdolę, widzieliście to? - piszczał młody reporter. – Kręcimy! Kręcimy! Kręć!
- Gdzie kurwa, jakie kręć? - gruby policjant zagrodził im drogę. – Wypierdalać mi stąd! No już, muszę zabezpieczyć ślady. - Młody – zwrócił się do drugiego policjanta – wezwij naszych i karetkę. Niech go zabierają.
Objął wzrokiem sytuację, zatrzymując się przez dłuższą chwilę na radiowozie, po czym wysnuł słuszny wniosek:
– Kurwa, co za pierdolnik!
Reporterek nie dawał jednak za wygraną.
- Człowieku, dajżesz zarobić na chleb! Przecież to będzie taki materiał...
- Facet, czy ja niewyraźnie mówię, do chuja pana?
Jednak dziennikarz nagle przestał go słuchać. Ponad jego ramieniem wpatrywał się w nieszczęśnika na radiowozie.
- Dobra, dobra – dał za wygraną, nie przestając odrywać wzroku od mężczyzny–anioła.
- Mogę teraz podejść trochę bliżej? Mogę podejść bliżej? - zapytał – Bo chyba wiem, kto to jest.
- Coooo? Wiesz, kto to jest? Jak? Skąd? - zdumiał się policjant.
- Jeszcze tylko trochę... - postąpił kilka kroków, na które nie wiedzieć czemu, pozwolił mu policjant.
- O kurwa, wiedziałem! - wykrzyknął dziennikarz – Czy naprawdę nie wiecie, kto to jest? Przypatrzcie mu się!
Policjanci przypatrywali mu się przez dłuższą chwilę, dopóki młody nie wypalił:
- Jasna cholera! Już wiem!
Musiało trwać chwilę, by korpulentnemu zapaliła się żarówka w głowie:
- O żesz ty kurwa jego była mać!
Przed oczami przesuwały im się nagłówki gazet sprzed kilku miesięcy:
''Bestialski mord w luksusowej dzielnicy'', ''Potworna masakra'', ''Straszliwe zabójstwo na tle rabunkowym''.
Zamordowano wtedy żonę i syna pewnego znamienitego profesora archeologii, kulturoznawcę i etnografa, szczególnie wyspecjalizowanego w Ameryce Łacińskiej, jeżeli tak można by to było ująć.
''Zamordowano'' to zresztą zwrot bardzo wyszukany, wobec faktów, które miały miejsce.
Żona i syn byli przytwierdzeni do jednej ze ścian w swoim wielkim domu zardzewiałymi gwoździami, które wbito im w czoło, ręce i nogi. Trzewia z rozprutych brzuchów walały się po całym pokoju. Nawet serce zostało wyrwane i ciśnięte w rozrzucone flaki.
Policjanci, którzy wtedy przybyli na miejsce zdarzenia, rzygali, gdzie popadnie, zacierając ślady. Wszędzie odór, krew i ludzkie wnętrzności.
Zdjęcia profesora i jego rodziny były wtedy wszędzie – w gazetach, w telewizji, w internecie.
Dom był totalnie splądrowany. Zaginęło mnóstwo cennych rzeczy, przywiezionych przez archeologa z różnych części świata, zwłaszcza jednak z Ameryki Łacińskiej. Były to włócznie, tarcze, pozłacane maski, posążki, gliniane wizerunki bóstw.
Zastanawiano się wtedy, jak ktoś mógł dokonać takiej makabry na tle rabunkowym.? Jakim zwyrodnialcem trzeba być, żeby zrobić coś takiego? Dywagowano, że napastników musiał ogarnąć wtedy jakiś szał, że może miejsce, może wszystkie te artefakty z przeszłości, które znajdowały się w domu tak na nich podziałały? Może prymitywne umysły funkcjonują inaczej w pewnych ściśle określonych warunkach?
Później profesor zniknął. Mówiono, że oszalał. Ktoś widział go podobno, wałęsającego się bez celu w lesie, który obficie porastał podmiejskie tereny. Jeszcze inni twierdzili, że wyjechał do swojej ukochanej Ameryki.
- Przypomnieliście sobie, co chujki? - reporter uderzył w zgryźliwy ton. – No i co, kurwa, kto jest górą?
Strażacy wyszli ze swojego wozu niepyszni, w poczuciu niespełnionego obowiązku. Ich dowódca podszedł do policjantów.
- To co? Będziemy się zwijać? Chyba już nic tu po nas?
- Dokładnie – wybełkotał gruby. – Możecie spierdalać.
Kiedy strażacy odjechali, zwrócił się do reportera:
– Kurwa, czy to na pewno on?
- A kto inny? - skonstatował dziennikarz – Ciesz się, ciesz. To ty spijasz śmietankę, to ty będziesz na świeczniku. - To jest profesor – rzekł, spojrzawszy w kierunku radiowozu.
- Posłuchaj – zmienił na chwilę ton na prosząco–proszący. – Przymknij teraz oko na minutkę? Podejdziemy bliżej, skręcimy, co mamy nakręcić, i już nas nie ma – pochylił się w kierunku twarzy policjanta. – Odwdzięczę się...
Ten spojrzał na niego ołowim wzrokiem i lekko odrzucił głowę w bok, na znak przyzwolenia.
Ekipa popędziła w kierunku radiowozu.

- Ciekawe, co miał na myśli, nie? - młodszy policjant zwrócił się do swojego kolegi, patrząc na truchło profesora.
- Co? - tępo spytał tamten.
- No, o co mu chodziło, jak mówił, że odpowie za jakiś swój straszny czyn? Czyżby to jednak to on był zamieszany w tamtą makabrę? Z tego, co wiem, śledztwo wciąż trwa, nikogo przecież jeszcze nie ujęli. Mam kumpla w wydziale zabójstw i jakiś czas temu mi mówił, że w związku z tą sprawą wciąż gonią własny ogon.
- A nie wiem, kurwa. Szczerze mówiąc, mam to w tej chwili w dupie. Jak my się teraz przebierzemy?


Kilka kilometrów od profesora, w którego uderzył piorun, uwalniając jego udręczony umysł, w środku lasu, stała drewniana, zaniedbana leśniczówka. Wewnątrz, w jednym z pokoi, dwie męskie postaci zostały przytwierdzone do ściany wielkimi gwoździami, które wbito im w czoło, dłonie i stopy. Z rozprutych brzuchów wyrwano im wszelkie bebechy – pomieszczenie było nimi przystrojone, jak pokój urodzinowy serpentynami. Na gwoździach wbitych w ich głowy mieli zawieszone drewniane maski obrzędowe przedstawiające pierzastego boga Quetzalcoatla, który przyniósł ludom Mezoameryki wiedzę o świecie żywych i umarłych.

Maski były ostatnimi dwiema rzeczami, których nie zdążyli jeszcze sprzedać.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak mi się właśnie wydawało, że już kiedyś to czytałam:) Dawno to było ale zapamiętałam gołębia - i wydaje mi się, że to był gołąb a nie gołąbek? Niestety nie mogę sprawdzić bo tamta wersja gdzieś przepadła. Opowiadanie z charakterem, można lubić takie klimaty albo nie (ja raczej nie), ale jest napisane tak, że nie sposób żeby przeszło niezauważenie, jak dziesiątki innych - czego jestem żywym dowodem :) Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...