Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Słońce świeciło leniwie nad miastem. Roztaczając nad nim swoją życiodajną aurę. Pierwsze promienie wiosny topiły śnieg, uwalniając tym samym, ukryte pod nim przed trzema miesiącami sekrety. Pierwsze przebiśniegi, budziły się do życia, wraz z wtórem ptasich melodii. Powszechna radość udzielała się wszędzie.
Każdy uśmiechał się na widok budzącego się wkoło życia. Tylko tajemnicza trójka stojąca na wzgórzu, które górowało nad miasteczkiem pod nim, nie podzielała ogólnego entuzjazmu.
Agnes, Marek i Herbert stali jak kamienne posągi, wpatrując się z góry w dół, na Law. Z kamiennymi myślami pożerali własne myśli, nie dzieląc się nimi.
-Już czas.- pierwszy odezwał się Marek, przerywając głuchą ciszę. –Sześć miesięcy minęło, myślicie, że dam mu radę?
-Ty nie!- odezwała się ostro Agnes. A gdy Marek popatrzył na nią zdziwiony dodała.-Sam nie. My damy mu radę. Razem, już na zawsze.- Wypowiadając to ostatnie zdanie, popatrzyła głęboko w jego oczy.
-I co teraz?- Pomyślał smutno Marek. Jak ją uchronić, żeby nic się jej nie stało. Gdyby Bezimienny ją zranił, a co gorsza zabił. Marek bał się nawet o tym pomyśleć. Gdy wkraczał w ten temat, jego umysł zamieniał się w czarną dziurę, wsysającą pytania i nie oddającą odpowiedzi. W głowie szalała wówczas ciemność pochłaniając cały blask jaźni. Myśli gasły. Krótko mówiąc nie potrafił wyobrazić sobie co się może stać.
-Nie! Ty zostaniesz gdzieś w bezpiecznym miejscu. Żeby nic nie mogło ci się stać. Nie wiem jak to wszystko się potoczy. Panuje nad mniejszą ilością Żywiołów niż Bezimienny. Jedyną rzeczą, która dałaby mi przewagę, byłby zaginiony element, ale ani ja, ani Herbert nie wiemy co to jest i gdzie.
-Mowy nie ma! Zostaję z tobą do końca nie mogłabym żyć bez ciebie.- mówiąc to przysunęła się bliżej Marka i ujęła delikatnie jego opuszczoną dłoń. Wypowiadając to jedne, jedyne zdanie, na którym tak zależało Markowi.- Wolę umrzeć z tobą tylko ty mi zostałeś.
Marek nie wiedział, co robić. Był między młotem, a kowadłem. Ujmując delikatnie jej dłoń, prawą subtelnie poprawił czarne włosy Agnes. Zawijając je za ucho, z którego zwisał zielony kolczyk.
-Jeśli naprawdę mnie kochasz, to rozumiesz mnie doskonale. Wiesz co teraz czuję. Nie zniósłbym również gdyby coś ci się stało. Zrozum mnie. Zostaniesz w bezpiecznym miejscu.- Mówił cicho i delikatnie.
-Nie! Idę z tobą.- Ton głosu i mina, przekazywały jasny sygnał. Że odmowa nie jest przyjmowana.
Marek postanowił dać temu spokój, na razie miał inne problemy. W umyśle zabłysła iskierka pomysłu. Ale do jego wprowadzenia będzie potrzebny czas.
-Dobrze, razem!- przytaknął dla uspokojenia Agnes.

-Co!? Już koniec tych romansów? Bo nie wiem czy płakać czy nie.- Powiedział drwiąco Herbert.
Od chwili, w której dowiedział się o tym, iż Marek i Agnes nareszcie się zauważyli. Stroił sobie z nich przy każdej nadarzającej się okazji, cięte żarty.
-Chodźcie już, miasto na nas czeka. Marek zobaczysz nasz prawdziwy świat. Już, już.

Schodzili powoli z górki kamienną drogą. Umarzając, gdzie stawiają nogi. Jeden nieostrożny krok i stoczyli by się łamiąc co się da po drodze. Z tej ścieżki widoki były wspaniałe, prawie jak w bajce.
Małe miasteczko w dolinie, przecięte przez dość szeroką rzekę z dwoma mostami. Wszystkie domy ciasno stłoczone ze sobą. Kilku ludzi przechadzających się po ulicach, żadnych samochodów, czy rowerów. Kilka kolorowych szyldów, bez wielkich reklam, bądź telewizorów plazmowych. Zachwalających co chwila inny towar. Żyć nie umierać.
Dróżka nieco się wyrównała, właśnie mijali stare drzewo nachylone ku drodze swoją rozłożystą koroną. Z nagich gałęzi skapywały krople wody, pozostałości po szronie.
Cała zima minęła nim Marek zdążył się nią nacieszyć. Czas spędzony na nauce i treningach w czarodziejskiej bibliotece. Wydawał się jednym dniem, ale mimo to w jego prawdziwym świecie. Zebrał on już swoje żniwo, zabierając jedną porę roku.
Szlak znów stał się stromy, tym razem jeszcze bardziej niż ostatnio. Teraz wszyscy byli jeszcze czujniejsi. Co by było, gdyby tuż przed tak wielkim zadaniem, Marek złamał nogę.

-No już na miejscu. Trochę czasu tu nie byłem. Nie ma zbyt wiele ludzi, każdy boi się zapewne wychodzić. Ale i tak nie jesteśmy sami. Pamiętajcie, gdy tylko tam wejdziemy, zacznie się prawdziwa walka. To już nie będzie trening w zaciszu biblioteki. Ich reakcja musi być natychmiastowa. Może zdążymy dojść do pubu, na szklaneczkę czegoś smacznego. Jak mają nas złapać to z godnością.-Powiedział, teraz już całkiem poważnie.

Przed nimi w odległości kilku metrów stał dwu metrowy pomnik. Cały z białego marmury w kształcie trójkąta. Z przodu była przybita tylko, czarna również marmurowa płyta. A na niej napis „Law” ułożony z liter wyciętych z kości słoniowej.

-To już za chwilę. Czy podołam?- Strach powoli przejmował Marka. Gdy przejdzie za ten pomnik nie będzie już odwrotu. Mógłby teraz uciec i ukryć się gdzieś i nikt by go nie znalazł. A co z honorem? Co z Agnes? Ona na pewno by nie uciekła. Jest inna niż większość dziewczyn. Zostanie i będzie walczyć do samego końca.
Gdy tak, groza powoli przejmowała Marka nasuwając coraz to naganniejsze zachowanie. Ktoś ścisnął go małą rączką za rękę. Cicho ujął jego dłoń małymi palcami i ścisnął niespodziewanie mocno.

To była Agnes. Jej uścisk wynagradzał wszystko, zapełnił pustkę. Wlał odwagę w serce Marka, budząc ducha walki i nakazując walczyć. Dla niej Marek był zdolny do wszystkiego. Jeszcze nigdy nie czuł czegoś takiego. W tej chwili wiedział, iż rzuciłby wyzwanie każdemu bez względu na jego siłę i na to kim jest. Jeśli tylko on zagroziłby jego skarbowi.

-Chodźmy już!- powiedział, pewny siebie Marek. Herbert jakby tylko na to czekał. Patrzył z boku na wojnę toczącą się w duszy Marka i oczekiwał na decyzję. Gotów ją zaakceptować. Bez względu na to jaka by była.

Opublikowano

na rozpałkę... :)) może nie, chociaż teraz zima
ale brakuje mi tego "bum", a może to jest tekst bez finału, bo czego oni się właściwie bali i do czego przygotowywali?
a może nieuważnie czytałam...
no i sporo błędów - do korekty
:))

"- Mowy nie ma! Zostaję z tobą do końca. Nie mogłabym żyć bez ciebie - mówiąc to, przysunęła się bliżej Marka i ujęła delikatnie jego opuszczoną dłoń, wypowiadając to jedno, jedyne zdanie, na którym tak zależało Markowi : wolę umrzeć z tobą tylko ty mi zostałeś.
Marek nie wiedział, co robić. Był między młotem, a kowadłem. Ujmując delikatnie jej dłoń, prawą subtelnie poprawił czarne włosy Agnes. Zawijając je za ucho, z którego zwisał zielony kolczyk.
- Jeśli naprawdę mnie kochasz, to rozumiesz mnie doskonale. Wiesz, co teraz czuję. Nie zniósłbym również, gdyby coś ci się stało. Zrozum mnie. Zostaniesz w bezpiecznym miejscu - mówił cicho i delikatnie.
- Nie! Idę z tobą - ton głosu i mina przekazywały jasny sygnał - odmowa nie jest przyjmowana.
Marek postanowił dać temu spokój, na razie miał inne problemy. W umyśle zabłysła iskierka pomysłu. - może lepiej: wpadł na pomysł Ale do jego wprowadzenia będzie potrzebny czas.
- Dobrze, razem!- przytaknął - dla uspokojenia Agnes."

to tylko fragmencik
próbuj, ale kontroluj spójność, logikę wypowiedzi - czytelnik ma wiedzieć, co chcesz powiedzieć lub dlaczego nie mówisz tego, czego nie chcesz powiedzieć
:D
nie ustawaj

aaaaaaaaa! to, co pogrubione - zbędne

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @obywatel Twój wiersz to jak absurdalna kronika znikania – rzeczy, miejsc, porządku świata. To przemyślana mozaika obrazów z polskiego peerelu i współczesności: bar mleczny z łyżkami na łańcuchu (żeby nie kradli!), "miejska zobojętniająco" (doskonałe słowo-mutant), covit jako deus ex machina całej historii. Połączyłeś banał z absurdem, to jak sen albo wolna improwizacja jazzowa – skacze się między obrazami, ale jest w tym metoda. "Widelca nie uświadczysz" – uwielbiam to słowo. Brzmi jak z Gombrowicza. Pytanie tylko: czy ten pies na końcu to metafora nas wszystkich, pożerających resztki dawnego świata? Czy to po prostu pies, który zjadł kiełbasę i tyle? A może to jedno i to samo? Wiersz intryguje właśnie tym, że nie ma tu jednoznaczności. Zostawia niedopowiedzenia jak te "resztki nietknięte".
    • Wieczór jest ciepły, wilgotny zapachem bzu kawiarniane patio odosobniony, dwuosobowy stolik.    Zamawiam kieliszek wina, kelner pochłania wzrokiem zagłębienie piersi kuszącej, koronkowej sukienki.    Zalotnie odgarniam niesforny kosmyk włosów, rozkoszny odcieniem zmysłowego słońca.     W odbiciu lustra podkreślam aksamitną czerń rzęs,  obserwujesz mnie z rosnącym zainteresowaniem.   Wychodząc, na papierowej serwetce zostawiam pocałunek ślad stęsknionych ust, tylko dla ciebie.!                   
    • Pieśń szubieniczna Orlona. Bo czym byłaby porządna ballada łotrzykowska bez pieśni zgubienia dla głównego bohatera.   Wiwaty i sprośne epitety poniosły się znów po wygłodniałym, widoku porządnej egzekucji tłumie zebranych.     Tak oto umiera wielki człek, który się pracą ani porządnym prowadzeniem nigdy nie zhańbił. Któremu tak wiele talentów i sztuk możnaby przypisać. On jak król, spał na łożu, złożonym z chętnych, gorących ciał murew uciesznych i krasnych i złotych talarów którymi dziewki swe upadłe obsypywał, równie obficie co wulgaryzmami na ich lenistwo i kobiece dąsy.     Jego język jak miecz, ciął skostniałe zasady i moralność ludzi wszelkich stanów. Walczył z wyzyskiem biednych. Króla miał za rzyć z uszami, szlachtę za pijawki bezduszne a kler jawił mu się jako plaga najgorsza. Jako jad, który jątrzy jedynie, najgłębsze rany społeczeństwa rynsztoku i brudu. Bogiem mu była tylko jego fantazja i polot do kłopotów i zbrodni najpodlejszych.     A grzechy były jak trofea, którymi przechwalał się w dusznym dymie świec łojowych u szynkwasów, zapadłych zajazdów i karczm dla półswiatkowej elity. Jego bratem zwać się mógł banita lub alfons a nie urzędnik królewski. A czy miłował? Miłował sztukę, wino i picze niewieście, jak tylko mógł najwierniej i najgoręcej. Takim był wyklętym dzieckiem placów targowych i bram kupieckich. W najpodlejszych cieniach gzymsów burdeli, jego honor i duma ukryte. Teraz wyciągnięte na świat ten niesprawiedliwy i wielki. Na szafot przez los przewrotny sprowadzone i w zadek blady i chuderlawy boleśnie uderzone.     Orlonie de Villargent, tańcz mój luby szelmo. Toć Twoje wesele szubienicy. Na nim jest panią drewniana kobieta. Rzucisz się jej ochoczo w ramiona a ona pozbawi Cię grzesznego ciała i ostawi zimnego szkieleta.   Dalej do tańca, szelmy, bladzie i suki wszelkie! Na stryczku wesołe pląsy! Dalej śmierci moja miła! Do tańca aż do zdechu! Do skręcenia sobie karku!
    • @Waldemar_Talar_Talar Te wiersze są tak miłe w swej prostocie. Takie samo życie. Piękne, pozdrawiam serdecznie

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • Żona rzuca hasło: „świeży kolor, życie nowe!” Mąż z palcem przy skroni i miną wymowną, Wyciąga dwie lewe ręce i gały wywala. Dziecko farbę trąca – chlup – i się rozlała,   A kot, ciap-ciap, znakuje podłogę całą. Sąsiad wpada z dłonią pomocną I maluje sufit na głęboką czerń, jak noc. Drabina się chwieje, trzeszczy i pęka, bęc!   Żyrandol spada z hukiem na parkiet, Okna kolorów pełne, aż śmiech miesza się ze łzami. Ubrania w plamach tęczy, ściany wciąż brudnawe, A w klatce papuga krzyczy: „idioci, idioci!”   Natalka palce macza w tej ostatniej farbie I w miejscu, gdzie grzyb rośnie okazały, Maluje trzy postacie – proste, niezdarne, wesołe: „Mama, tata i ja” – w wielkim serduchu ujmuje.   Babcia w drzwiach jak wyrocznia staje, Palcem kiwa, marszczy czoło, Laską dębową, sękatą, w podłogę stuka: „Czyście zdurnieli? na głowy wam padło!   Pędzel to nie kropidło, ja na balkon uciekam!” Pająk wielachny, ich współlokator, Zza szafy wyłazi, przebudzony, Pac, pac – „ładny bajzel, ja wam nie pomogę.   Nie uwiję takiej wielkiej pajęczyny, Aby przykryć te wasze szkarady” I nagle w tym chaosie jest szczęście bez miary. Niemi dotychczas, naburmuszeni, nadąsani,   Dom rodzinny ożywili z drętwoty i nudy, Umalowali się sami bardziej niż ściany. Chwycili za ręce i z pogwizdywaniem, Z podskokami, do tańca w kółeczku ruszyli...  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...