Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Warszawska syrenka


Rekomendowane odpowiedzi

Gdyby przyszło wybrać, czy jest imieniem pory roku, czy porą roku to, jak tego dnia świat jawił się Karolinie, bez wahania należałoby stwierdzić, że w Warszawie wszystko dla niej było tym drugim, czyli porą roku, a dokładnie jesienią, tym czasem cudownej monotonii szkolno-pozaszkolnej, poranków pełnych bodźców wrażeniowych (dużo silniejszych, niż w lecie, czasie szaleństwa), intelektualnej radości z poznawania nowych światów na lekcjach szkolnych i na tych, które dawały jej eksploracje miasta po szkole, jej obcowanie z ludźmi bądź kawiarnianymi o jaskrawych charakterach, bądź spotkanymi gdzieś w trakcie ich mniej lub bardziej określonym miejskim podróżom. Nikt się nad tą jesienią tak nie rozczulał, jak Karolina, przyzwyczajenie sprawiło, że była ona dla wszystkich przezroczysta, niczym język ojczysty dla swojego użytkownika.
Tego dnia mżyło i padało naprzemiennie. Czerwone tramwaje kursowały po centrum miasta, niepracujące kobiety przemykały z małymi dziećmi, licealiści wracali ze szkół. Wśród nich była również Karolina, która, schowana pod swoim ciepłym, nieprzemakalnym kapturem zgniłozielonej kurtki parawojskowej, dotarła na przystanek tramwajowy przy placu Unii Lubelskiej i czekała na byle jaki tramwaj, oprócz dziewiętnastki tym razem, którą brała wtedy, gdy jeździła do kogoś na Chomiczówkę. Dziś miała zajęcia baletowe w Pałacu Młodzieży, a wcześniej była umówiona na kawę z ojcem w MacDonaldzie przy Świętokrzyskiej (otwartym hucznie kilka lat wcześniej, jako pierwszy w kraju). Cieszyła się, bo rzadko się widywali, odkąd rodzice się rozwiedli, a uwielbiała ojca, jak uczeń swojego ulubionego nauczyciela. Kilka minut później sunęła starą, ciężką, skrzypiącą machiną wzdłuż Marszałkowskiej. Siedziała po prawej stronie, oczywiście w kierunku jazdy. Deszcz skraplał szyby pojazdu, budynki zbliżały się i znikały, miasto drzemało leniwie radosne z nastałego spokoju po długich, imprezowych wakacjach pełnych turystów i nieprzejmujące się jeszcze okresem tłumów pierwszolistopadowych, ani, tym bardziej, oddalonej jeszcze bardzo w czasie gorączce bożonarodzeniowej.
Karolina wraz z nielicznymi pasażerami czytającymi książki lub, jak ona, wpatrzonymi w ich uśpione w błogim spokoju miasto, mijali kolejne budynki, budulce, komórki śródmiejskiej tkanki. Najpierw kolosy na rogu z Trasą Łazienkowską. Na końcu jednego z nich jest poczta, do której przychodziła kiedyś odebrać poste restante od dziewczyn, odpisujących jej na ogłoszenia w magazynach dla kochających inaczej. Nie trafiła jeszcze na tę jedyną, była wymagająca i postanowiła nie zaprzątać sobie na razie tym głowy. Kiedyś tam znajdzie swoją Safonę. Dalej pojawił się Plac Zbawiciela, w którym odbywała nauki religijne, przygotowujące do bierzmowania. Wracała z nich niemalże nocną porą, pieszo do Nowego Światu, przy którym mieszkała. Nie bała się, bo uwielbiała przechadzki po ciemnościach miasta, uciszonego, uspokojonego i pełnego bardziej lub mniej rzeczywistych obrazów, jak myśli usypiającego w samotności człowieka. Za nim kawiarnia, w której czasem pija kawę z przyjaciółkami ze szkoły, gdy idą razem na coś do teatru Współczesnego. Spotykają się dość często i cieszy się, że je ma, choć czasem ma wrażenie, że są jakby postaciami ze snu, że bardziej są jej bliskie, gdy są nieobecne, niż gdy realizuje się ich fizyczność. Plac Konstytucji, taki jasny w słoneczne dni. Tu zajadała się kiedyś, na samym początku boomu kulinarnego stolicy, świństwami z prowizorycznych bud przybyszów z dalekich, egzotycznych krajów. Po prawej stronie jest dojście do Koszykowej i biblioteki, w której Karolina poszukiwała kiedyś materiałów do pracy na olimpiadę polonistyczną. Literatura była jej pasją. Tam również podróżowała późno, gdy już jesienna czerń panowała ponad rozświetlonymi latarniami.
Marszałkowska z powrotem się zwęziła i tylko witryny sklepów na parterach kamienic i bloków witały pasażerów i zaraz potem żegnały, pozostając samotnie, niezmiennie na swych miejscach, przydzielonych im w mieście. Tramwaj docierał do samego centrum, do skrzyżowania z rozciągającymi się hen daleko Alejami Jerozolimskimi.
Ludzie chcą wyburzyć Pałac Kultury, ale przecież bez niego to miasto nie byłoby takie samo. To jeden z najdziwniejszych budynków w tych stronach Europy. No i przecież to od niego zaczęło się jej poznawanie miasta, jej jego świadomość i jej z nim identyfikacja. Pałac był pierwszym budynkiem, który ją zainteresował, gdy jako malutka dziewczynka wracała z rodzicami z prowincji. Jakimś cudem znaleźli się już ponad poziomem peronów, na tarasie, z którego pl. Defilad był dobrze widoczny. Jak to było? Czy czekali na taksówkę (wtedy rzecz norlmalna). Czy może tak po prostu się zatrzymali, by państwo rodzice mogli zapalić po długiej podróży (choć wtedy i tak wszędzie można było palić). Tak czy inaczej, malutka Karolcia zachwycona była olbrzymim budynkiem, rozpościerającym się daleko na boki i strzelającym iglicą w górę, pełnym tajemniczego, intensywnego światła, rozpraszającego mgłę wczesnego wieczoru. „Co to za dom?”, spytała rodziców i ojciec, rozweselony, z teatralnym gestem mędrca wskazał na budynek i oznajmił : „To Pałac Kultury. Jesteśmy już w Warszawie. To najwyższy budynek w całym kraju”. Tak więc wtedy dowiedziała się, że jest warszawianką, że mieszka w Warszawie i że nad miastem króluje ten oto na wielkie zamczysko wyglądający, rozświetlony obiekt, będący jego nieodłączną częścią, pierwszą rzeczą, która wita podróżnych z dalekich stron kraju. A teraz dla niektórych budynek stał się złym wspomnieniem, reliktem czasów podległych i należy się go pozbyć.
Tramwaj ruszył z przystanku przy Forum. Pałac był niewidoczny, Karolina mogła tylko patrzeć na mijaną „Wschodnią Ścianę”. Ludzie wchodzili do podziemi i wychodzili, przy schodach stały babcie zachęcające do kupna kolorowych reklamówek z wizerunkiem Michaela Jacksona i innymi obrazkami.
Tak! Tego dnia mama była w domu i przygotowywała coś w kuchni, gdy nagle rozległo się walenie do drzwi od strony właśnie kuchennej. To sąsiadka wparadowała, jakby się paliło i już w drzwiach zaczęła krzyczeć : „Rotunda wybuchła! Bomba! Bombę podłożyli i był wybuch! Ludzie nie żyją”. Już kilka godzin później było oficjalnie wiadomo, że w budynku Banku PKO, koło którego przejeżdżał właśnie tramwaj, miał miejsce wybuch gazu, choć ludzie i tak wciąż mówili o bombie. To tutaj, to tutaj przyszły kilka godzin wcześniej panie z okienek. Jedna pewnie zaczęła od podlewania kwiatków, druga zaparzyła kawę, trzecia z czwartą stanęły sobie z boku na papieroska. Planowały pewnie, co ciekawego zrobią tego dnia na kolację, którą miały spożyć z mężami i dziećmi. Lecz tej kolacji nie doczekały. Musi kiedyś przyjść i złożyć kwiaty. Swoim współmiastowniczkom.
Kiedy miała lat siedem, poznała legendę (wtedy myślała, że poznała elegendę) o założycielach miasta, czyli o Warsie i Sawie. Bardzo uroczyście się czuła, gdy z mamą szła potem do wielkich domów towarowych, noszących nazwę tychże legendarnych postaci. Za szybą wyglądają teraz jak dwa wielkie biurowce jakiejś fabryki, ale nie dla niej. Tak, Karolina kochała Warszawę, która oferowało jej tyle radości, tyle wrażeń, tyle okazji do rozmyślań. Czasami potrafiła tak włóczyć się godzinami po mieście, jakby nie mogła się nim nasycić, jakby wciąż nie mogła odnaleźć jego serca, które, zdawała się to przeczuwać, by ją ukoiło
To już Świętokrzyska i trzeba wysiadać. Już z peronu widzi zamyślonego ojca, czekającego przed wejściem do wiadomego baru szybkiej obsługi. Fajnie mu z tą czarną bródką. Okulary też mu zawsze pasowały. Dobrze, że mimo wieku, uchronił się przed brzuszkiem i wciąż zakłada swą młodzieńczą kurtkę z czarnej skóry.

- Cześć maleńka, niezła aura, co?
- Dobrze wiesz, że lubię każdą porę roku.
- A buzi na przywitanie? Co w szkole?
- Przerabialiśmy fragmenty Ulissesa. Pogadamy o nim trochę potem?
- Pewnie, to znaczy wiele nie pamiętam, ale z chęcią cię posłucham. Niesamowita jesteś, że tak się nim parasz. Ludzie zostawiają to po kilku stronach.
- Tato, trzeba czasami trochę techniki i trochę pokory. No i cierpliwości. Niekażdą książkę się ot tak po prostu czyta, do niektórych trzeba mieć odpowiednie podejście. A wiesz, że taki jeden mądry pan… dzięki… tak, dwie J no więc udowodnił, i w sumie to się z nim zgadzam, że to najbardziej realistyczna powieść, jaką napisano, tak naprawdę.
- Jak się tak zastanowić… Choć chyba niekoniecznie jednak cała. Pamiętasz te fragmenty o siostrzyczkach? To było takie lekko … postmodernistyczne…
- No ale ta historyjka nie pasowała do całości książki. Po balecie może vinco vincere i jakaś dyskusja?
- Twoja matka mnie zabije (śmiech). No ale chyba kilka kieliszeczków nie wpłynie na twój rozwój psychomotoryczno-neurologiczny… Co u niej?
- Żyje. Co mam ci powiedzieć? Każda sobie rzepkę skrobie. Czuję się tak cudownie od niej uniezależniona. Każda ma swój świat i jest spokój.
- A więc dzisiaj próba?
- Mam lekką tremę. Zawsze, kiedy przyjeżdżasz mnie oglądać.
- Przynajmniej nauczysz się ją przezwyciężać. Mówili dzisiaj coś o misiach. Ty wiesz, jak już dawno ich nie widziałem. Przecież tak naprawdę, to to jest niezła atrakcja miasta. I w sumie są tak niedaleko. Człowiek przyzwyczaja się do krajobrazu… do różnych elementów, czasami niesamowitych i tak tkwi w tym wszystkim po uszy, wiesz, praca, różne sprawy, i w rezultacie nie dostrzega otaczającej go rzeczywistości.
- Mam nadzieję, że będę miała taką pracę, która mi nie pozwoli zapomnieć, gdzie i kim jestem.
- Gdybyś tak została artystką… albo tłumaczką… oczywiście wziętą i literacką…
- Chodzi ci o to, że przejadło ci się miasto, w którym żyjesz…
- Niekoniecznie. Wiesz, raz spojrzałem na zdjęcie, na którym był Plac Wilsona prawdopodobnie o bardzo wczesnym poranku. Plac, przez który przecież tyle razy przejeżdżam, gdy jadę do pracy i który nagle ukazał mi się w jakimś takim takim dziwnym świetle… tak jakbym nagle dostrzegł jego…
- Jego esencję?
- Dokładnie. To znaczy chodzi o to, że patrzyłem na to zdjęcie jakby z dystansu, nie byłem zaaferowany pracą, nie myślałem o niej, byłem innym człowiekiem, niż normalnie, kiedy tamtędy jeżdżę do biura. I to tak, jakby mi to nagle pozwoliło zobaczyć ten słoneczny kawałek placu właśnie w swojej esencji, jak to pięknie ujęłaś. Nawet już nie chodziło o to. Że sam plac, że jego urok. Ale ponieważ czułem się wtedy taki rześki i wypoczęty, bo to było w jakąś sobotę rano, to tak sobie pomyślałem, że przecież przejeżdżam tamtędy właśnie również rano, no tyle że raczej nie rześki i nie wesoły, ale jednak o tej samej godzinie i że ten fragment mógłby również wtedy ukazać mi się tym, czym chyba jest tak naprawdę. Bo tak normalnie, to praktycznie go nie ma, widzę go, ale jakby nie istniał, jakby jego jedyną funkcją było to, że przez niego się jedzie na Mickiewicza.
- Proust gdzieś tam mówi właśnie o przyzwyczajeniu, które zabija rzeczy, choć zabija również niektóre złe rzeczy. I opisuje momenty, gdy przebudzamy się z zupełnie jakby nowym, a może właśnie właściwym spojrzeniem na rzeczy.
- Tak kochanie, choć u niego przyzwyczajenie raczej nie wynikało z rutyny życiowej, ha haJ. Bardzo bym chciał, by Cię to nie spotkało. Chcesz się przejechać szybko zobaczyć te miśki?
- Gdzie zaparkowałeś?
- Po drugiej stronie ulicy.
Ruszyli prosto Świętokrzyską, potem Tamką i docierali powoli na nadwiślane Wybrzeże Kościuszkowskie. Karolina zerkała co raz na zegarek i w końcu skontatowała:
- Tato, nie mamy już czasu jechać na Pragę. Zatrzymajmy się może na chwilę tutaj i popatrzmy na Wisłę.
Po zaparkowaniu ruszyli ku rzece. Nie padało już, choć wciąż było pochmurnie i chłodno. Czy było brzydko? To kwestia względna. Karolina sprawiała wrażenie szczęśliwej.
Zatrzymali się przy pomniku warszawskiej Syreny. Patrzyli. Każdy krążył swoją ścieżką.
Na wprost most pełen już samochodów i autobusów. Wszystko udaje się na Pragę. Dokąd potem? Może już tam jest cel drogi, a może trzeba będzie jeszcze jechać dalej. A może wyjeżdżają niektórzy z Warszawy. Gdy odwrócić głowę, słychać odgłosy Śródmieścia, serca miasta, które właśnie opuścili. Tam szkoła córki, jej Pałac Młodzieży czekający, ich mieszkania, jego praca. A tam, na prawo, miśki, maskotki miasta, za nimi ZOO, Dworzec Wileński, teatr przy Szwedzkiej, tam po lewej Gocław, na którym mieszka Fabian. Te sobotnie imprezy u niego i potem powroty przez most Poniatowskiego. Powoli zaczyna się zmierzchać. Czas jechać z Karolcią na próbę.
Ojciec odwrócił się. Karolina stała przy syrence, na którą, pomimo rozmiarów, dopiero teraz zwrócił uwagę. Myślał, że sobie tak krąży, ale ona zaczęła wykonywać układy baletowe, być może te, które miała ćwiczyć już za niedługo o kilka kilometrów stąd. Nie wiedział, z których sztuk pochodziły poszczególne figury, ale jak zwykle stał urzeczony pięknem jej tańca. Kochała balet od dzieciństwa, zakochała się w nim od razu, kiedy tylko zaczęła chodzić na zajęcia, na które zapisali ją z żoną tak dla sprawdzenia. Kiedyś, gdy ćwiczyła przy nim, powiedziała, wręcz lekko wykrzyknęła, że tańcem oddaje swoją wewnętrzną harmonię. I że chce być cześcią harmonii świata. Te nawiedzone licealistki.
Karolina zatrzymała się nagle. Stała obok Syreny, równolegle. Podniosła w górę ręce, przyjrzała się pomnikowi zwróconemu ku morzu. Zaczęła teraz kroczyć, jak do pas de quatre, to akurat potrafił rozpoznać. Kroczyła tak przez kilka minut, a twarz jej coraz bardziej piękniała od jakiejś jej tylko zrozumiałej ekstazy. W pewnym momencie zatrzymała się, zaczęła się kręcić wokół własnej osi. Jej oczy raz zwrócone były ku Żoliborzowi, potem ku Pradze, Gocławowi, Czerniakowi, by powrócić ku Śródmieściu. Śmiała się, lecz mimo tej dziwnej sytuacji, nie widział w wyrazie jej twarzy niczego opętańczego. To była wciąż piękna buzia jego córusi. W końcu Karolina zatrzymała swój wir i jej twarz spoważniała, jak przy intelektualnych wewnętrznych rozważaniach mędrca. Była piękna, lecz coś zaczęło niepokoić ojca. Miał wrażenie, że jego córka jest daleko, jakby była w stanie kontemplacji. W pewnym momencie spojrzała nareszcie na niego pełnymi ciepła, lecz również jakby smutnymi i radosnymi jednocześnie oczyma. Podniosła w górę prawą rękę, za siebie. Lewą wyciągnęła w bok. Lewą nogę podniosła jak do jaskółki. Ojciec stał i patrzył, jak wmurowany. Przestrzeń między wyciągniętą i stojącą nogą Karoliny zaczęłą się w gwałtownym tempie pokrywać zlepiającymi się warstwami jakby rybiego ogona. Nic nie mówiła, jakby jej to wcale nie dziwiło albo jakby wręcz na to tylko czekała. Rybie łuski zaczęły pokrywać zewnętrzną stronę nóg, jej pośladki, podbrzusze i sam brzuch. Nie mógł zareagować. Czuł, że własnie się dokonuje jakaś konieczność. Ufał całkowicie swojemu dziecku. Dziewczyna nagle uśmiechnęła się. Odzyskała swój niewinnie radosny wyraz twarzy. Patrzyła nie tylko na ojca, ale na otaczające je miasto. „Tato, chcę być drugą warszawską syrenką”, powiedziała tylko, powoli, ukośnie , do tyłu zsuwając się ku Wiśle.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mieszkam w Warszawie. Czytając pierwszą połowę nie mogłam oprzeć się myśli: czy dla kogoś komu nazwy tych ulic, opis miejsc i budynków kompletnie nic nie mówią, nie odnajduje, jak ja, znajomych obrazów, czy dla takiego kogoś to nie będzie przydługie, zbyt nużące, mówiąc wprost: nudnawe? Chyba może być, ale lepiej nich to oceni ktoś z np. Wrocławia albo Płocka :)
Generalnie, opowiadanie mi się podobało, końcówka świetnie zaskakuje czytelnika niespodziewającego się takiej wolty, choć jak się dobrze zastanowić, nie powinien być taki zaskoczony; już wcześniej były podrzucone pewne tropy. W kilku miejscach zabłąkały się literówki, zrobiłabym też nieznaczne poprawki techniczne, ale to wszystko drobiazgi. Biorąc pod uwagę, że to Twoje pierwsze opowiadanie na tym forum, mogę tylko pogratulować udanego debiutu - mam nadzieję, że wkrótce pojawią się następne, równie udane teksty :) Pozdrawiam - Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Miło mi, że Ci się "ogólnie podobało".

Moim błędem było wysłanie tego opowiadania zbyt wcześnie,
teraz widzę, że to nie to, co siedziało w mojej głowie.
Tzn mniej więcej to, ale nie tak ujęte.

Moim zamiarem było ukazać pewien rodzaj alienacji tej dziewczyny,
dla której miasto się staje czymś w rodzaju przyjaciela.

Zresztą nie wiem do końca, jaki jest sens tej mojej "wizji";),
to przyszło samo. Często tak mam, że dopiero po jakimś
czasie widzę sens historii czy fragmentarycznych scen,
które mi się narzucają...

Jedno wiem. Napisałaś, że czekasz na kolejne teksty.
Teraz nie będę się tak śpieszyć, niech sobie pisanki dojrzewają w szufladzie,
inaczej się to zamieni w wysyłanie wypracowań szkolnych;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...