Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'proza poetycka' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 16 wyników

  1. Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs i kierowca nie zamierzał nawet udawać, że nie chcę spędzać na postojach więcej czasu niż wymagała tego absolutna konieczność, polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji. Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi upadku swego człowieczeństwa. Traf a może i przeznaczenie wskazało tego wieczoru, że pośród tych wyrzutków można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem nie pasował tam wcale ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic. Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to, że myśli nad czymś natrętnie lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie, zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie, że pasażer wyglądał jak duch nawiedzający kabinę pojazdu. Wnioskować by tak można po tym, że odziany był w długi, sięgający kostek dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu o uciętym ledwie widocznym daszku. Autobus ruszył w stronę kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki jak i odwiedzających nekropolię żałobników. Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń nie miała śmiałości naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w niekoszonych od dawna trawach i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne. Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci. Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby, chcieć wysiadać na nim o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku. Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi. Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić a od jutrzejszego poranka, po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz. Jaki to wstyd, że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski, które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną. Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy. Z zadumy wyrwał mnie autobus, ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu. Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie i wiedząc, że to zjazdowy kurs ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie i wydawało mi się, że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej, wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki. Z narożnika wiaty wychynęła postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni natrafieniem na siebie o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy. Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie. Minął wiatę i skierował się ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem. Bałem się Drogi Panie życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy. Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.
  2. Nikt jeszcze tego głośno nie powiedział. Tym bardziej cicho i skrycie zachowywali się główni zainteresowani Ale przecież każdy widział to w ich zachowaniu i bezstronnej, bezdennej miłości, uczuciu, gestach i wyznaniach. Choć nie należałem do tych co wolą żyć, życiem innych. Ani również nie należałem do tych, co uważali, że cudzą prywatność należy ochoczo gwałcić i deptać. Bo jest ona dobrem wspólnym, napędem do potoku plotek i nadinterpretacji To miałem ostatnimi tygodniami wrażenie, jakoby zbyt często sam uciekałem ku temu, by prowokować prawie niewinnie wyglądające sytuację, powszednie dla planu dnia codziennego. A to starając się odnaleźć chwilę wytchnienia od wielogodzinnego pisania, wsparty o parapet sypialni, natknąłem się wręcz natychmiast na ich splecione ciała u siedziska parkowej ławki. Trzymał jej dłonie alabastrowe przy swoich ustach i szepcząc zapewne słodki stek bzdur o nieskończonej miłości, obsypywał jej drobne knykcie pocałunkami. Nie widziałem jej twarzy. Jedynie burzę ciemnobrązowych włosów. Nie widziałem więc i oczu o orzechowej głębi, pod których władztwem, nieraz czułem się niewolnikiem zakazanego dla mnie uczucia. Ale nie musiałem widzieć. Wiedziałem doskonale, że przepadła już. Dla mnie i całego świata. Bo teraz tylko on i jego słowa były całym światem. Były jej ambrozją, którą karmiła serce i zmysły. Smutny to świat. Pełen makabrycznych absurdów. W którym to ktoś jego rangi urasta w hierarchii do postaci Boga. Dlatego Boże jedyny, jeśliś jednak gdzieś jest to chroń mnie przed takimi bożkami i ich zgubnym wpływem. Od innych mogłem dowiedzieć się tyle, że ona nie mówiła już o niczym innym jak tylko o miłości do niego. Był wręcz jej fetyszem. Szalonym uzależnieniem. Alkoholem. Nikotyną. I opium. Idealnym wzorem. Cudownym równaniem. Po latach ślepych zaułków I niewypałów, które miast lądować w centrum tarczy, raniły jej serce odłamkami obnażonych kłamstw. Wolałaby umrzeć. Rozpaść się na atomy niebytu, niż stracić go. Może i nie wiedziałem nic o miłości. Ale raz jeden poza tym, byłem świadkiem jak młoda kobieta miłuje kawalera w sposób równie szalony i bezwzględny. A mówią Ci podobni do mnie, że miłości nie ma. Sam twierdzę, że wyginęła wraz z postępem gorączki tych szalenie anty ludzkich czasów. A potem widzę, jej ogarnięta urokiem miłości twarz. I zamieram. Odrzucając wszystko co wiem i czego mnie życie nauczyło. Wątpię już nawet w grób. Bo może jeśli jest. To miłość mnie wyzwoli kiedyś z jego bezdni. Brednie! Zaczynam wątpić sobie. Wreszcie gruchnęła spodziewana wieść. Ślub i wesele pary młodej. Kto żyw. Proszony jest i mile widziany. Nie muszę chyba dodawać, że byłem jedyną osobą która jakimś wierutnym kłamstwem wykpiła się z udziału. Bo a jakże. Sama osobiście złożyła mi wizytę. I w delirycznie radosnym uniesieniu, wręczyła mi kopertę z zaproszeniem. Odmówiłem, broniąc się tym, że w podanym terminie czeka mnie pilny wyjazd z uczelni w związku z jakimś nad wyraz niecodziennym znaleziskiem w którego identyfikacji mogę pomóc innym archeologom. Przez chwilę przygasła. Lecz stwierdziła, że rozumie moje stanowisko i wie, że tak odpowiedzialna praca wymaga tego by się jej w pełni poświęcić. Tak jak miłość, pomyślałem zamykając za nią drzwi. Piłem na umór trzy dni i noce. Nie jedząc i nie śpiąc prawie. Czwartego ranka dopiero, objęła mnie zbawcza niemoc, utraty resztki sił, godności i przytomności umysłu. Zapadłem w pijacki sen. Śnił mi się otwarty, głęboki grób. Pusty i świeży. U jego szczytu, gotycki krzyż. A na jego zwieńczeniu kruk dorodny. Wsparty szponami o nagą, kremowej barwy czaszkę. Kruk miał jej orzechowe oczy. Uronił nawet łzę. Wpadła ona do grobu. W tym miejscu wyrosła po chwili. cudowna, biała lilia. Zbudziłem się zlany potem. Nie dla mnie weselne dzwony i taneczne pląsy. Dla mnie szczęk potępionych, piekielnych łańcuchów. I danse macabre z panią ostatecznej drogi i łaski. Która może i gardzi mną ale i nigdy nie zdradzi. I tak się zaiste stało, że kto żyw udał się na wesele. Odbyło się ono niedaleko za miastem. Były i tańce przy kapeli. I stoły zastawione najprzedniejszym jadłem i napitkiem. I kosztowne, eleganckie stroje i suknie. I zabawy i północne oczepiny. A więc Ty już od teraz stracona na zawsze. Zeszło wszystko aż do białego rana. Większość zaproszonych ulokowano w zajazdach i karczmach w pobliżu. Tak by nie musieli oni wracać i mogli odetchnąć jeszcze cały dzień kolejny. Zresztą większość przystała na to ochoczo bo planowano orszakiem odprowadzić młodą parę na powrót do miasta. I tak uczyniono. Na przód posłano bryczkę biało złotą, którą powoziły cztery kasztanowe ogiery, przybrane w ozdobne dery, pióropusze i nauszniki. Para młoda okupowała ławeczkę zaraz za postacią przybranego we frak i cylinder woźnicy. Orszak powoli zbliżał się najpierw do rogatek miasta, potem objechał przedmieścia, wreszcie chcąc wtoczyć się na rynek od ulicy Kowalskiej, został nagle przyblokowany przez rozklekotaną furmankę o ledwie trzymających się kupy osiach. Furmanka była omalowana czarną farbą I równie kara klacz powoziła nią. Na zydlu w furmance siedział miejski grabarz. Na widok roześmianego i gwarnego orszaku weselnego, chciał zawrócić konia by nie przynosić pecha młodej parze przez przecięcie ich drogi. Klacz jednak w proteście stanęła dęba i z głośnym rżeniem mimo ciągnięcia za uzdy nie ruszyła się o cal. Chwilowy zator wykorzystał pan młody by rozmówić się z grabarzem. Pech to okrutny gdy śmierć komu drogę przecina. My wracamy z miłością, pieśnią i tańcem. By dzielić się naszym szczęściem z całym światem a Wy pracujecie dla kostuchy co wytchnienia dać nie może nawet w dniu tak błogosławionym i pięknym. Widzę klepsydry kleicie. Kogóż to śmierć w tany porwała skoro wszyscy u nas tańczyli i nie pomarli od tego? Grabarz z posępna miną wydzielił jedną zapisana klepsydrę z małego stosiku i podając ją panu młodemu rzekł. A juści nie wszyscy u Was bawili. Bo nie skorzy byli ku temu widać by się uciesznym chuciom oddać gdy im serce z bólu krwawiło. Przedwczoraj gdyście najpewniej zasiadali do wesela, nasz literat i historyk. Zamknięty w swym mieszkaniu Strzelił sobie w skroń. Znaleziono go rano martwego w fotelu. Nie miał rodziny. Nie miał przyjaciół. Ale proszę o to zaproszenie na jego pogrzeb. Na dziś na godzinę czternastą. Rad będę w jego imieniu Was widzieć na cmentarnym polu. Bo niegodne jest aby człowiek co był sam przez życie całe i sam odchodził z padołu. W asyście jedynie księdza, grabarza i urzędnika. A więc wstąpcie na śmierci wesele. Miło mu będzie powitać Was wszystkich. Z tymi słowami uderzył z bicza i klacz poszła usłużnie przed siebie, zostawiając orszakowi wolną drogę i wolny wybór. Ku ostatecznej decyzji.
  3. Wyszedłem, na odchodne rzucając do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał mógł w pierwszym wrażeniu podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie w towarzystwie papierosa wystającego z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami. Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi. Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę, nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną lecz tak samo cyniczną melodię Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi. Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie. Noc mimo wrześniowej pory, była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych, dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo. Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich. Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki do źródła ognia i odczytałem godzinę Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila. Rozpalone żarem dnia szyny, stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy by słyszeć ten dźwięk. Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic rozrzuconych wśród kęp młodych traw. Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo, pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci. Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei, zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia. Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie. Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko. Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej. Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł z pobliskiego wiaduktu usytuowanego zaraz za łukiem szyn za moimi plecami w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym. Wspomnienie, które żyło w szynach i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę palacza i maszynisty. Wysoki brunet, ogolony na gładko, nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków. Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale. Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt. Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta, zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło. Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.
  4. Ucałuj serdecznie moje porzucone łzy, tak boleśnie pozbawione pustki, wolne od obłąkanej samotności. Dotknij nieroztropnie delikatnej skóry snów, ucałuj z oddaniem ukrytą w ciele pękniętą duszę. Pozwól mi zanurzyć się w Twoich dłoniach, poczuć na duszy mroczny dech wieczoru, doświadczyć lęku, na jakim mi tak bardzo zależy... Kiedy świt zmartwychwstanie w naszej bliskości, a dusze ubiorą się w za ciasne ciała - oczarują nas niepotrzebne westchnienia, hausty powietrza, ostatnio bardzo cennego. Dziękuję, że nauczyłeś mnie smakować niebo, rozkoszować się następnym jutrem, chodzić po wodzie, kochać życie takim, jakim jest. Twoje serce, tak głębokie, że może ukochać wolną wolę ostatniego człowieka, jest tylko jasnym półcieniem, dla którego warto śnić. Nie ma takiej mocy, by ból podzielił dziś nasze ciała; nie ma siły, która dałaby cierpliwość namiętności. Doświadcz mojej niewinności, mojego dziewiczego oczekiwania. Ubierz w mgłę, zebraną po bezsennej nocy. Wiem, nasz smutek jest nieprzyzwyczajony do łez; nie kocha snów, na które tak długo czekałam. Mistrzu, pozwólmy naszym zmysłom chadzać dziś własnymi ścieżkami; pozwólmy obojętności, by nadała wartość uśmierzającej pieszczocie. Ujmij moją dłoń, niech nie dzieli nas wiatr; ukochaj moje pragnienie, którego jesteś źródłem. Pochłaniają mnie gwiazdy, tak skupione na nocy, odległe naszemu oczekiwaniu. Dzisiejszego wieczora będziemy karmić nieoswojoną przyszłość z ręki.
  5. Powróć w moim śnie, utkanym z nędznych spojrzeń prosto w twarz. Odwróć jeszcze jedną kartkę, przekonaj się, że nie do twarzy mi z uśmiechem. Boli mnie zwichnięte serce, niepokoi życie, za którym niezmiennie podążam. Śledzę Twój cień, zanurzam w mroku spróchniałego czasu. Jesteś jak pierwszy letni deszcz, jak wspomnienie, dla jakiego warto tu pozostać. Nie kłam, skoro wieczność jest uzależniona od śmierci. Nie posądzaj o grzech tych, którzy są, aby odebrać Ci strach, pozbawić znamion na czarnej skórze serca. Biegniemy, próbując schwytać malinowy wiatr, obłoki o smaku wczorajszego dzieciństwa - Bóg tym razem sprzyja poszukiwaniom. Wracamy z przebieżki po niebie, oswoiliśmy wszystkie anioły. Nie masz w sobie dość wiary, aby odebrać mi krzyż, którzy taszczę z lubością tym poboczem. Budzę się na rozstaju betonowych dróg, szukam źródła samotności, które pozwoli mi zapoznać się z biednymi, zmarzniętymi fantazjami. Wczoraj, wracając z wycieczki po bezdrożach duszy, znalazłam zmęczone serce, porzucone z premedytacją w prowincjonalnej kałuży. Odkąd urodziłeś się zbyt wcześnie, odkąd duszy zrobiło się niewygodnie w skorupie ciała, wszystkie martwe ptaki odleciały daleko stąd, poza granice bólu, śmierci i spełnionych pragnień. Boli mnie Twój dotyk, dokucza pieszczota, zadana całkiem przypadkiem, bez zaproszenia. Twoje usta, wskrzeszone z marmuru, przynoszą pocałunki na moją cienką skórę, zostawiają je tutaj z nadzieją, że ktoś je zauważy, ktoś przygarnie na nieco dłużej niż na zawsze. Uczulona na strach, kocham się w odmętach Twoich przewidzeń, unoszę na czarnej fali, która zaniesie mnie na brzeg, gdzie będą czekać na mnie miłość z obojętnością. Nie dostrzegam różnicy między Twoimi słowami, nie czuję granic, które nas podzieliły aż do kolejnego snu. Trwają zamieszki w mojej wyobraźni, jątrzą się rany, podarowane mi przez Ciebie. Nie ubliżaj mojemu sercu, ono chciało jedynie odpocząć po ciężkostrawnej nocy. Nie zapomnimy tej nocy - niezdrowo hojnej, niepoprawnie ograbionej z resztki poranka. Schwytałeś mnie w sidła namiętności, żebym potrafiła zrozumieć, którędy stąd do pobliskiej ślepej uliczki. Szumi wzburzone niebo, przez horyzont przetacza się echo Twoich kroków, przez krawędź czasu przeciska nieśmiała prawda. Kołysząc się na tym miękkim, grząskim parkiecie, szukamy takich pragnień, o jakich nikt nie śmie tu wspominać. Spójrz na rany, które zalęgły się na nadgarstkach - czy widzisz, jak strach próbuje zbezcześcić przerwę w życiorysie? Czy dostrzegasz łzy, żłobiące bruzdę linii życia? Przysiądź - choć na wieczność - u moich nagich kolan; zrozum, jak wiele strachu potrzeba, by zbawić przeszłość. Zaplątałam się w pierwsze promienie słońca, zgubiłam drogę, poznaczoną Twoimi cierpkimi krokami. Skąd wiesz, że ból jest silniejszy od pustki? Skąd wiesz, że czas - ten zadufany w sobie hipokryta - rozumie doskonale, które schody zawiodą nas do czyśćca? Pojęłam, że moje sny, niewidome od urodzenia, boją się ciemności. Pojęłam, że wystarczy już tych łez, uzbierał się pokaźny zapas. Przytul do serca mój zabiegany oddech, przygarnij cień, który zdradził. Zakochana w sobie, zauroczona wczesnowiosennymi gwiazdami, nie potrafię odszukać krztyny światła, które spłoszyłoby wszystkie zdziczałe noce, wszystkie przegadane sny. Pamiętasz, jak przypadkiem Cię spotkałam, jak oboje szukaliśmy słów modlitwy, którą usłyszy głuchoniemy Demiurg? Zapamiętałeś ten wstyd, który dopadł Cię na sam koniec tej wędrówki? Ta podróż była bardzo nieśmiała, niewiele z niej zapamiętaliśmy. Próbowałam przekonać serce, aby zaczęło od początku, aby powtórzyło, ale obawa przed świtem pozwoliła oddzielić łzy od deszczu. Czy to Twój anioł stróż puka do uchylonych drzwi? Czy to Stwórca przyszedł się pożegnać przed odjazdem? Nie oszukasz Go - odnalazł to miejsce, zanim obudziłeś się z świeżo wyremontowanego snu. Kiedy Twoja dłoń wywęszyła owoc, kiedy cierpki miąższ spływał nam po brodach - staliśmy się sobie obcy, jakby ktoś nagle zgasił światło, jakby nagle skradł całe powietrze. Nie wiem, czy to wina śmiertelnego grzechu, który ochoczo popełniliśmy, czy czasu, który zaplątał się we własne wskazówki? Teraz rozumiem. Rozumiem, że każdy wieczór jest po to, aby mogły się spełnić najukochańsze marzenia, złudzenia, jakich nam tutaj brakuje. Nie sądziłam, że zerwałeś ostatnią gwiazdę, aby uśmierzyć moje łzy. Nie spodziewałam się, że z premedytacją pozbawisz mnie samotności, w zamian przynosząc skwaśniały uśmiech i kilka Bogu ducha winnych spojrzeń. Jednak jesteś - dostatecznie daleko, żebym przejrzała się w Twoim zwierciadle. W tym lustrze jednak nie ma miejsca dla wszystkich. Zabieram swoje plany na przeszłość, zabieram obojętność, by ponownie zakołatała do okna w moim sumieniu. A kiedy wybuchnie w nas kolejne tysiąclecie, zamknijmy oczy i udawajmy, że nic się nie stało, że to tylko obraz namalowany przez bezrękiego artystę.
  6. Słodka melodia pobrzmiewała wczoraj w moich uszach, oplatała mój umysł i duszę, a jej dźwięki pląsały wśród myśli. Moje emocje, do tej pory rozhulane, uspokoiły się pod wpływem tej cudownej muzyki. Miałem aż ochotę dołączyć do uczuć, zatańczyć też, czy zaśpiewać. Nie było mi to jednak dane, ale o tym później. Dziś nie słyszałem już żadnej muzyki – och, jak mi do niej tęskno. Zatrzymać się na chwilę, spojrzeć w niebo gdy z zewnątrz rozbrzmiewają instrumenty muzyczne – ostoje duszy, jakże to niebiańska chwila! Dzisiejszy świat to jednak nie raj, do piekła podobny jest niewątpliwie! Z ostatnim zagranym dźwiękiem ostatni promyk szczęścia pożegnał się ze mną, a w jego miejsce przyszedł pewien osobliwy stan, który nie sposób opisać, ale nie sposób również się bez tego opisu obejść. Zatem zmuszony jestem przekazać czytelnikowi parę epitetów, moim zdaniem pasujących do owego zjawiska. Frustracja jest najistotniejsza. Wiatr, który kiedyś ochładzał moje ciało w nadmiernie upalny dzień, dziś smaga moją twarz, mimo tego, że nastała już mroźna noc. Ptasi śpiew wnika przez moje uszy do wewnątrz, nie szukając tu niczego, ale karcąc mnie swym – przepraszam, że pozwolę sobie tak zbezcześcić piękno natury – jazgotem. Krew ma już dość, sfrustrowana przepływa przez żyły, albo wypływa poza ciało, myślę, że to znak (o tym również później). W gwałtownym i porywającym morzu emocji, z którymi przyszło mi się mierzyć, wyróżnić muszę odrazę. Czy słuchanie śpiewu ptaka dla ornitologa nie jest wspaniałym przeżyciem? Dlaczego zatem, mnie, tegoż właśnie ornitologa, tak to odpycha? To są tylko moje odczucia, które grają niestety pierwsze skrzypce (o ironio) w moim życiu. To nie ptaki, to nie jazgot i nie piekło, a ja sam stwarzam swój świat. A ów mój świat jest jedynym, który ma czelność zajmować mi głowę. Kiedy już wyjaśniłem czytelnikowi, że to ja jestem głównym powodem, dla którego melodia przemieniła się w zgrzyt, przejdźmy dalej. Leżę w marnym lesie, który szum swój przemienił w długi przeciągły dźwięk, pełen głębi i tajemnicy, jak i przenikliwego mroku. Oprócz tego okropny, ujadający jęk, kojarzący mi się z jakąś dwudziestowieczną machiną. Bór jest prastary, to niewątpliwe. Drzewa nie są już omotane liśćmi, niektóre nawet nie stoją już „w wyprostowanej pozycji”, myślę, że używając takiego pojęcia czytelnik będzie wiedział o co mi chodzi. Ściółki nie ma, runo leśne padło – leżę na gołej ziemi. Powinienem wspomnieć o pewnej, istotnej dość, rzeczy. Chcę jednak zrobić to w jak najdelikatniejszy sposób. Otóż, drogi czytelniku, nie żyję już tak jak ty. Celowo użyłem tego stwierdzenia, za życia byłem gorliwym katolikiem, wierzę zatem nadal, że śmierć jest słaba w porównaniu do Zbawiciela. Można w ogóle o niej zapomnieć, tak jak zrobiłem to ja.
  7. Agacie Słońce czerwono zachodziło, niebo już stało się fioletowe. Zobaczyłem ją. Wciąż jasną i wciąż należącą do dnia sprzed czasów sennych. Słońce niezwyciężone było jak zawsze, bizantyjskim złotem. Metalem światła na tej ciemnej równinie, zielonej mokrej połaci, która już zaczynała czernieć by wkrótce służyć za lustro gwiazdom. Ona miała tę najpiękniejszą ze wszystkich szaro- zieloną barwę tęczówki oczu. Może otrzymałem jedno skryte spojrzenie? Może je dostanę? Może nawet swą delikatnie wietrzną dłonią pogładzi mnie po włosach? Rozmarzyłem się i woda zaczęła mnie słuchać. Liczyłem, że pokochana odwzajemni się, oplatając mnie do snu swoimi ramionami. Pragnienie było zbyt moje i zbyt dalekie dla wyspy. Przepłynąłem obok ledwie zauważalny. Drżący liść oceanów. Wędrowny swą pamięcią żółw włóczęga. Krótkie fragmenty zaczęły układać się w całość. Obejrzałem się jeszcze nagle. Szarpnąłem ciało, łódź, oczy i duszę. Oddalała się i była jeszcze piękniejsza.
  8. Przeżyłam ten świat, wzdłuż i wszerz. Szłam, znacząc moje ślady czarną chmurą krwi. Dobrnęłam do strefy ciszy, gdzie napotkałam jedyną w sobie światłość. Napotkałam po drodze wiele snów, nie wszystkie były koszmarami bez krańca. Wielokrotnie na przeszkodzie stanęły mi konstelacje, które przypadkowo odkleiły się od szyby. Pragnę pocałować Cię z finezją, jakiej wszyscy się potulnie wstydzą. Z wyrafinowaniem sprzątam Twoje policzki z odłamków zaprzeszłych słów. Ciężkie jest to Twoje sumienie – od tak dawna się nie widzieliśmy. Chciałabym, aby świat był odrobinę lepszy. Chciałabym odnaleźć tutaj swój czas. Proszę wypożyczonego Boga, aby rozkazał mi usiąść obok Siebie. Pijana jest dzisiejsza noc, czeka jeszcze trudniejszy poranek. Nie mów zbyt wiele, milczenie jest piękniejsze od krzyku. Zaniedbane, czerstwe słowa nie wystarczą, abyśmy dożyli jutra. Nie składaj winy na mnie, to tylko moja zeschnięta łza. Utraciłam Cię, zanim purpurowy wiatr wtrącił się do mojej przeszłości. Nie syć mnie skrawkami marzeń, zapożyczonymi ochłapami rzeczywistości. Być może jeszcze Cię zobaczę – to będzie przyszły sen. Sen, co nie daje odpoczynku i wytchnienia. Odkąd przyszedł do nas ostateczny czas, odkąd wybiła przyszłość, złóżmy swoje sumienia na piedestale Bożych dłoni. Panie Boże, nasz Stwórco, jak długo już niedowidzisz? Proszę, wydobądź mnie z otchłani horyzontu, zza najwyższej góry, gdzie nie sięga zło. Zanim wzniesiemy na pokaz dostateczny świt, objaw mi choć jedną człekokształtną myśl, choć jedne upuszczone serce, białe i zimne jak śnieg. Wraz z jutrem Bóg podsunie nam pod nos białą kartkę, wetknie w dłoń obosieczne pióro – czy to wystarczy, aby dotrwać do kolejnego dnia? Rozbolała mnie linia życia. Rozbolał mnie świt pod powiekami. Skąd w nas tyle bólu, skoro powstaliśmy z miłości? Dotknął nas kolejny sadystyczny sen, mieniący się gwiazdami. Spotkał ostateczny rozkład jazdy pociągiem, który wykolei się przed stacją. Rozbolał mnie nietutejszy świt. Świt gotowy, aby dać mi jeszcze jedną szansę. Znów powstałam z martwych, gardząc samotnością, wyrzekając się ostatniego źle zapisanego poematu. Z moich zbyt wąskich warg znów wypływa cisza, zmieszana z zatraconą w sobie krwią, posoką duszną jak lipcowe popołudnie. Boli mnie jednak ta krew. Wdziera się wszędzie, we wszelakie zakamarki świata i ciała. Słońce, ta miłosierna gwiazda, przepala na wskroś głaz mojej duszy. Znów balansuję na krawędzi nienawiści, rubinowy wiatr odradza się wraz z naszym bezdennym oddechem. Znów jestem tu, razem z Twoim najpiękniejszym snem. Czy krzyk, słodszy od szeptu wylęgającego się z Twoich ust, tym razem dotrzyma słów? Czy warto modlić się pomału, z fantazją? Przeżarty jadem nocy księżyc podgląda nas zza firanki, wymyśla nam dzisiejsze sny. Bóg Słońca wykradł ze strychu ostatni pamiątkowy list – niewysłany list pożegnalny. Odnalazł też moje minione imię, tak odmienne od tego, którym karmię wszystkich pozostałych. Czy podasz mi rękę, jeśli zgaśnie u moich stóp ostatni cień? Obudziłam się na przełomie wiosny i lata, a mimo to nie umiem żyć bez ciemności. Twój sokoli wzrok pomaga dostrzec ból, którego nikt tu już nie rozumie. Miłość, ta uwielbiana powszechnie sadystka, czasami potrafi spojrzeć w dal. Wyrzekam się jutra, odmawiam posłuszeństwa utraconym snom. Odkąd zło zamieszkało w delcie żył na nagich nadgarstkach, odkąd nadzieja wyłupiła sobie szmaragdy oczu – obudzimy się w imię przeszłości. Na krańcu przyszłości czeka na nas wiara, którą warto oswajać. I choć wybuchnie buńczuczne spojrzenie prosto w twarz, choć odnajdziemy między palcami parę ziarenek piasku – nie zostawimy za sobą kropli śnieżnobiałej krwi. Ruszymy dalej – podzieleni splecionymi dłońmi, z głowami pośród lazuru nieba. I choć strach przedzierzgnie się na drugą stronę, choć napotkamy tam zatracone piedestały pod ludzkie grzechy – nie odszukamy nowo narodzonej skargi. W każdym jest odrobinka krwi, która należy tylko i wyłącznie do Boga. Ukrywamy pod listkami języków ten jeden niebieski koralik; ukrywamy zaprzepaszczone rysy twarzy. A kiedy już odszukam ten pocałunek, jeden jedyny, w zamian za wszystko – odpłynę pod prąd cuchnącej czasem rzeki. Rzeki, która nie wymaga od nas współczucia. Staniemy na baczność, wymierzymy swoje dusze prosto w serca serdecznego przeciwnika. Proszę, nie budź mnie, gdy ostatni tegoroczny ptak nie nasyci się ziarnem, które podrzuciła mu Twoja hojna uczciwość.
  9. podróżowałem przez niezbadaną liczbę wrzechświatów na każdy z nich przypadało 7 planet gdzie zamieszkiwał człowiek zrozumiałem że te nieskończoności przymiotów absolutu i w tym musiały znaleźć swoje odbicie smutniałem coraz bardziej są planety gdzie niewolnictwo ma się doskonale takie gdzie przelana krew jest błahostką takie gdzie jesteśmy na wyginięciu takie gdzie jest nas i cztery razy tyle ... na jednej jedynej z nich ludzie wciąż mieszkają skromnie a plemiona odłożyły kamień zwierzęta chodzą wolno i nie są pokarmem ogień nie trawi a ewolucja jest niezauważalna to chyba w końcu ta gdzie Kain nie zabije Abla pomyślałem i obudziłem się spokojny
  10. chciałbym by ten wiersz został ze mną na dłużej mistrz ceremonii jest tylko jeden słucha patrzy karmi zmysły a tak naprawdę nie słyszy nie widzi nic nie smakuje ogień pali się wielki zgromadził pięćdziesięciu jeden gdyby nie ten jeden i tych pięćdziesięciu by nie zgromadził stoi proklamuje mówi jakby znał i supeł i sznurek jakby wiedział jak smakuje chleb z pieca każdego oni w pięćdziesięciu milczą trzymają lustra jedni mają zawieszone na przydługich nosach jeszcze inni na sterczących uszach są i tacy których oczy wielkie są lustrami a w każdej jednej bajce ujrzałem siebie nie przestanie dopóki nie połknie ich wszystkich… dokąd pełzniesz gąsieniczko zielona wszak robisz to niestrudzenie będziesz i motylem będziesz ulotnym i pięknym teraz pożerasz to co i tak uschnie później nektar bogów zaszumi ci w głowie czyż kluczem nie jest zagadka twoja czyż kluczem nie jest jak cudnie pełzniesz
  11. Chciałbym by każdy tak jak ja mógł stać się sławny i bogaty by zrozumieć, że nie to jest najważniejsze. Jim Carrey Uważaj czego pragniesz od życia z całych sił bo najprawdopodobniej to dostaniesz. Pan Ropuch bez ściemy - czas jakiś temu poszedłem na piwo z mym koleżką Ego mówiąc mu – stary zawrzyjmy pokój pójdźmy od dzisiaj wespół spokojnie przez życie ta odwieczna szamotanina tylko nas wykończy o dziwo się zgodził kazał mi tylko napisać o nim wiersz ten ostatni Mohikanin mego ja zdjął pióropusz usiadł przy ogniu i zamknął oczy nie spał i tym razem – siedział i czuwał a ja od tej pory już nie musiałem poznać do cna zamysłu Boga ukończyć podwójnego ironmana, wspiąć się na Mont Everest czy napisać najpiękniejszy wiersz Ego kusi nas ciągle perspektywą nieśmiertelności czymś co zawsze posiadaliśmy. Jim Carrey Uśpione Ego to wzięcie kontroli i odpowiedzialności nad wszystkimi pierwotnymi instynktami. Pan Ropuch
  12. Cienka nitka gnuśnej myśli. Strach, który spóźnił się na życie. Nie tego się spodziewałam od trującego ciosu. Myślałam, że czas skończy się za pierwszym lepszym rogiem. Że dopadnie nasze dusze jak wygłodniała miłość. Jak trwoga, która łasi się do nagich kostek. Chciałabym jeszcze raz przyjrzeć się melancholii w Twoim uśmiechu. Wysłuchać niepopełnionych grzechów, poznać rozkosz jawnych tajemnic, zdradzonej prawdy… Zanim wskrzeszą się nasze dumne słowa, prosiłabym Cię, byś zaprowadził mnie na początek światłości. Pozwolił doświadczyć blasku, przy którym grzeją dłonie bezdomni. Wstań, czeka nas dalsza podróż. Ucieczka poza powiekę słońca. Ku czasom, których nie zastąpi prawda. Ku niespełnionym obawom. Ku zmyślonym życzeniom. Nie chcę marzyć w obecności nieproszonych słów. Nie chcę szukać straconych marzeń. Pozwól mi się obudzić. Okrzesać miniony sen, nasycić się oddechem. Po szybach spływają łzy, łzy popękane od żalu. Usiłuję nadać naszej samotności imię, ale zgubiliśmy się w tłumie krzyku. Tylko smutek może nas wydziedziczyć, uratować przed niemożliwym. Nie wiem, czy cisza zniesie nasz ból. Czy blask nie przedzierzgnie się w otchłań. Opowiadam Ci mój senny koszmar – koszmar, w którym nie opłaca się liczyć łez. Wspomnienia nie mieszczą się w mojej głowie; życie zaciska się na gardle, przemijanie ustępuje miejsca. Starość czai się na naszych wargach. Odłóż moje serce na półkę – dostatecznie wysoko, bym nie mogła go dosięgnąć. Spłosz czarne ptaki moich słów, do raju zaprowadź starganą przyszłość. Nie w tym kierunku warto podążać, nie tędy spodziewać się świeżych łez. Nowo narodzony smutek tłamsi płuca; zastała miłość kąsa w serce niczym groźny mróz. Nie utracimy naszego cierpienia, warto pomyśleć o porzuconych cieniach. Z głębi doliny wznoszą się nienasycone mrzonki. Czas zastępuje wieczność. Cena miłości spada. Rozgrzesz mnie przed następnym błędem. Przed kompletną pomyłką, niemym rozczarowaniem. Chodź, rozstaniemy się z pustką. Nie ma tutaj ani odrobiny łzy. Strach czai się pod powiekami. Nie znam języka, w który mogłabym pochwycić strach. Nasze ramiona plączą się w miłosnym spełnieniu. Serca milkną. Powietrze ucieka z płuc. Nie wierzę w noc. Nie ufam dniu. Staję na palcach, by oddać się płomieniom. Choć bardzo się staram, milczenie włamuje mi się do ust. Nie jestem pewna, czy zasłużyłam na ból. Czy nie czeka na mnie uśmiech. Uśmiech spokojny i łaskawy. Nie chcę już więcej marzyć. Nie na to liczyłam. Do mojego wspomnienia wkradł się Twój cień; z trudem unoszę rękę, by musnąć Twój policzek. Zanim dowolne słowo przeciśnie się przez nasze gardła, oddamy świadectwo łgarstwu. Przepędź moją nadzieję. Pozbaw mnie ust. Zatkaj uszy. Posmakuj rozgrzanej skóry. Oddaję Ci to wszystko bez skargi. Bez chwili wytchnienia. Bez żadnych zasad. Bo póki żyje strach, śmierć chowa się za rogiem. Nie chcę oszukiwać Twojego imienia; nie chcę się znęcać nad wspomnieniami. Tak wyraźnie dostrzegam Twoją ciszę. Szkarłatną różę bez kolców. Niech opuści mnie to, co nietrwałe i niestałe. Czy miłość wygra z życiem? Czy życie okaże się delikatniejsze od przemijania? Nie ucz mnie marzyć, proszę. Jestem już zmęczona. Odkładam mój dzisiejszy wieczór na półkę. Rozkoszuję się odległością, rozpostartą pomiędzy westchnieniami. Nie z tym kojarzyła mi się miłość. Nie o tym myślałam, szukając Ciebie.
  13. Dziś po raz kolejny oszukałem samego siebie. Cały czas zadaję sobie pytanie, kim jesteś-???- Niby Cię nie kocham, a jednak myślę... Może gdybyś zniknął, byłoby mi lżej. Po co mam patrzeć na szczęście, które nie nosi mojego imienia? Już chyba nie chcę kochać. Nie chcę też... stracić – Ciebie stracić. Siedzę przy oknie i pytam księżyca, co zrobić, lecz on milczy, chyba nawet się odwrócił. Drzewa nocą szumią, a ich szum cicho szepcze Twoje imię. Krople deszczu cicho odbijające się o szybę, są tak głośne. Sam nie wiem, może mi się zdaje? Może Ty tak naprawdę nie istniejesz i to tylko wyobraźnia płata mi figle? Ale skoro nie istniejesz... to skąd te rany, skąd ta pustka, smutek i żal? Chciałbym Cię poznać, ale trochę się boję. Może Ty wcale nie jesteś taki idealny, jak mi się wydaje. Może też jesteś tylko i aż człowiekiem? A może coś Cię wyróżnia i dlatego odnajduje Cię w każdej twarzy, w świergocie ptaków. Gdybyś kochał mnie choć trochę tak, jak ja Ciebie... wiedziałbyś, co czuje osamotnione i okaleczone serce. Dałem Ci je, a ty nawet go nie dotknąłeś i oddałeś z powrotem. Nie chcę takiej miłości! ....a jednak chcę Ciebie. Powiedz Mi, dlaczego chcę czuć to, co mnie rani? Może jesteś niebieską różą. Ona też ma kolce i rani, a jednak nadal jest piękna, każdy pragnie ją mieć. A jeśli wyrwę Ci kolce, to czy nadal będziesz różą, czy tylko jej imitacją? Kiedy to piszę, czuje się smutny i szczęśliwy, odrzucony, może... kochany. Jak Ty to robisz? Mógłbym dać Ci wszystko, ale Ty nie chcesz nic. Może nie chcesz, bo ktoś daje Ci wszystko, a ja - nikt- mam teraz...nic? Każesz mi być szczęśliwym, ale bez Ciebie. To tak, jakby kazać świecić słońcu w nocy. To chyba moja wina, za dużo chciałem, chyba trochę się łudziłem. Ty tylko sprowadziłeś mnie na ziemię. Szkoda, że tak gwałtownie i boleśnie. I chociaż wypłakałem już tysiące łez i każda miała cząstkę mojej miłości do Ciebie, to wystarczy mi ich jeszcze na to, by każda gwiazda na niebie dostała po jednej. Tym sposobem stworzyłem własną definicję miłości. Szkoda, że tak bezkształtną. Stawiam sobie setki pytań, a każda odpowiedź ma Twoje imię. Boję się zapomnieć o Tobie, bo wtedy mogę zapomnieć, czym jest miłość. A ja chcę kochać, ale i czuć, że jestem kochany. Póki co czuję się jak świeca. Już niewiele dzieli mnie od tego, by się wypalić, ale jeśli się wypalę, to kto oświetli Ci drogę? Twoje drogi są kręte i strome oraz na tyle wąskie, że nie mogę iść z Tobą. A wystarczyłoby byś je trochę poszerzył. Oswoiłeś mnie, a teraz dajesz wolność i porzucasz. Nie czuję się na to gotowy, nie jestem gotowy, ale idę, bo już zamknąłeś niebieskie drzwi błękitnego serca. Cholerna ironia losu. Słyszysz to? To chyba skrzypce. A może fortepian? Jedno jest pewne, pięknie brzmi. Zakochany człowiek czasem nie potrafi odróżnić dźwięku skrzypiec od fortepianu, a u ukochanego wad od zalet. Dlatego wszystko zdaje się być takie piękne. Ale kiedy zdarzy się chwila prawdy, dotyk drażniący, akord trzeźwiący, odzyskuje słuch, ze zdumieniem dostrzega subtelne różnice między dźwiękami, wychwytuje fałszywe brzmienia. ...„ Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź dźwięcząca albo cymbał brzmiący. I gdybym miał dar proroctwa, znał wszystkie tajemnice i posiadł wszelką wiedzę, i miał całkowitą wiarę, taką, iżbym przenosił góry, a miłości bym nie miał ... niczym jestem.” (Hymn o Miłości) Ja w miłości do Ciebie niestety nadal nie widzę różnicy, słyszę harmonijną melodię, Adagio na smyczki Barbera. Czytam Cię jak z nut, a każdy wie, że ich nie rozumiem. Gram na Tobie jak na skrzypcach, mimo iż ledwo wiem jak wyglądają. Niestety ktoś wielki stał się Twoim pierwszym dyrygentem i tworzy z Tobą opus Dei - miłosne zawirowanie w theatrum mundi. A ja jestem tylko widzem, który ogląda tę sztukę i marzy, by choć na moment zamienić się rolami z dyrygentem, tylko kiedy i...czy to w ogóle jest niemożliwe? Scena, którą sam zbudowałeś jest dla mnie za wysoka. Nie zrobiłeś tego chyba specjalnie, żebym cię nie dosięgnął? W końcu... chyba mnie takiego nie chciałeś i teraz, dzięki Tobie, ja nie chcę samego siebie.
  14. . (proza poetycka) (...) a wokół prastarego dębu usadowiły się drzewa przeróżnych gatunków, stanowiące przyjazny zbiór, uznający majestat najstarszego z nich, za godny postaci Boga. To jemu ślą ukłony podczas huraganowych wichrów - niepewne o swój los, gdy tymczasem on wciąż trwa .. Rażony piorunami zawistnych bóstw nieba, nie traci żywota, lecz jako niezwyciężony mocarz władczą roztacza opiekę nad bracią leśną (...) I ja - odprysk przyrody, zwany homo sapiens, uznaję wiekowe drzewa za godne najwyższego szacunku .. One to bowiem widziały swoim nieodgadnionym wzrokiem wielu z moich przodków, korzystających z leśnych ostępów, dla sobie wiadomych celów. Wierzę w ich pierwotną pamięć, która przenika we mnie pełnią ogromu tajemniczej mocy, gdy tylko jej bezwzględnie zaufam, powierzając we władanie głębię swojej podświadomości .. Dziś las jest moim Kościołem - właśnie takim zbiorem najbardziej trwałych wartości, pośród którego wyszukuję samotne drzewa, aby się do nich przytulić gestem pokoju i zaufania .. ~~~ O samym dębie nie wypada mi nawet wspominać, aby nie uszczknąć czegokolwiek z jego zalet. Wystarczy samemu doświadczyć tychże potężnych mocy, opierając się o niego z zamkniętymi oczyma, przez kilkanaście minut .. Kojąca dotykiem brzoza to bez wątpienia najżyczliwsze ludziom drzewo na świecie. Obejmując jej biały pień, czuję przypływ sił witalnych, w każdym zakątku swojego organizmu. Poczciwa lipa, już samym zapachem kwiatów koi nasze nerwy, przywracając ochotę do życia, co z końcem czerwca stanowi dodatkowy zastrzyk przed wakacyjnym wypoczynkiem. Jodły - te szumiące na gór szczycie - były i są nadal uznawane, za wigilijny odganiacz złych mocy w postaci świątecznych choinek w naszych domach .. Te i wiele innych, niezastąpionych regulatorów biocenozy, dbających bezustannie o nasze otoczenie, nie znajduje w zamian należnego szacunku, jaki powinniśmy - właśnie jako homo sapiens im okazywać ..
  15. Tempo Życie nabiera tempa, nabiera i choć niedziela, to i tak się zapierdziela. Wstać trzeba, ubrać, no szlafrok wcześniej nałożyć, albo i nie. Zależy od ciepełka, każdy to wie. Później prysznic rzecz sprawdzona, bo inaczej może ktoś skona od twojego zapachu spod "pachu". Śniadanko, kawka z pianką - no i wspominanko. Uśmiechy, podszczypanki, radosne kwilenie i do poduszeczki przytulenie. Znowu piżamka, a tam, na co ona? Ciałko oglądać - wszak to niedziela powtarzam, niedowiarkom. Obiadek pyszny z dnia poprzedniego, fakt odgrzewany, ale co z tego? Brzuszek już pełny, taki niedzielny... prawie weselny. I podwieczorek - skromny, lekkostrawny, by gazy nie poszły w eter, a może jednak niech pójdą? - Co tam, wszak to niedziela. Obowiązkowy też jest telefon do przyjaciela – nic, że kamrat ogląda mecz, przerwie, bo mu trzeba powiedzieć ważną rzecz - o planach na wieczór i nockę, opisać nową pościel w fiołki, i zamiar zabawy w koziołki. - A kolacja? – zapytacie. No cóż zęby już umyte, w poniedziałek zjem posiłek, by mieć siłę na poniedzielny leciutki wysiłek. J. A.
  16. Na początku cię nie zauważałam. Patrzyłam na las i widziałam las, ale nie potrafiłam ujrzeć drzew. A były tam, w niezmiernym bogactwie gatunków; wszystkie młode i smagane tym samym wiatrem, ale każde wyrosłe z innego ziarna. Drzewa rozproszyły się na niewielkim spłachetku ziemi. Tak małym, że wypadałoby wręcz nazwać go laskiem. Laskiem... Moim laskiem. Były tam giętkie sosny, bezlitośnie chłostane przez wiatr, które uginały się wprawdzie, lecz nigdy nie łamały. Były i brzozy; odarte z pozorów siły, ich klucz do bezpieczeństwa to nieustanna bliskość – symbioza z innymi, silniejszymi gatunkami. Tą szczęśliwie zawsze miały zapewnioną od samego początku. Dalej, wśród drzew stały dęby. Cały las był ich, chociaż one same nigdy nie ruszały się z miejsca; to zresztą też ich największy atut – owa nieustępliwość i hardość. Jedynie czasem drgnęła im gałąź, a kiedy wiatr przybierał na sile – kołysały się z niemym uporem, nigdy nie oddając ani centymetra siebie bez walki. I wreszcie, najważniejsze – w tym lesie rosły też modrzewie. A właściwie... tylko jeden modrzew. Na początku go nie zauważałam. Patrzyłam na niego,ale nie zauważałam go. Nie widziałam tego, jak bardzo różni się od swoich pobratymców. Minęło kilka zim, a ja wciąż nie dostrzegałam opadających mi na głowę igieł. Pewnie dlatego, że spadały pojedynczo. Wmawiałam więc sobie, że to deszcz. Chociaż już wtedy wiedziałam, że to ten z kategorii padających na pustyni. Długo bałam się unieść głowę i popatrzeć na twoje obnażone konary. Dopiero, gdy nadeszła t a zima, odważyłam się to zrobić. Podeszłam do ciebie z wolna i zadarłam głowę do góry. Musnęłam palcami twoje gałęzie. Byłeś młody – a jednocześnie tak nieskończenie stary, że przez chropowatą korę niemal czułam ciężar przeżytych przez ciebie zim. Chwyciłam najniższą gałązkę i wtedy... Wtedy zacząłeś śpiewać. Byłeś tym śpiewem i śpiew był tobą. Co jakiś czas zerkałeś na mnie kątem oka, ale ja z a w s z e odwracałam wzrok. Nie potrafiłam patrzeć na ciebie śpiewającego. Gdybym to zrobiła, z pewnością odkryłbyś moje łzy, które czaiły się tuż pod powierzchnią skóry. Modrzewie miały naprawdę przenikliwy wzrok. Leśnik nie może kochać tylko jednego drzewa; wówczas stopniowo zacząłby zaniedbywać pozostałe, a las zarósłby; albo przeciwnie - zacząłby zanikać pod dotykiem obcych rąk. Wiedziałeś o tym, ale nie rozumiałeś tego. Twój śpiew stale przybierał na sile. W miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej nieznośny. Chciałeś, bym na ciebie spojrzała i wreszcie zobaczyła cię naprawdę. Chciałeś, żebym cię dotknęła. Ale nie mogłam. Wiedziałeś o tym. Tamtej zimy umieraliśmy długo. Razem, a mimo to – osobno. Każdego dnia, po obchodzie lasku, stawałam u twoich stóp i słuchałam, jak śpiewasz. Ta melodia weszła we mnie i przeniknęła aż do szpiku kości.. Była ze mną, gdy zostawiałam cię na pastwę lodowatych nocy; była, gdy kładłam się spać i gdy wstawałam. I noszę ją w sobie do tej pory. Nigdy nie spytałeś mnie wprost, ale słowa wyraźnie zamarzały na końcach twoich gałęzi. Wtedy wciąż uparcie odmawiałam im istnienia, mimo że kłuło mnie ono w oczy. Tak bardzo bałam się docenić czar słów dogorywających na mrozie...! Nie byliśmy. Chociaż tobie przez moment wydawało się inaczej. Ja za to nigdy nie miałam złudzeń. Wspólnie czekaliśmy na odwilż, którą już czuć było w powietrzu. I kiedy pojawiły się pierwiosnki, postanowiłam odejść. Porzucić ciebie i całą resztę mojego lasku. Najpierw pożegnałam się z dębami. Później podeszłam do giętkich sosen. Potem były brzozy. Rozstałam się z nimi z obietnicą stygnącą na ustach. Podarowałam ją im na pamiątkę. Na końcu podeszłam do ciebie. Bez obietnicy na ustach. Patrzyłeś na mnie z przeraźliwym smutkiem i wtedy wydałeś mi się prawie dojrzały. Wiedziałam, że umierasz i ty wiedziałeś, że ja wiem. Milczenie wwiercało się w nas, nieuchronnie pogłębiając rosnący między nami dystans. „ Nie chcę już zrzucać igieł, choćby to miało sprawić, że nigdy nie zaśpiewam.” - powiedziałeś. „ Nie możesz ot tak wyrzec się swojej natury.” - odparłam, wyciągając doń rękę, ale strach szybko cofnął mi ją do tyłu. „Dlaczego...?” „Bo jesteś modrzewiem. Ty jeden ze wszystkich drzew potrafisz śpiewać. Ale umożliwiają ci to twoje igły. Tak delikatne praktycznie nie występują w przyrodzie. Zrzucasz je na zimę, tym samym obnażając się. To rytuał, który cię oczyszcza. Bez niego twoje igły stwardniałyby, a ty wraz z nimi – i już nigdy nie mógłbyś zaśpiewać. Wówczas stałbyś się podobny innym drzewom i przestałbyś być tym, kim jesteś. A jesteś wyjątkiem. Tak pięknym, jak piękne mogą być tylko modrzewie. ” I zostawiłam cię tak. Odeszłam, a między nami rosła cisza. Pęczniała powoli i stawała się coraz bardziej natarczywa; zupełnie jak niegdyś twój śpiew. Odwróciłam się tylko raz. Uniosłam głowę do góry. Po raz drugi – a zarazem ostatni – popatrzyłam ci w oczy. Nie uroniłam ani jednej łzy. Jeszcze nigdy nie umierałam tak bardzo. Ale wiedziałam, że ty też umierasz. I ty wiedziałeś, że ja wiem.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...