Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bronisław Jaśmin

Użytkownicy
  • Postów

    935
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Bronisław Jaśmin

  1. Popraw najpierw błędy językowe i wszelkie ułomności w zakresie tej poprawności w komentarzu, a wtedy porozmawiamy inaczej. Niestety gniotopisarz ceni tylko gnioty, a nie teksty warte sporej uwagi. Ty tak się nie rozkręcaj, bo może być zaraz ban. Chyba nawet nie czytałeś regulaminu, więc nie wiesz tak na prawdę do czego te forum ma służyć.
  2. Te śniegi zachodzą z rozbitą ulicą, gdy od schorzałych latarń ma umierać światło. Miejskie głowy okręgiem skoczyły na piwo, będą drapać podbródek odjęty od świata. Obślizgły język nieba pójdę poharatać, by stała się dla mroku rozmaita jasność. Kolejno odpadając ze mnie jak naskórek, życie będzie się zrastać z pierwszą, lepszą szybą; Tyle warte, co zgniły wśród murów stosunek. Porwany w wiatr próbuję usidlać przestrzenie, podane pod dłoń suchą, by mogła je ciągnąć, prowadzać jak na smyczy kundla z głodnym cieniem. Czas za mną usiłował już z wieku mnie ściągnąć. Ja jestem w jednym ciele z życiem rozłożony na las zdrewniałych pojęć, sprężony w aniony. Choć nie mam scyzoryka odskrobuję niebo, w jedynym punkcie swobodnych upadań. Pustynia się wydaje siostrą, moją krewną, gdy wątłym słupem siebie krajobrazem władam. Podając na pośladkach ślad po setkach z pewną, wybucham w zagęszczeniu ledwie kilku tkanek, na pryzmat tylu zdarzeń, obrazów i planet. I życie tak jak kurwę na wyrze odkładam.
  3. Czas... - w las. Czas wlazł w przestrzeń. W łby wśród przestępstw. Czasami lepiej pamiętać, że będzie po wszystkim. I nie ma sensu pięście kłaść na siłowanie. Te twoje są też jego. On może, więc stchórzyć.
  4. Ogień. Łatwiej jest zapalić ciała, rozniecaną krwią.
  5. Gdyby były żółwiami, ktoś mógłby powiedzieć: czasem żółwie są twardsze od własnej skorupy.
  6. obudziłem się we śnie bezustannie zdając sobie co jest po drugiej stronie i że rzeczywistość była wtedy klepiskiem ponad oniryzmem ogień tutaj nie palił pozostawiając ciepłą mądrość woda nie dusiła płuc unosząc w kościach życie powietrze nie więziło otwierając ręce pomyślałem sobie że to tylko sen usłyszałem głos: to na razie próba na życie życie wieczne
  7. ta zielona lampka narzuca pozór wiosny, gdy świeci za słońce. oznacza ustanie epoki lodowcowej w biurze. stąd co jakiś czas jest brana za gładką morenę. przecież tylko wyszedłem, rozprowadzając holocen po ulicy. w biurze trwała zmarzlina. gdy wracałem, na mieście schodziły godziny w krąg zlodowacenia. plamy po kawie, odchylone od posady filiżanki są szkieletem dopalającego się zachodu. ściany czytam jak książki. codziennie przechodząca sekretarka wzdłuż tej albo tamtej, nie powtórzy cienia na identycznej wysokości, nie odda sytuacji tej samej godzinie. zresztą tak można wymieniać w kółko. tak dzieje się z całym personelem. ścianę czytam jak książkę mającą monopol na tysiąc powieści. dlatego sekretarka przechodząc wzdłuż ściany, rozbierze wczorajszą powieść i napisze nową. ja chcę dać na wyprzedaż swą głowę obłokom. choć do tej pory żaden nie przebił sufitu. czekam aż łóżko okaże się sarkazmem, gdy będę w nie wnikał. i stanie się wyrwanie czy oswobodzenie, z kości przyległych do niewybadanych terenów anatomii.
  8. jem Prince Polo. obcuję z czekoladą. i sobie myślę, że w odwecie weźmie czas na najemnika i odwróci go przeciwko mnie. na razie on jest w środku, w czekoladzie. obejmuję go; choć później role się zamienią. dotąd nie odwracał się do mnie. to ja od niego się odkręcam, gdy sobą chce odmierzać mój wzrok. oglądamy nieskończone gatunki południa i nie spoglądamy sobie w cztery oczy. lecz gdy do tego dojdzie, nie będę jadł Prince Polo; ono zemści się i wtedy sadystycznie zaszlachtuje ten moment stawania się smaku, przeżynając wcześniej rozbite kubki smakowe, na niewyczerpującym się języku.
  9. w prześciganiu artykulacji sylwetką można wychwycić obszar zwolniony z przestrzeni gdy jeszcze się przestawia sypkie samogłoski skąd wyrasta krajobraz i otwieranie głowy przez przechodzenie szosy nabitej na wzrok wszystkie chleby odchodzą na zbożowe pola mizernego ducha w zagęszczeniu zapiekanego za mąką w prowizorycznym piecu opadających mięśni choć ja nie dostrzegam praktycznej mądrości w ważeniu przywłaszczonych kroków wciąż wchodzę w nie i wracam i za mną nastaje obiecane ważenie krajobrazów
  10. niekiedy zakładałem na niebo spadające słońce, czy w pochmurny dzień lepkie ciało na cienkie pułapy. oczy zachodziły przyswojonym fleszem. mikrofalą zaczynał dzień od siebie, a kończył się nocą. świat mógł się kończyć w miejscu, gdzie się zaczynałem. wychodzę z bujnego klimatu. zrywam siebie z dni.
  11. łóżko w zbliżeniu przecięciu się dwóch punktów współrzędnych pod niebem jest trzecim partnerem x biegnie od rąk do rąk y od stóp do głowy a my narysowaliśmy kilka figur prawdziwą geometrię wymierzoną w jednostkach kwadratowych stękania i zmysłów i podaliśmy wynik na miękkiej tablicy potem odcisnęliśmy kubizm samych siebie byliśmy: dwaj Picassa
  12. wtedy jeszcze nie pisałem wierszy. ktoś pisał mnie i za mnie. dni były nieuczciwym rozkrajaniem chleba. niezauważone omyłki, przeoczenia są podawane pod pysk - dobom, jakby okruchy rzucane psom przewężającym się od nasady brzucha. tylko tak czas unika śmierci głodowej, a śmierć nie zwiastuje przyjścia pięknej pani o nogach rozpisanych: to apokalipsa. chociaż poszła do baru zamówić kebaba. lecz wtedy nie pisałem wierszy. dotąd ich nie piszę. wypisałem siebie.
  13. łatwo manipulować krawędziami. tam jest najwięcej życia. szczególnie gdy dni układają się w depesze z zaszyfrowanym słońcem. przychodzimy. odchylamy zaginany wierzch z przestrzeni i staje się przejście; w nas. dobudujemy je do wokół, pełzamy za światłem. otwieramy zdanie. poklepiemy kilka śmiesznych krajobrazów. połaskoczemy światem pośladki i język. wracamy. zamykamy je. a wcale nie myślimy, że dopiero śmierć będzie obiecaną i absolutną kropką.
  14. taki dzień zasługuje, by oddać bardziej ciało, tym wybrzeżom po drugiej stronie okna. powiedziałaś o wszystkim. wieczorem przychodzi do ciebie twe ciało przy lampce, zniżone do łóżka. gdy stajesz się zmieszana i pytasz co robi na tobie przyrost tkanek. stąd nie chcesz wyprowadzić siebie z siebie, środka. zagęszczasz go do miary kryształka z solniczki. za trudnego, by zwrócić uwagę, że przemija samotnie z prostokątnym stołem. jesteś zdezorientowana. gubisz się w poukładanym niebie. nie znajdujesz pochmurnych regałów - nie rozumiesz skraplającej pracy. nie potrafisz tych stanów odnieść do swych dłoni, i z obłoków rozpisać wzór na czas i rozmiar pozostawionej przestrzeni, kurczącej się do granic, by dotyk nie odbywał spotkań w swym wymiarze. i jeszcze zapalić ze światła ognisko i zmieniać się w plazmę, by stanąć w nim po środku, powolnym spalaniem odsłaniając poprzednie wcielenia. godziny. pomiędzy nimi istnieje ruch metamorfoz, łóżkowe migracje. wcielanie się w kołdrę.
  15. powściągając rzeczywistość bliżej siebie potrafimy umierać nim zajrzymy w oczy tamtych i na skraju siebie w udomowione bielmo odważamy wadze ciążących nam ramion połyskujące kształty świat po drugiej stronie gdy obecność każdego z nas wyczynia paradoks bo siebie samych trzeba położyć na wadze
  16. Czyli jak jeśli można wiedzieć?
  17. dzień był strukturą wyjętą ścianom i wannie, gdzie po bokach woda wydzierała młodość, starzejącemu się czasowi. drzewa stoją przecinkami, gdy kroki są pozorem wypluwanych zdań. rytuały i ofiarne leżenie na świętej kanapie. włosy rosły pamiątką po zasłoniętej stronie, przypinając wyrośnięty czas i chwilę by zapalić słońce nieznaczącym oczom. wzrok kroił nas na tyle światów, że trudno jest wygarnąć ręką jednorodny chleb. opadaliśmy na dniu - pęcherzykowatych strukturach, źle trafionym przez dotyk przyległy do falowania zdarzeń, uwalnianych ze spiętrzania. 25.11.2011r.
  18. Pod księżycem, spłodzeni przez niebo i gwiazdy, Przepisujemy światło i błądzącą trawę Źrenicami, w skupieniu czas pijąc jak kawę. Ich pracą otwieramy w innych księgi - w każdych; Nawzajem upijając siebie tym wieczorem, Który schodzi z wysoka, by zmieniać się w ludzi. A my patrzymy w górę, w nadziei, że zbudzi W nas kręgi konstelacji, co przyjdą z uporem. Nie. Znowu sen przyklęknie i spali nam oczy, Jedyny szlak do zwątpień pytań i podnieceń. Spalamy świat, by żyć wciąż, a on w nas się wznieca. Dzień znowu będzie głazem Syzyfa się toczyć, Gdy my - patrzący prawem kurewskim w kobiece Wchodzimy biodra, dzieląc niewinność przy świecach. 25.11.2011r.
  19. Dobrze oddany temat równa się poprawny wiersz. Najważniejsze, że ujęta jest w nim wartość drugiego człowieka, tutaj naszych bliskich. Zastanowiłbym się na Twoim miejscu nad sposobem zapisu kolejnych wersów. Jak dla mnie tylko utworu napisane w duchu klasycznym albo gatunkowe powinny zaczynać się wersami z wielkich liter. A tak po za tym: jest wiersz. Pozdrawiam! Patryk
  20. długie regały sprawnie zdają egzamin w zastępowaniu neuronów papierowymi strukturami, położonymi poprzek wzroku i potrzeby. światło wstydliwe i gorzkie przechadza się po ubiór, gdy okazuje okna i tamten pół-świat, wydarty tym półkom i książkom. otwierało się w oknach jako dodatkowa gałąź wychylania się nad świat. ściany leżały obok, na psychicznie chorych; jeszcze nie mogę zapomnieć o tym co na zewnątrz, że tamte miasto wypala siebie w samym sobie, a wczoraj litanie głów nawlekanych na rejestr przetrzymanych grzechów. Normanowie nie przybili na drakkarach oprawionych w dzieje. próżno było szukać. biblioteka - sumienie z piśmiennictwa i zdarty świat oddalający uśmiechnięte niebo, sufit sprawnie wypełnia rolę błękitnej protezy. 25.11.2011r.
  21. zdejmowałem ciało, przebierając się w godziny, szukając odpowiednich ich stanów skupienia i ujemnych wyników, gdy przypuszczam, że grozi mi zarażenie się zbyt długim dniem. wszystkie bluzy zapięte na słońce i opieszały zegar zostały przy otworach pozostawionymi przez niezgaszone papierosy, żebrały o wytrwalszy czas. majestatycznie odlatujące ściany były wystarczającym lekarstwem na dotyk, gdy ludzie odpływali, niosąc promień zapisany sobą, w sobie. - mogli brać udział na wystawach przestrzeni i światła. i wyniesiony uśmiech jak średniowieczna katedra, który zamykając swój łuk w samotności, potrafi przez tę chwilę przenosić wielki świat. rozbierałem się z siebie.
  22. pierwszy myśl przychodzi bez żadnej zapowiedzi nie przestrzega punktów kodeksu rozumu nie jest szeptana na ucho czy odbierana przez zmysły pomiędzy neuronami poranny list ukochanej nie zaszeleści o 4 nie wyda swych dźwięków jest trzecią dodatkową ręką przypisanym objęciem tak samo pierworodna myśl sączy neurony położona na stołach o tysiącach grzmotów jest wreszcie podobna do płodu schodzącego z pierwszego Tartaru łapiącym w garść dwa światy poznającego namiastkę słońca i zbawienia * nie pojmie duszy dla której krąg codzienny jest wielką owodnią jakby dla zarodka czy się odetnie od pępowiny świata ------------------------------------------------------------- nienarodzona martwa przeniknie w otchłanie nie mając swych skrzydeł
  23. prawdziwie żyjący opierają swe mięśnie o zmierzone trumny gdy półproste między wierzchołkami stawów są drewnianymi płaszczyznami przesuwająca przestrzeń niewidzialne wieko otwiera nam oczy w południe jeszcze za naszego życia to nic że częściej ściany z własną zawartością wracają z kursów umierania dlatego samym sobą prawdziwie żyjący wymierzę po cichu wymiary swej trumny i pójdę spać dobranoc
  24. nie skosztują mnie barwy pojęcia i słowa jestem jabłkiem podanym na wietrze odchudzone popołudnia wyrzucą mnie na brzeg na śmietniki odpadków ze śladów i godzin będę nieodgryzionym jabłkiem niejadalnym dla przesuwających się z ręką ludzkich krajobrazów
  25. kontemplacja dojrzałych lilii odskrobywała niebo połykała ziemię stawała się wymianą życiorysów pomiędzy kwiatem a dziewczyną do wzajemnego zapoznania się słońce zgasło wykładały na zapachu pomiędzy sobą mądrość uczenia się spokoju i cierpliwości do północnych gwiazd *(pisane przez pięć minut - wiersz intuicyjny)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...