Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wanda Szczypiorska

Użytkownicy
  • Postów

    336
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Wanda Szczypiorska

  1. Bo to na dziecięcy zdrowy rozum. Potem dzieci uczą się jak nie traktować dogmatów serio
  2. Metafory z dziedziny malarstwa strasznie wydumane. Widać że autor (autorka?) dobierał je skrzętnie jedna do drugiej, ale to puste opakowanie. Typowy przerost formy nad treścią.
  3. Jeśli tak, to jest to kosmiczny banał. Gdyby to było jakieś konkretne proroctwo...O! To co innego.
  4. Chciałabym się dowiedzieć, po pierwsze - dlaczego, a po drugie - kiedy. Tak na wszelki wypadek
  5. Co to za marka pogrzebacza - "Nie" ? Nie słyszałam o takiej firmie
  6. Nie dobija się leżącego, ale można go podnieść, podeprzeć czymś
  7. A jak się pamięta zdjęcia, chociaż tu ich nie ma, to się po prostu wszystko widzi.
  8. Zwrotki są niby rymowane i mają być komunikatywne, czyli zrozumiałe w pierwszym czytaniu. A przecież żadna z nich nie ma sensu. Nijakiego sensu.
  9. Samżeś waćpan napisał; jestem bardzo młody.
  10. Wierszy o piciu i pijaństwie jest na portalach bardzo wiele. Czasami bywają bardzo piękne, bywaja gorzkie i dramatyczne. Ten jest dramatem samym w sobie ze wzgledu na swoją jakość, nijakość, artystyczną nicość.
  11. Można pisać wszystko, co ślina na jezyk przyniesie: oczy podobne do operacji, rogówki obostrzenia, łzy spuszczone kamienicą, łzy w mym korycie i.t.d. i.t.d. Mamy wolność. Autor młody, jak twierdzi, słyszał gdzieś dzwon, tylko nie wie z której strony dzwonił. Lepiej niech sie przyłoży do lektur.
  12. Ten koszmarek obraża wszystko : dobry gust, dobry smak, zdrowy rozsądek i trzeźwość umysłu. Nic dziwnego, że niektóre panie są połprzytomne z zachwytu.
  13. "łodygi godzin", "odwłok tęsknoty" , jejka . Długa fraza jest zazwyczaj po to, by nadać wersom melodię, a tu do niczego nie śłuży, po prostu są to długie, dość niezręczne zdania. Nie.
  14. Obsesja jakaś?
  15. Wakacje spędzaliśmy osobno. Tak było zawsze, wakacje dzieliły, nie łączyły, bo żadne z nas nie miało pieniędzy i trzeba było jechać do kogoś, przesiedzieć gdzieś, do czasu nowego stypendium. W czerwcu robiliśmy kukiełki do prywatnego teatrzyku. Każde z nas trojga przygotowało projekt, ale oni dwaj przyznali, że tylko mój nadaje się do realizacji - oni, to znaczy Grześ i Andrzej. Dostaliśmy pieniądze. Niezbyt wiele. A potem Grzegorz napisał do mnie do Jeleniej Góry, gdzie byłam u mojej siostry, że musi wyjechać do Andrzeja do Lublina, bo nie ma z czego żyć, W Warszawie sprawa wygląda beznadziejnie. Bardzo ciężko, w ogóle nie mogę malować i tak dalej, zazdroszczę, że masz spokój i wolny umysł... To nieprawda. Też było mi bardzo ciężko. Z Grzegorzem nie mieszkaliśmy nigdy razem, chociaż on miał coś w rodzaju mieszkania w drewniaku na peryferiach, ale od roku byliśmy nierozłączni. To znaczy nie zawsze nocowałam u niego, często wracałam późnym wieczorem do domu, żeby coś zjeść i się przebrać. Do niego jechaliśmy po zajęciach na ASP. Grzegorz miał, co prawda u siebie worek fasoli i słoninę już trochę żółtą ze starości, ale nie chciałam go objadać. Dotychczas bardzo towarzyski, przy mnie zaczął prowadzić życie samotnika i to nie tylko dlatego, że na rozrywki nie było pieniędzy. Chodziliśmy, tylko we dwoje, do teatrów. Wejściówki po 3 złote, a w domu, czyli u niego czytałam mu głośno W poszukiwaniu straconego czasu. Kiedy czytałam, to ja siedziałam na naszym wąskim, żelaznym łóżku, a on gdzieś pod ścianą. Słuchał. Łóżko z niezbyt świeżą pościelą i wygniecioną poduszką. Byłam gościem. Nie do mnie należało sprzątanie i gotowanie fasoli na maszynce. To on robił herbatę, bardzo mocną (mdliło mnie od niej, ale udawałam. że taką lubię). Nie było mowy o małżeństwie. Byłam trzecią mieszkanką tej pracowni, trzecią i najważniejszą. Ta pierwsza usiłowała go wychowywać, a druga się nie liczyła. Nigdy nie powiedziałam, że go kocham. Kochać, to znaczy związać się, a ja wiedziałam, że z nim nie można się wiązać. W połowie lata napisał, że malują z Andrzejem święte obrazy i usiłują sprzedać, ale to na razie się nie udaje. Głodował. Człowiek przestaje myśleć i reagować na cokolwiek, oprócz wystawy u rzeźnika. Jedyne, co czasem odczuwam. to tęsknota za tobą pisał, żalił się i tak dalej. Pewno. Ja też tęskniłam. A potem pisał z Lublina, że mają nową pracę, malują freski w przedszkolu za tysiąc pięćset złotych z wyżywieniem. Nastrój mu się poprawił. Mniej było w listach o tęsknocie, a więcej o miłości. Pisał że słyszy mnie czytającą Prousta i o tym, że kocha każda komórkę mojego ciała. Í teraz, ilekroć przypomnę sobie jakiś moment z Prousta. słyszę twój głos, który chciałbym zatrzymać i tak się w nim zatracić, żeby istnieć i płynąć razem z nim. Kocham cię i czym dłużej ciebie nie widzę, tym bardziej. Wzmianka o czytaniu przeze mnie Prousta była w każdym liście. Jak również o moim ciele. Ale pamięć o lekturze była dominująca. Według niego ucieleśniałam ją, cytuję: mógłbym myśleć, że nie ma żadnej książki, a ten wspaniały świat istnieje tylko za sprawą twoich warg. Ja też pisałam o tęsknocie, ale nigdy nie napisałam, że go kocham. To było jak obrona twierdzy. Kiedy to powiem, poczuję się bezbronna. Więc pisałam mu tylko o tym. co robię w ciągu dnia. Tęskniłam do tego żelaznego łóżka, które wydawało się, jest moim drugim domem. Wakacje się dłużyły, w Jeleniej Górze miałam być do początku września. Kiedy dowiedziałam się, że Grzegorz wrócił do Warszawy, poczułam zniecierpliwienie, gwałtowną potrzebę powrotu. Ale zanim wróciłam. minęło kilka dni. Jechałam na przedmieście, gdzie stał ten kwaterunkowy drewniak. z pewnym lękiem. Po dwóch miesiącach rozłąki byliśmy już trochę inni. Bardziej stęsknieni, bardziej sobie bliscy, a jednocześnie jakby obcy. Wyobrażałam sobie radość, czułość i poznawanie się od nowa. Było przedpołudnie. Dzień prześwietlony z ukosa wrześniowym, jaskrawym słońcem. Na miejsce dojechałam pociągiem elektrycznym. Ciepło. Zaczynały opadać liście. Otwarte drzwi wejściowe. Korytarz. Dlaczego czuję lęk? Drzwi do pracowni w głębi. Nie muszę przecież pukać, jestem u siebie. W domu. Od razu zobaczyłam, że nie był sam. Ona siedziała na łóżku, ubrana, ale niekompletnie, w jakiejś koszuli, czy coś takiego, taka przeciętna dziewczyna, niezbyt ładna. A ja wtedy poczułam nie gniew, nie rozpacz, ale wstyd. Powiedziałam ,przepraszam, i wyszłam. Ale rozpacz pojawiła się tuż za drzwiami. Wiedziałam, nie mogę płakać, bo on zaraz wybiegnie za mną. I wybiegł. Szedł ze mną w stronę dworca. Wyjaśniał, tłumaczył, prosił i chyba płakał nawet. Rozstaliśmy się. kiedy nadjechał pociąg. Powiedziałam mu, że to koniec. Zaczęłam szlochać na pustej ulicy za dworcem Wschodnim, weszłam do domu z płaczem, płakałam przez całą noc, a potem poczułam względny spokój. Nie byłam pewna, czy to rzeczywiście koniec. To nie był koniec. Mieliśmy przed sobą jeszcze dwa tomy ,W poszukiwaniu straconego czasu,. Po paru dniach byliśmy znowu razem, teraz już nierozłączni na dobre. Po pewnym czasie zaczęło mi to ciążyć, zaczęło się robić duszno. Teraz już byłam pewna, że nigdy, no, może nie nigdy, może w najbliższym czasie. nie znajdę spinki do włosów obcej dziewczyny pod poduszką. Jego skrucha była jak więzy, a ja coraz bardziej pragnęłam być znowu wolna. Zaczęłam się wymykać. Chodziłam tu i tam sama. No i wreszcie odeszłam pewnego dnia. nie doczytawszy ostatniego tomu.
  16. Już wiem, że to będzie prześwietne opowiadanie. czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg
  17. Z pamiętnika: „Pochmurno, wieje wiatr, dźwięki stłumione, jak o zmierzchu. Wiatr odpływa, napływa, tworzy nagłe głębie, ruchliwe wyrwy w spokojnej masie drzew. Wśród trawy rudą plamą ukazuje się głowa psa i opada w dół. Mama poszła po chleb, wróciła, bo piekarz nie przyjechał, ale poszła znowu bojąc się stracić kolejkę. Leżąc w trawie czytam opowiadanie Juan Ming, chińczyka z IV wieku.” Tyle zapiski z tamtego dnia. Co było dalej, pamiętam. A raczej usiłuję sobie przypomnieć. Rozpogodziło się zapewne, a ja poszłam nad rzekę, niecały kilometr, może pół. Pies poszedł ze mną. Miałam ulubioną plażę. W pobliżu była glinianka, głęboka, zarośnięta. Skakało się do niej z udeptanego brzegu. Skakałam tylko wtedy, kiedy ktoś był w pobliżu. Nie z ostrożności – nie. Lubiłam wzbudzać podziw. Ale na ogół opalałam się leżąc z książką na gorącym piasku. I znów ten chłopak się pojawił niewiadomo skąd. Jakby tu był od zawsze. Musi gdzieś blisko mieszkać. Widziałam go zeszłego lata, przyglądał mi się, krążył. Być może coś zagadał, ale ja odburknęłam niechętnie. W tym roku to co innego. Byłam naprawdę w dołku. Zdawałam do Filmówki – nie wyszło, będę musiała szukać pracy. Co ja mówię? Ja nigdy nie szukałam pracy. Ktoś zawsze mi ją załatwiał, a ja stawałam przed faktem dokonanym. Na razie było lato i trzeba było to wykorzystać. Jednak świadomość, że jestem nikim sprawiała, że byłam przygnębiona. Chłopak zbliżał się środkiem rzeki w wodzie po kolana. Tak, to na pewno miejscowy. Wyglądał jak ktoś ze wsi. Zbliżał się niezbyt pewny siebie z takim uśmieszkiem, jaki mają ludzie, którzy czegoś bardzo chcą, ale boją się, że to, czego chcą, jest niemożliwe do osiągnięcia.. Pomylił się. Nie tym razem. Tym razem byłam gotowa zawrzeć z nim znajomość. Kiedy stanął koło mnie podniosłam głowę i uśmiechnęłam się, a on wtedy usiadł. Zauważyłam, że drży i ma sucho w ustach. Mój Boże, więc to aż tak, więc czekał cały rok żeby się do mnie przysiąść? Bałam się, że zapyta, co czytam. Ale nie. Mój pies go znał. Mój pies go lubił, a przecież rok wcześniej chodziłam na plażę z psem, żeby odstraszyć natręta. Nie wiedziałam, że się zaprzyjaźnili. Chłopak nie był osiłkiem. Nie był też przystojny. Ot, taki sobie wiejski chłopak. Ale był, a ja nie miałam nikogo. Umówiliśmy się na wieczór tam, gdzie najłatwiej się było spotkać, czyli przy szosie, na mostku. Wiedział gdzie mieszkam. Najwidoczniej wieczorami snuł się pod moim domem, chował za drzewami. Mieszkałyśmy na pięterku, więc widział tylko cienie. A teraz chodziliśmy na spacery. Opowiadałam, a on słuchał. Całowaliśmy się na leśnych drogach. Nie pamiętam jak doszło do tego pierwszego pocałunku, ale musiało dojść dość szybko. To było tak, jakby nie sposób się było temu oprzeć. To się udzielało. To się udziela zawsze, kiedy ktoś nas pragnie. To ja opowiadałam o sobie. Nie pytałam, czym on się zajmuje – wiedziałam - gdzieś pracuje, bo w ciągu dnia był zajęty. Ale wkrótce okazało się że jest wolny. Porzucił pracę? Wziął urlop? Nie pytałam, a on starał się być tajemniczy. Taka strategia. Często stosowana. A więc teraz mogliśmy w powszednie dni chodzić w dół rzeki, brodząc po kostki, po kolana w przezroczystej wodzie. Dość daleko od brzegu widać było zabudowania. Wieś ciągnęła się i ciągnęła. Tam mieszkam – powiedział, ale nie pokazał dokładnie – gdzie. Spotykaliśmy jego kolegów i on był najwyraźniej dumny ze mnie, chociaż nie bardzo wiedział, jak się ma zachować. To, co musiało się stać, stało się w lasku niedaleko domu. Postanowiliśmy posiedzieć, było już prawie ciemno, zdjął marynarkę (zawsze przychodził w marynarce) i rozpostarł na pełnym patyków mchu. Położyliśmy się obok siebie, tak było wygodniej i wtedy stało się to. Jak burza, jak szaleństwo, bo nic tego nie mogło zatrzymać. Było nieuniknione. Wspaniałe. Nie widziałam go przez kilka następnych dni. Więc tak? Osiągnął to, co chciał i zniknął? Wydawało się niemożliwe. Ale się przecież zdarza, mogło się zdarzyć również mnie. Żałowałam? No pewno. Bolało trochę, że okazał się takim draniem. Pojawił się na trzeci dzień. Zobaczyłam go w pobliżu mojego domu. Wyglądał jak ktoś chory. Zmalały jakiś, ze spieczonymi ustami. Bał się. Był pewny, że zawinił. Był pewny, że go odtrącę. Gotowy ponieść karę. Łatwo go było przekonać, że chcieliśmy tego obydwoje. Tylko że właśnie ktoś mi załatwił tę nieszczęsną pracę i będę musiała wynająć jakiś kąt w mieście. A w mieście ja go widywać nie chcę, (nie mogę - powiedziałam). Ale spotkamy się. Na pewno.
  18. Marzenia ściętej głowy nie mogącego ich zrealizować lowelasa. Wierszoklectwo ostatniej próby.
  19. Co my tu mamy? Zjazd pisdzielców?
  20. Głupi i paskudny "wierszyk"
  21. Tak naiwny i nieporadny ten wzlot uczuć z lekkim porno, że się serce kraje (ze współczucia dla autora)
  22. : Nie W prześwicie pomiędzy ołtarzem a amboną widać tylko kawałek twarzy i oko siedzącego gdzieś z tyłu księdza. To oko mnie odnajduje, a ja udaję, że go nie dostrzegam, lecz może to właśnie ja wpatruję się w ten kawałek twarzy i oko jest zaniepokojone? Lektor kończy czytanie, ksiądz wstaje, podchodzi do ambony, żeby przeczytać ewangelię. Po mszy czeka na mnie w drzwiach i już wiem – ma sprawę. Ksiądz jest tu nowy, będzie budował kościół. Parafia nowo utworzona, kaplica – stary barak, ołtarz zrobiono ze zwykłego stołu. Na głównej ścianie wisi krzyż i papierowy obraz Matki Boskiej. Ksiądz chyba przed czterdziestką. Miły. Kołnierzyk wystrzępiony, sutanna niezbyt świeża i buty w nienajlepszym stanie. Mieszka na razie w prowizorce, bez wody i kanalizacji – tak słyszałam. Zaprasza mnie na rozmowę. Jesteśmy onieśmieleni. A więc od razu przystępujemy do sprawy. Czy się podejmę? – pyta. Wahając się mówię – Tak, tylko że nie maluję za darmo. On mówi, że zapłaci, ile będzie trzeba. I wręcza mi na wzór obrazek kupiony w sklepie z dewocjonaliami. Lecz to nie wszystko. Musi dostarczyć sklejkę, bo płótno – uznał – jest nietrwałe. Umawiamy się, że podrzuci. Wychodząc mówię - Do widzenia. Po kilku dniach przynosi sklejkę - metr na siedemdziesiąt. Wnosimy ją do pokoju, a on rozgląda się niepewnie, bo to, co stoi u mnie pod ścianami wcale nie przypomina świętych. Czuję zapaszek papierosów jakby zastarzały, jednak kołnierzyk ma porządny i sutannę czystą. Nie siada, ja również stoję i rozmawiamy z sobą jakoś tak nieskładnie. Zapraszam go na obiad, jednak nie dziś – w ogóle. Tłumaczę się. - Słyszałam -mówię – że parafianie wszyscy po kolei? A on przyjmuje zaproszenie i znowu jesteśmy spięci. (To nienormalne chyba, że widzę w nim mężczyznę). Teraz trzeba ustalić kwotę, którą mi zapłaci. Krygując się wyduszam z siebie – dwieście złotych. Na umówiony obiad przychodzi ubrany w garnitur i koloratkę. Ten prawie cywilny strój sprawia, że czuję się swobodniej, chociaż mówię do niego z szacunkiem „proszę księdza”. Siada do stołu, ale podczas obiadu wydaje się zakłopotany. Nie lubi barszczu? A może zrazy twarde, kasza niedogotowana? Wkrótce rozmowa się rozkręca, zaczyna się robić miło, a po obiedzie paląc papierosa za papierosem opowiada o sobie, gdzie się urodził, gdzie mieszkał. Podaję kawę. Może koniak? Owszem. Pijemy obydwoje Pyta o męża i ja też się zwierzam. Ostrożnie. Jestem samotna. Nie, nigdy nie byłam zamężna. Malarstwa się nie uczyłam, maluję amatorsko. Ten dom zbudował tato. Umarł. Niedawno umarła matka. Bracia mieszkają we wsi, ale w innym domu. Czuję, że mam wypieki. Jestem podniecona, a w takim stanie (Boże) mogę palnąć głupstwo. Potem on chce obejrzeć obraz, a ja mu mówię, och! Że nie, nie teraz. Kiedy wstajemy od stołu dotykam jego kolana. Niechcący. Gwałtownie cofam rękę, czując jednak, że jest kościste i twarde. Nie przepraszam. On udaje, że tego nie zauważył. Zarumieniony. Zawstydzony? Przez parę dni wspomnienie tego obiadu (dotyku) nie daje mi spokoju. Usiłuje zobaczyć księdza. Przekonać się, czy pamięta. Kościół stoi na skraju wsi. Dalej tylko pola. Idąc tamtędy na spacer (droga prowadzi do nikąd) widzę z daleka czarną postać. Krząta się. Nie podchodzę, nie będę mu się narzucać. On mnie nie widzi, a może tylko udaje. Ja też udaję, że chodzę po polach w innym celu. Mam aparat kupiony na ruskim targu i robię zdjęcia widoków za kościołem. Nasza podmiejska wieś od dawna już nie jest wsią. Nikt tu niczego nie sieje. Pola zarosły zielskiem, gdzie niegdzie nagie drzewa. Odwracam się. Wciąż tam jest. Ruchliwy, czymś zajęty. W niedzielę na mszy siadam pod ścianą z boku, ale wydaje mi się, że on na mnie zerka. Sprawia mi to przyjemność i chociaż treść homilii o niczym takim nie świadczy przypuszczam, że kazanie mówi tylko do mnie. Pewno tak jest, bo parafianie mają nieruchome twarze. Przysypiają. Ale komunię przyjmują wszyscy, Idą do ołtarza jedni w tą, drudzy w tamtą, jednak do przepychanek nie dochodzi. Po mszy ponownie czeka na mnie w drzwiach i rozmawiamy o obrazie. Właściwie obraz jest gotowy, można go odebrać. Pytam – a gdyby trzeba było coś zmienić, coś poprawić? Mówi, że przyjdzie. Kiedy? Nie wie. I tak się rozstajemy obydwoje w uśmiechach i z tym błyskiem w oku, który o niczym nie świadczy jeszcze, ale sprawia, że nie jesteśmy już sobie obcy. A przecież nie wiem nawet, jak on ma na imię. I wcale nie muszę wiedzieć. Po co mi to? On do mnie zwraca się po nazwisku. Przychodzi w poniedziałek. Jestem zaskoczona. Dopiero wróciłam z pracy, w sionce jest bałagan. Właśnie przebrałam się w coś starego, nie wyglądam dobrze, to mnie peszy. Prowadzę go do pokoju, pokazuję obraz. Nie wiem, czy jest zadowolony - mówi, że tak. Wyjmuje dwieście złotych, lecz ja się bronię, nie chcę. - O nie – mówię – obraz namalowałam dla księdza. Poprawia mnie - Dla kościoła. A potem zamiast wyjść rozsiada się na kanapie. Nie jestem zbyt swobodna, chyba powinnam się przebrać, bo mam na sobie rozciągnięty dres. Przepraszam go na chwilę, a kiedy wracam w dżinsach, spostrzegam – przygląda mi się. Chciałabym, żeby został, więc proponuję herbatę. Razem idziemy do kuchni. Krzątając się obok niego, muszę go w pewnej chwili dotknąć, oprzeć na jego ramieniu. On się nie wzbrania i wtedy… nie wiem czemu, czuję się jakoś dziwnie – jego łysawa głowa i sutanna budzi we mnie czułość. Nagle wydaje mi się, że jego obecność w kuchni, jak gdyby wypełnia przestrzeń. Jest blisko, bardzo blisko. Czuję się tak (czujemy obydwoje?), jakby to była przyjaźń. (Może miłość?) W następnych dniach widzimy się z daleka, mówimy sobie „Szczęść Boże” i nie rozmawiamy. Obraz przestaje już być pretekstem. Wisi. Poświęcony. Wracając z pracy przejeżdżam obok kościoła, choć mi nie po drodze. Wiem – on też chciałby się ze mną spotkać i jestem pewna – przyjdzie. Nie przychodzi. Więc ja pójdę. W mieście kupiłam dla niego prezent. Specjalny. To znaczy taki, jaki wypada wręczyć tylko na plebanii. Mosiężna popielniczka. Znalazłam ją w sklepiku, w którym sprzedają rzeczy przywożone z Niemiec. Obok są ciuchy, sekond hendy. Wstąpiłam tam przy okazji, przejrzałam wieszak za wieszakiem i sobie kupiłam futro. W niezłym stanie. Idę do księdza bez zapowiedzi w godzinach, w których przyjmuje zgłoszenia ślubów i pogrzebów, mając nadzieje jednak, że będziemy sami. Pukam. Otwiera. Jest zaskoczony w taki sposób, jakby mu nagle dech zaparło. Obydwoje na razie nie wiemy, co powiedzieć. Ja w tym futrze. Potem żartuję, że nie przychodzę w sprawie ślubu, a on jest zmieszany. Nie podsuwa mi krzesła. Trochę głupio. Wyjmuję z torby popielniczkę zawiniętą w papier. Ja nie palę – mówię – a coś takiego (kłamię) było w domu. Zerkam na stół, gdzie leży pokrywka od słoika pełna petów. Bierze ode mnie popielniczkę, trzyma w ręku, jakby nie wiedział, co zrobić. Niby dziękuje, ale wygląda tak, jakby się bał rozmowy. Co zrobić? Powinnam wyjść. Ociągam się, lecz w końcu odwracam się w stronę drzwi - wychodzę. Idąc do domu czuję pustkę, jakieś niespełnienie. A czego mogłam się spodziewać, przecież to ksiądz. Wyznań? A jednak jestem pewna, że coś zaszło pomiędzy nami. Na nabożeństwie różańcowym siadam w pierwszej ławce, a ksiądz wpatrzony nabożnie w namalowany przeze mnie obraz robi wrażenie, jakby się rzeczywiście modlił. Nie jestem pewna – myśli o mnie? Litania kończy nabożeństwo, ale kobiety się nie spieszą. Zaczekam, aż zostaniemy sami. Powie mi, że mnie kocha. Spróbuje mu to ułatwić. Podchodzę do obrazu. Jest cicho. Wszyscy wyszli? Odwracam się z uśmiechem pewna, że stoi za mną. I rzeczywiście – jest. I pyta, czy wychodzę. Nie. Nie to chciał powiedzieć, wiem. Być może chciał zapytać, czy nie zostanę dłużej. Wydaje się roztargniony jakiś, razem idziemy do wyjścia. Mówi na pożegnanie. - Pochwalony. Przecież to kościół. Tu się rozmawiać nie da. Musimy być wreszcie sami. Do mnie niech nie przychodzi, nie wypada. Ale – tak sobie myślę – może gdzieś pojedziemy razem moim samochodem? I wtedy szalona wyobraźnia zatrzymuje się na jakimś progu. Dalej jest ciemne wnętrze i on zniecierpliwiony, rozedrgany. Znam jego imię – Jan. Wiem, do mnie przychodzić nie może, on też to wie. Dlatego nie zachodzi. Może wiadomość przekazać mu w kościele? Okazja, bo umarł sąsiad. Wszyscy się tutaj znają, będą na pogrzebie, ja też. (Nałożę swoje futro). Idę. Nie mam się po co spieszyć i tak zostanę przy wyjściu. W ciasnym kościołku nie ma już miejsc siedzących. Tłoczno. Nie znałam tego sąsiada bliżej, nie mam nawet kwiatka. Msza się nieznośnie dłuży. Stojąc oparta o ścianę homilii o sąsiedzie słucham nieuważnie. Czekam na księdza. Wreszcie jest. Idąc pomiędzy krzesełkami podsuwa wiernym tu i tam koszyczek. Zbliża się do mnie, jest tuż przy mnie, ja udaję, że nie mam przy sobie pieniędzy. Nachylam się i szepczę. - Przyniosę później, proszę księdza. A on podnosi głowę, jakby dopiero mnie dostrzegł, (a przecież wiem na pewno, że zauważył mnie dużo wcześniej). W jednej ręce trzyma koszyczek na datki, a druga, ot tak, niechcący przesuwa z góry na dół (och!) po rękawie mojego płaszcza. -Przyniosę później – szepczę. Uśmiecha się. -Nie trzeba. Nie trzeba? – myślę. Jak to? Mogłabym przecież przyjść, kiedy nikogo nie będzie? Staram się to zrozumieć. W kościele rekolekcje, na które przyjechał znajomy księdza Jana – franciszkanin. W pierwszym dniu rekolekcji przychodzę dużo wcześniej, parafian jeszcze nie ma i widzę, że obaj księża stoją przed obrazem. Uśmiecham się, podchodzę. Jednak ksiądz Jan wydaje się – jak gdyby – nieco skrępowany. Widocznie są zajęci, nie mają czasu na rozmowy. Krzątają się po kościele. A mnie jest nieprzyjemnie, bo czuję się pominięta, obca. Jutro nie przyjdę. On to dostrzeże. Na pewno. I będzie się zastanawiał – czemu? A przecież wiem, że tęskni, ale nie okazuje tego przez dyskrecję. Co więc mogę dla niego zrobić, żeby go ośmielić. Może zaprosić go do siebie razem z tym drugim księdzem? Niemożliwe. W nocnych marzeniach widzę go w pościeli. Nie może zasnąć, myśli o mnie. Może przeczuwa, że ja też nie śpię. Że go dotykam, obejmuję? I czuję…zapach jego sutanny, tak jak tamtego dnia, w kuchni? Z nim jest to samo. Wiem na pewno, ale jest taki nieporadny.. Zaproszę go na świąteczny obiad Ten pomysł mnie podnieca. Rodzinie powiem, że wyjeżdżam. Będziemy tylko we dwoje. Zaczynam się zastanawiać, jak mu to powiedzieć. Czekam na odpowiednią chwilę, ale w niedzielę nie mogę się nawet zbliżyć, widzę – rozmawia długo z dyrektorką szkoły. Jest katechetą w szkole, więc to nic dziwnego. Dyrektorka jest w moim wieku – ładna. Znam ją jedynie z widzenia – nie mam dzieci. Przyglądam się jej ukradkiem – może się podobać. Patrząc z ukosa dostrzegam, że mają sobie wiele do opowiedzenia. Z nią jest rozmowny i nieskrępowany! Dlaczego więc, do licha, nie rozmawia ze mną? Patrząc na nich myślę z przykrością o tym, co ich łączy. Po lekcjach przesiaduje zapewne u niej w gabinecie. Wieczorna msza o szóstej, mają dużo czasu. W szkole już pusto. Cisza. Jedynie woźna łazi tu i tam, a oni słyszą, jak się zbliża. To jednak ich nie peszy, do gabinetu nie wejdzie. A jeśli nawet – siedzą od siebie z daleka. On patrzy na nią, widzi jej gładką twarz, piersi. Mężatka, on wie o tym, ale nie rozmawiają o mężu. Nie rozmawiają o niczym ważnym. Ważne są spojrzenia. Porozumienie? Wspólny język? Dobrze im ze sobą? Może coś więcej? A teraz wstają obydwoje, zbliżają się do siebie, dotykają. Nie! Powoli wracam do rzeczywistości z głuchym uczuciem zawodu. Waham się. Zaprosić, czy nie zaprosić? Jak? Widzę jak bardzo są sobą zaabsorbowani. Ksiądz musi jednak odejść, zaraz będzie msza. Przechodząc nie spojrzał na mnie. Czemu? Czyżby nie zauważył? Nie chciał? To mnie boli. Tuż przed wigilią, może przypadkiem, może nie, przechodzę obok kościoła i widzę – ksiądz wychodzi. Dostrzega mnie. Wtedy podbiegam, daję znak, że muszę mu coś powiedzieć, on zbliża się, a ja, żeby nie tracić czasu mówię bez zastanowienia. - Zapraszam księdza do siebie na świąteczny obiad. Patrzy na mnie przez chwilę i mam wrażenie, jakby się zwijał, kurczył. Nie mogę – mówi – Nie mogę. - Dlaczego? - pytam - Już mnie zaproszono. I nagle się ożywia, jakby coś sobie przypomniał. Uśmiecha się. - Właśnie robimy z panią dyrektor szopkę. Pani nam pomoże? A ja czuję ból w karku, nagły, nie wiadomo czemu. - Nie – odpowiadam ostro – nie pomogę. Odwracam się i mówię - Żegnam. Do domu wracam obolała. Czuje niepokój. I ten ból w plecach. Chyba jestem chora. Wieczorem mam gorączkę. Boli mnie całe ciało. Domyślam się, kto go zaprosił – ona. Widzę ten ich świąteczny obiad. Jest wesoło. A potem mąż zostaje przed telewizorem, a ona razem z księdzem idzie do kościoła. Leżę nie gasząc światła. Nie wiem, co się dzieje. Nie mogę się przewrócić na bok, ani ruszyć głową. Boję się zasnąć. Bo się nie obudzę? Zresztą i tak nie zasnę. Nie chce zapomnieć o bólu, wtedy znowu zjawi się on… i ona. Teraz wiem wszystko. Widzę potwora w ludzkim ciele. Śmierdzi. I ten uśmieszek niby to nieśmiały. Gardzi mną. Za co? Za prezent? Prawda, niezbyt drogi. A przecież nawet nie wie, że go kupiłam w sekond hendzie. Nie. On po prostu woli tamtą, bo tamta zawsze jest w pobliżu. A ja? Ja sie nie liczę. Niech go sobie bierze. Niech go domyje. Ja go nie chcę. Nie chcę. Co robić, gdzie iść? Gdzie się mam podziać. Boże? I wtedy, leżąc bezsennie w łóżku nagle znajduję rozwiązanie. Pójdę do niego. Do kościoła. Uklęknę przed konfesjonałem. Przeżegnam się jak należy, nachylę się i powiem mu do ucha - Nienawidzę.
  23. Bardzo mi się podoba. Świetny pomysł z prześmiewczym przeniesieniem prostej historyjki w krainę absurdu
  24. Jeśli to pierwsze poważne zmierzenie się z prozą, to życze dalszych, a nawet domagam się, bo to pierwsze rokuje wielkie nadzieje. Czytałam z ciekawością, a puenta nie była przewidywalna. Nic tu nie ma pretensjonalnego, sztucznego, jest ironia z jednoczesnym szacunkiem dla bohatera.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...