Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wanda Szczypiorska

Użytkownicy
  • Postów

    336
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Wanda Szczypiorska

  1. Pani Marto. Przepraszam. Dostaje widocznie internetowego kręćka, bo zapominam, co robiłam miesiąc temu. My się przecież znamy. Nie napiszę nic więcej na temat tego opowiadania, bo poprzednia uwaga wydaje mi się w miarę słuszna. To dobrze, że Pani z opowiadania na opowiadanie uspokaja swój styl. Czekam na następne.
  2. Pani Marto. Po przeczytaniu Drobiazgów zrobiłam w tył zwrot w stronę innych Pani opowiadań. Drobiazgi - powtarzam, sa doskonałe pod każdym względem. Po raz pierwszy przegladając portale natknęłam się na tak dobre opowiadanie. Z opowiadaniem Bez zmiany jest trochę, ale tylko troche inaczej. Treść jest ważka, ale zawiodła konstrukcja, trzeba je czytać od końca, albo dwa razy. (czytać od końca się nie da). Czytelnik musi złapać tę nić, która nazywamy wątkiem na samym poczatku, bo kiedy nie złapie, uruchamia z konieczności własną wyobraźnię . To na razie tyle. W tył zwrot do nastepnego, jeśli znajdę.
  3. Świetne opowiadanie. Takie krótkie , a zamknięte. To nie fragment , to całość. I opowiada o czymś ważnym.
  4. Przydługie metafory to słabość, z którą należy walczyć. Przydługa metafora łapie czytelnika za gardło, dławi i uniemożliwia dalsze czytanie.
  5. Pisząc zagłębia sie Pani w ten swój świat, zachłystuje nim, dla Pani jest wszystko jasne, ale czytelnik musi się porządnie skupić zanim złapie wątek. Może dlatego, że nie jest to opowieść, a impresja raczej.
  6. Przyznaję, że dopiero dzisiaj zajrzalam do Pana(i) tekstów i warto było.
  7. Mam nadzieję, że ten kawałek "prozy" pisało dziecko. Dziecku można wybaczyć.
  8. DALSZY CIĄG STAREJ HISTORII Doktor P. miewał dolegliwości gastryczne, do których przyznawał się z całą otwartością. Zwierzał mi się, kiedy wracaliśmy razem z pracy pociągiem podmiejskim do O. Jakis czas temu spotkalismy się po latach rozstania i niewidzenia (zmieszani obydwoje) i Doktor P. nie omieszkał pochwalić mi się, że awansował.. Był teraz dyrektorem. I to znacznie bliżej Warszawy. No proszę! W tym czasie usiłowałam zmienić pracę. Zapytałam – tak mi się wydaje, czy nie mógłby mnie zatrudnić. Nie. to chyba nie było tak. To on mi pracę zaproponował, a ja w pierwszej chwili powiedziałam, że jeszcze się zastanowię. Ale zgodziłam się od razu. Tak więc teraz, obydwoje zadowoleni, wracając pociągiem z pracy do tego naszego O. rozmawialiśmy z przyjacielską poufałością. Coś się zmieniło jednak. Doktor P. im piął się wyżej, tym gorliwszym był komunistą. Egzekutywy, towarzysze sekretarze, plena – to był jego żywioł i jego świat. Zostałam wciągnięta w ten świat niechcący, w sposób zupełnie ode mnie niezależny. Malowałam za przepierzeniem w dużej sali konferencyjnej plansze przeznaczone dla Ośrodków Zdrowia, których tematem bywała przeważnie zachęta do mycia zębów, a obok, co jakiś czas odbywało się zebranie „podstawowej organizacji”. Nie wolno mi było wtedy wychodzić zza przepierzenia, właściwie powinno mnie tam nie być, ale byłam, bo co miałam niby ze sobą zrobić? I musiałam siedząc cichutko wysłuchać referatu przepisanego z broszurki dla lektorów, a potem – niewidzialna – uczestniczyć w tej ich dyskusji. Głównie o sprawach personalnych. Przyznaję, ta część zebrania nie zawsze była taka okropnie nudna. Z tego partyjnego towarzystwa znałam jedynie Stefanię, pielęgniarkę z zawodu, byłyśmy koleżankami, pracowała w tym samym dziale, co ja. Pochodziła z odległej wsi, z okolic Łukowa i miała brata, który pracował w KC. Podejrzewam, że to nie było KC, tylko Służba Bezpieczeństwa, ale nikt na ten temat niczego nie mówił nigdy, jakby ta sprawa dla wszystkich była obojętna. Dostał mieszkanie w Warszawie, a jakże, na tyle obszerne, że mógł tam przygarnąć siostrę. Stefania niezamęzna, była spragniona miłości i chociaż koledzy brata nie wyróżniali się chyba niczym, ( zadania ich były przecież ściśle określone, tajne), ta okoliczność musiała mieć dla niej nieodparty, choć raczej dość specyficzny urok. Któregoś dnia, nienaturalnie ożywiona, zwierzyła się na osobności doktorowi P. (była jego protegowaną, łączyła ich zażyłość), a on oczywiście opowiedział o wszystkim mnie prosząc o dyskrecję. Stało się. Zakochała się z wzajemnością i to właśnie z nim, z tym Zdziśkiem ma spędzić sobotę, a może i niedzielę w ośrodku kempingowym, w Rudce. Ta sprawa nie była taka prosta i to spotkanie nie mogło odbyć się byle gdzie, bo Zdzisiek był niestety żonaty. Chociaż - jak zapewniała Stefania doktora P. – zamierzał się rozwieść. W sobotę, bardzo podniecona, zaczęła rozpowiadać, że ma egzamin w Wyższej Szkole Nauk Politycznych przy KC, gdzie rozpoczęła tego roku zaoczne studia. Nie wiedziała, że ja wiem, a ja przyglądałam się jej dyskretnie. Jej szaleństwo, nadzieja, pobudzały moją wyobraźnię. Jak też on wygląda, ten Zdzisiek? Zapewne wysoki, szczupły – w grubym by się nie zakochała, skądże, nieźle ubrany no i przystojny - oczywiście. To chyba głupie, ale ja również byłam podekscytowana. Tak po prawdzie, nie mogłam się od tego uwolnić zarówno w sobotę wieczorem, jak i przez całą niedzielę. Wyobrażałam sobie tych dwoje tak realnie. Przekopuję ogródek, albo zmywam, albo robię cokolwiek innego i widzę Stefanię jadącą pekaesem do Rudki. Domyślam się; będzie pierwsza – na pewno tak się umówili. Zna numer domku, sama załatwiła jego wynajęcie. Wchodzi nieco zbita z tropu chłodem obcego miejsca, ale powoli się przyzwyczaja. Czekając rozkłada to, co przywiozła ze sobą. Co to może być? Coś do zjedzenia, zapewne. Czekanie się dłuży, chociaż trwa tylko chwilę. Zdziśka (ma ze sobą w papierowej torbie butelkę wina) podrzuca kolega służbowym samochodem. Wie gdzie i po co. Nie da się z czegoś takiego zrobić tajemnicy. Kolega domyśla się, że to nie chodzi o byle dziewuchę – Zdzisiek zbytnio jest podniecony. Wie o Zdziśku to co trzeba, zna nawet jego żonę, wiec stara się być dyskretny. Nie wiadomo, co jemu samemu się przydarzy, czy nie będzie potrzebował rewanżu. Zdzisiek wysiada w pewnej odległości od kempingu i idzie w stronę domku piechotą. Przeczuwa, co się za chwilę stanie, czuje rozdrażnienie i lęk, aż do przykrego ucisku w żołądku. Znają się dobrze, ale nie aż tak... Nigdy nic nie wiadomo, może powstać jakiś problem. Domek stoi na uboczu pod lasem. Drewniany, pojedynczy, obdrapany domek. Te lepsze, murowane są podwójne. I chociaż wszystkie puste, bo to dopiero wczesna wiosna, ten pod lasem wydaje się najodpowiedniejszy. Zdzisiek puka. Skąd wie, że ona jest w środku? Pewno tak się umówili – on tu jest incognito. Chociaż to ryzykowne. Zwierzchnicy powinni wiedzieć o wszystkim, nawet o takim romansie. Stefania słyszy jego kroki, serce jej zamiera, ale nie rusza się z miejsca, bo drzwi są otwarte. Przyznaję, że utknęłam. Trudno mi było wyobrazić sobie, co stało się potem. Przyjęłam wariant stłumionej namiętności i zmieszania, które ogarnęło ich oboje. Niezręczność. Myślę, że ona pierwsza zaproponowała wino, żeby w ten sposób się odprężyć. To przecież nie są ludzie przyzwyczajeni do spontanicznych zachowań – nie byliby tam, gdzie są. Na dworze jest jeszcze widno. Może zaproponowała spacer? Piękna okolica. Z jednej strony rzeka, rzeczka raczej, a z drugiej, bliżej ruchliwej szosy, oddzielona od niej rzadkim sosnowym laskiem, duża glinianka - kąpielisko. Jeszcze nieczynne. Za zimno. Jestem pewna, że ona boi się zdradzić, jak bardzo jej na nim zależy, są w takiej sytuacji, że pewna powściągliwość i stwarzanie pozorów, że przyjechali tu w celach towarzyskich, na razie, póki co, może okazać się najbezpieczniejsze. Stefania musi z nim porozmawiać poważnie - po to się spotkali - stworzyć odpowiedni nastrój. Ani on, ani ona nie mają jeszcze trzydziestu lat, (on jest chyba starszy), ale Stefania już się czegoś boi, już stoi na krawędzi, u siebie, na wsi uchodzi za starą pannę, nie ma tej śmiałości, jaką miałaby dziesięć lat temu. A może jest zupełnie inaczej, może wiek dodaje jej tupetu i pewności siebie? Może od razu przywarli jedno do drugiego? Nie. On się przyczaił. Przyjął postawę wyczekiwania. Nie spieszy mu się. Nie jest przecież taka ładna. Z jego strony, tak mi się wydaje, to nie może być wielka namiętność. Jednak na spacerze zaczynają się całować i do domku wracają wtuleni w siebie. Gotowi. Nawet nie mają czasu się rozebrać. Potem noc, a potem ranek, budzą się i znowu zatracają w sobie, każda cudowna chwila jest jak wieczność. Domek nie jest skanalizowany, za potrzebą wychodzą kolejno na dwór. Umywalnia też jest na zewnątrz, pośrodku kempingu – mosiężne krany nad korytkiem, z którego woda ścieka gdzieś tam. Zimno. Na ścianie wisi lustro, Stefania widzi swoją twarz i przez chwilę ma ochotę schować się przed sobą. Korzysta z tego, że Zdzisiek dość długo jest nieobecny i poprawia makijaż. No, teraz wygląda prawie dobrze. Jest niedziela. Mają przed sobą cały dzień. Teraz dopiero przychodzi ochota na jedzenie. Po wczorajszej kolacji zostały zimne przekąski i trochę wina. To śniadanie, prosto z papieru powoduje, że utrwala się ich zażyłość. Teraz już są razem, mieszkają wspólnie, przynajmniej przez parę godzin. A może tak będzie zawsze? On wydaje się taki zakochany... ogarnia ją na chwilę spokój i pewność, że wszystko jakoś się ułoży. Chociaż... na razie nie wspomniał jeszcze o rozwodzie. Nie spieszą się. Tak, przed nimi cały, długi dzień. Ona nie musi tłumaczyć się z nieobecności, a jego, w domu nikt o nic nie zapyta. Znowu leżą obok siebie, ale on myślami, przez chwilę, jest gdzie indziej. Ona o tym nie wie. A jednak... odczuwa jak gdyby lekki powiew chłodu. Nie jest w pełni szczęśliwa pomimo tej bliskości, pomimo tego, że czuje go całym ciałem i ten zapach... Tu nie można się umyć, a wiec wciąż jeszcze unosi się wokół nich zapach miłości. To znaczy.. no... Jego biała koszula zmięta, spodnie od garnituru w nieładzie... Mężczyzna.., mój mężczyzna - myśli Stefania patrząc na niego z czułością - Na zawsze. On dyskretnie zerka na zegarek. Od strony bramy wjazdowej, obok której stoi domek przerobiony na restaurację, słychać hałas. Stefania unosi się na łokciu i patrzy przez okno. To ajent otworzył bar. Na pewno przywieźli piwo i wiadomość o tym rozeszła się po okolicy tak szybko, jakby ktoś walił w bęben. No cóż? Może skoczymy tam na chwilę? Zdzisiek ma najwyraźniej ochotę napić się piwa. Wychodzą. Restauracja jest stylowa, meble zrobione z uciętych pni, lakierowane. Trochę niewygodnie się siedzi, ale dobrze, że w ogóle jest jakieś miejsce. Do jedzenia są tylko pieczarki. Mięsa podawać ajent nie ma prawa, zresztą po co mu ten kłopot i tak ma nadmiar gości. Biorą więc dwie porcje pieczarek i piwo. Otoczeni gwarem, który ich nie dotyczy, przepychankami podchmielonych, które nie mogą im zagrozić, czują się bezpiecznie, jakby w środku ula. Nikt ich nie zna, nie budzą ciekawości – to przecież kemping, stale są jacyś obcy. A jednak coś się wdziera pomiędzy nich, jakaś szklana ściana... Tak bardzo – myśli Stefania - chciałabym go dotknąć. Tak to sobie wyobrażałam. Tak musiało być. Tak było na pewno. Znam przecież to miejsce. Żeby się stamtąd wydostać, trzeba stać na szosie i czekać na autobus do O. Stoją obok siebie. Ona z torbą, a on bez bagażu. Stefania mówi – No więc? Ale on jakby tego nie słyszał. Stało się to, czego się obawiał. Ta sprawa nie będzie miała łatwego końca. W poniedziałek śledziłam dyskretnie Stefanię szukając pozostałości tamtego dnia. Ale była jak gładka tafla wody. A więc jednak spokojna. Tylko dlaczego, za każdym razem, kiedy dzwoni telefon, podnosi głowę? - Do mnie? No tak. To nic dziwnego. On teraz będzie dzwonił. Nie będzie dnia bez telefonu. I rzeczywiście. Telefon od niego. Twarz jej kamienieje i mówi nadspodziewanie ostro – To nic, to nic. Musiała się komuś zwierzyć – opowiedziała o wszystkim doktorowi P. Ta zażyłość doktora P. z kobietami sprawiała mi pewną przykrość. Ale dzięki temu dowiedziałam się, jak było. Nie przyjechał. Czekała do późnej nocy, musiała przenocować i wyjechała z samego rana. Z torbą pełną zapasów. (To już sobie dopowiedziałam sama). Nie usprawiedliwiał się – powiedział, że nie mógł, że to nic straconego i Stefania zrozumiała oczywiście tą wyższą konieczność. To nie było przecież zerwanie, zresztą nie było czego zrywać, bo nic się jeszcze nie stało. A gdyby nawet... Stefania sobie z tym poradzi. Świat przecież się nie kończy. Siedzieliśmy z doktorem P. w pociągu, naprzeciwko siebie przy oknie i on mi to opowiadał z zadziwiającą, w jego wypadku, troską. Więc, widocznie miał dla niej wyłącznie przyjaźń, mnie pewnie by tak nie współczuł. Znękany tego dnia nieco bardziej niż zwykle dolegliwościami zapytał mimochodem, czy nie chciałabym należeć do partii. Patrzyłam przez okno. Mijaliśmy Radość. Odwróciłam powoli głowę w jego stronę i powiedziałam, że nie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...