Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wanda Szczypiorska

Użytkownicy
  • Postów

    336
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Wanda Szczypiorska

  1. Wdzięczna za komentarz, rozszyfrowuje Pana opowiadanie, mające wszelkie zamiona prozy poetyckiej i to nie łatwej. Gubię się w symbolach, metaforach, obrazach, które zaprzeczają sobie wzajemnie, być może tylko pozornie. Zaczekam. Może ktoś bardziej światły dotrze do tego tekstu.
  2. Czy autor zataczał się kiedykolwiek pod stołem? Jeśli tak, to niech to opisze bardziej szczegółowo, bo to wyjątkowa umiejętność.
  3. Świetnie się zapowiadało, ale im dalej tym bujniej rozrastał sie barok Itd. itd Konwencja być może dobra dla tak krótkiego tekstu, ale gdyby to miał być początek powieści - nie do zniesienia.
  4. Rozumiem. Współczucie dla grubasa. Ale żeby zwisające uda przykrywały kolana, to chyba przesada.
  5. Bym napisała , ale to drobiazg. Jeśli tekst ma być dowcipny, to nie należy go szpikować dowcipaskami (gówno zrobiło chlup) Ale i tak, niestety dowcipny nie jest.
  6. Tym razem chyba nie wyszło. Nawala wszystko: psychologia postaci, konstrukcja samego opowiadania, zbyt wiele tych dowcipów (musiałam opuszczać całe fragmenty tekstu). Narrator zdecydowany dureń. Narrator może być durniem, czemu nie, ale wtedy jego relacje z bohaterem musiały by być inne.
  7. Wciąż poprawiam. To jest dobre miejsce na robienie poprawek. Widzi się wszystko wyraźniej, jak gdyby z zewnatrz.
  8. Panie Jacku. Kiedy pan to pisał, to właśnie robiłam poprawki, czyli edytowałam. No niestety, trochę za poźno.
  9. Pamięci G.M.+1988 Z dziedzińca Akademii wyszliśmy naTraugutta. Byłam uszczęśliwiona. Lecz trochę zażenowana, bo chłopak miał obszarpany płaszcz i wytarte spodnie. Ale był kimś. Miał talent. Mieszkał na Mokotowie, w budzie, zupełnie sam, w pracowni będącej jednocześnie kuchnią, a więc, warunki do uprawiania miłości niemal idealne. Szliśmy Traugutta i czułam, że coś się dzieje i że będziemy się całować. Bez słów, w spontanicznym odruchu, a jednak, jak gdyby od dawna oczekiwanym, chociaż to wszystko stało się dość nagle. I tak, żeśmy się całowali na tej pustawej ulicy w samym, jak by nie było, śródmieściu. Był już wieczór, jesienny wieczór, listopadowy chyba. Decyzja, gdzie iść, zapadła zanim minęliśmy Kredytową jedyna, jaka mogła zapaść, bo przecież nie mieliśmy pieniędzy ani na kino, ani na kawiarnię. Mieszkaliśmy blisko siebie, a więc po prostu szliśmy. Ale decyzja zapadła, on wiedział, a ja przeczuwałam chyba, jak to powinno się skończyć. Szliśmy piechotą. Któreś z nas widocznie chciało przedłużyć wędrówkę, bo zamiast wsiąść do tramwaju jadącego na Rakowiecką, przecięliśmy Aleje i dalej szliśmy Marszałkowską. Chciałam to odwlec? ( może on?), bo obydwoje byliśmy zaniepokojeni. I podnieceni zapewne, tak, jak bywają podnieceni ludzie na peronie. On niczego nie proponował, nie mówił "pójdziemy do mnie", ale to, jak byliśmy blisko siebie dotykając się przez nasze grube płaszcze, nie wymagało deklaracji. Ja godziłam się, a on wiedział, że ja się godzę, chociaż mówiłam o rzeczach obojętnych, o tym co w domu, co z mamą i co na uczelni. On słuchał, owszem, trochę roztragniony. To się musiało stać, ale dlaczego tak nagle? Minęliśmy kościół Zbawiciela, jeszcze plac Unii i zbliżyliśmy się do Rakowieckiej. To tam była ta jego buda, ale daleko, na końcu. Gdybym zdecydowała się iść do domu, poszłabym dalej Puławską. Skręciliśmy w Rakowiecką. Spytałam: -Gdzie my idziemy? -Do mnie. Objął mnie. Był stanowczy, a jednocześnie ,jak gdyby, wystraszony trochę. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, postanowiłam mu powiedzieć. I powiedziałam, chociaż doprawdy nie wiem, jak się zdobyłam na to w tych okolicznościach. Ale musiałam go uprzedzić. Powiedziałam mu, że ja nigdy jeszcze i że to pierwszy raz. Zdaje mi się, że był oszołomiony. Mijaliśmy więzienie i wtedy również zaczęłam się trochę bać. Nie tego, co miało się wkrótce stać, ale tego, czy temu sprostam, jak zdołam pokonać wstyd i czy odważę się rozebrać. Ale kiedyś to musiało się przecież stać i dobrze, że stanie się właśnie z nim. Pięknym? A jednocześnie nieatrakcyjnym chyba, w tym poszarpanym płaszczu. Byliśmy już blisko tego baraku-budy i mój niepokój narastał, ale i on chyba bał się. Zbliżając się do drzwi milczeliśmy obydwoje, dziwnie poważni, spięci. Szukał klucza. Szukał w jednej kieszeni, potem w drugiej, potem coraz bardziej nerwowo, rozpiął płaszcz i szukał w kieszeniach spodni. Klucza nie było. Zostawił go na uczelni. Byliśmy zawstydzeni. On zawiedziony. Lecz ja chyba poczułam ulgę. Mój śmieszek nie był naturalny, jak gdyby nerwowy trochę, ale ja się śmiałam. Tego się nie spodziewał. To go dotknęło, chyba. Stałam się nagle kimś, komu nie zależy. Nie zależy, żeby doświadczyć tego teraz, natychmiast. Może, kiedy indziej? Przed budą było ciemno, więc nie widzieliśmy naszych twarzy. Pewno żałuje. To nic. Musi mnie odprowadzić do domu. Nazajutrz spotkaliśmy się w Akademii, dwoje ludzi, którym ktoś pozamieniał role. Byliśmy zakochani w sobie. Ale on był bardziej.
  10. CHOCHOLI TANIEC Co za paskudne, parszywe, beznadziejne życie.... Dałam sobie spokój z malowaniem obrazów i zaczęłam pisać scenariusz. Miałam nadzieję, że dzięki scenariuszowi dostanę się do Szkoły Filmowej w Łodzi - na reżyserię. Wiem. Szansa była niewielka, a mama bała się wszelkich zmian. Ale i tak, jak zawsze, uważała, że cokolwiek bym nie zrobiła, to na pewno postąpię słusznie. Znalazłam w tym czasie pracę w Centrali zajmującej się dystrybucją filmów oświatowych i z miejsca trafiłam na doborowe towarzystwo. Zaprzyjaźniłam sie z pewnym B., absolwentem KUL-u. Pracy niewiele, prawie wcale, mieliśmy czas na pogaduszki i na spacery po mieście. Zwierzyłam mu się ktoregoś dnia, że będę reżyserem filmowym, a on mnie, że zostanie krytykiem sztuki. W tej godzinie szczerości wymieniliśmy się utworami. Dał mi do przeczytania opowiadanie, a ja jemu początek scenariusza. Niewiele tego było, napisałam, dopiero trzy strony. Mieszkałam wtedy na Złotej, w wynajętej służbówce, przy obcej rodzinie. W pokoiku wielkości szafy mieściło się tylko łóżko. Przez cienką ścianę słyszałam, chcąc nie chcąc, odgłosy z mieszkania, a przede wszystkim telewizor. Na próżno starałam się skupić. Nic z tego. Pisanie mi nie szło. Zbyt mały był jeszcze dystans pomiędzy pełną wydarzeń teraźniejszością, a wspomnieniami z dzieciństwa, z których miał być zbudowany scenariusz. Wydawało się, że początek zawiera w sobie wiele ukrytych możliwości, ale potem rozpadały się jakoś wątki. To dziwne. Ze mną było tak samo. Utrwalił mi się w pamięci obraz siebie z tamtych dni, krótka scenka, parę klatek, jeśli to miałby być film. Widzę to. Stoję na Placu Trzech Krzyży i nie mogę się zdecydować w którą stronę iść. Mam na sobie brezentową, męską kurtkę na kożuchu, kupioną na ciuchach, ciuchowe trumniaki, aksamitne, ze złoconą lamówką i bardzo szeroką, zielonkawą spódnicę z czegoś, co przypominało cienki filc...Stoję i nie mogę się zdecydować. Z tego miejsca można pójść w każdą stronę. W marcu wysłałam do Łodzi podanie wraz z trzema stronami scenariusza, zaświadczenie o stanie majatkowym mamy i niecierpliwie czekałam na odpowiedź. Na wszelki wypadek kupiłam dwutomową Historię sztuki filmowej Jerzego Toeplitza, a także okazyjnie gruby tom: Scenarii amerikanckogo kino. Wracając z biura wstępowałam do księgarń w poszukiwaniu przecenionych książek. Tacyt, Tukidydes, Herodot, czasami trafiało sie coś ze starej literatury chińskiej. O to mi właśnie chodziło, to były moje znaleziska. A raz, poszczęściło mi się naprawdę. W Pałacu Kultury, na zapleczu księgarni naukowej, znalazłam stos przedwojennych publikacji dosłownie za grosze. Mój Boże! Czego tam nie było! Gulistan,czyli ogród różany, 53 – cia Sura Koranu po arabsku i w tłumaczeniu, opowiadania hotentockie... Mieszkanie na Złotej miało tą zaletę, że wszędzie było blisko. Wieczorami chodziłam do teatru. Ze sztuk, które oglądałam tej wiosny najlepiej pamiętam Dwoje na huśtawce. Cybulski i Kępińska. Maleńka scena w Ateneum otoczona rzędami krzeseł ze wszystkich stron. Widzowie, dobrze widoczni w półświetle ze sceny, usiłują nawzajem na siebie nie patrzeć. Sztuka to dla mnie kreacja, która wymaga dystansu, dlatego pewnego wieczoru wyszłam z innego teatru w połowie spektaklu. Nie mogłam znieść aktorów kłócących się na scenie tak zaciekle, jakby to był ich osobisty konflikt. Któregoś niedzielnego ranka, poznałam w Filharmonii Waldka, klarnecistę jazzowego i byliśmy parą przez jakiś czas. Razem z innymi dziewczynami muzyków przesiadywałam na próbach. Być może, bardziej mi zależało jednak, na towarzystwie biurowego kolegi, tego B. On zabierał mnie do znajomych. Wydaje mi się, że miałam status dziewczyny towarzyszącej. Byliśmy kiedyś razem w pracowni znanego grafika z którym B. był zaprzyjaźniony. Zauważyłam w trakcie wizyty, że to nie były stosunki całkowicie partnerskie. B. odnosił się do grafika z podziwem i szacunkiem, a tamten do niego z pewnym rodzajem poufałości. Na mnie artysta nie zwracał uwagi wcale. Niestety – nie miałam wypisane na czole, że też jestem kimś, że piszę scenariusz. A jakoś nie wypadało o tym wspomnieć. Nadeszło zawiadomienie, że mam się zgłosić na rozmowę kwalifikacyjną do profesora Wohla. Podczas rozmowy, profesor Wohl interesował się zapewne poziomem mojej inteligencji, ale głównie chodziło mu o lektury. Powiedziałam, że czytam 53-cią Surę Koranu, że jestem pod wielkim wpływem Czuang Ts’ego i starej literatury chińskiej, że interesują mnie teksty staroegipskie, (przełożone na polski, oczywiście). I tacy autorzy, jak Dostojewski i Proust, to rozumiało się samo przez się. A Georgiki Wergiliusza w tłumaczeniu filologicznym – powiedziałam – mam zawsze przy sobie. Czasami wydaje mi się, że pachną wilgotną ziemią, a czasami, rozgrzaną w słońcu winoroślą... Do biura wpadał, od czasu do czasu, znajomy B., malarz. Wielkie chłopisko. Robił wrażenie jakby rozsadzał przestrzeń wokół siebie, jakby go było za dużo. Jego obecność oznaczała, że idą na wódkę, gdziekolwiek, byle szybko. Mówił ochrypłym basem używając plugawego słownictwa, a malował, o dziwo, małe obrazki inspirowane muzyką Bacha. Ogólnie biorąc – nieprzyjemny człowiek, zarozumialec. W stosunku do mnie – wyniosły. Zabrali mnie kiedyś ze sobą do Kameralnej. To było już po tym, jak dostałam wiadomość, że jestem dopuszczona do egzaminu. Tego dnia miałam na sobie własnoręcznie uszytą spódnicę z szarego pluszu, obszytą na dole białym futerkiem. Niestety. Zwykle spieszyłam się, kiedy szyłam sobie ubrania i wykańczałam niestarannie. To też było uszyte byle jak. Kiedy zobaczyłam siebie w dużym lustrze w szatni, postanowiłam w ogóle nie wstawać od stolika. To była ta sala, w której się tańczyło, ale na szczęście, nikomu na razie nie chciało się tańczyć. Całe towarzystwo piło ostro. Ja też. Żeby pozbyć się onieśmielenia. Czułam się niezręcznie, trochę na marginesie. W pewnej chwili nastąpiło lekkie poruszenie, bo do sali wszedł Wielki Aktor, ukryty za ciemnymi okularami i usiadł przy swoim stałym stoliku, skąd widział wszystko i był widoczny dla wszystkich. To przyciągnęło na długo moją uwagę. Szczególnie ta jego elegancka, welwetowa marynarka. Wielki Aktor, jak gdyby, zaczynał tyć. Zajęta obserwacją, nie brałam udziału w rozmowie. Zaskoczył mnie malarz porządnie pijany – upierał się, żeby zatańczyć ze mną. Zapomniałam już o swoim wyglądzie, przestałam siebie kontrolować. Wyszliśmy na środek parkietu. Malarz, wyższy ode mnie i potężniejszy, tańcząc tracił co chwila równowagę. Mnie również tym razem nie szło. Zauważyłam, że Wielki Aktor patrzy na mnie z uśmieszkiem, który wyrażał nie wiadomo co. Pomyślałam w pierwszej chwili, że mu się podobam, ale szybko doszłam do wniosku, że chyba jesteśmy śmieszni. Poczułam się dotknięta. Nie jestem przecież byle kim. Jestem artystą. Skończyłam ASP i będę zdawała egzamin wstępny na reżyserię w Szkole Filmowej w Łodzi. A teraz piszę scenariusz. Do zobaczenia na planie. Jaką minę wtedy... I ta nagła myśl, że jednak wezmę kiedyś odwet, trochę mnie uspokoiła. Tańczyliśmy nadal, a Wielki Aktor, jak gdyby przeczuwając ponowne spotkanie ze mną w niekorzystnej dla siebie sytuacji, patrzył już w inną stronę. Ale z twarzy nie schodził mu ironiczny uśmiech. Wezwanie na egzamin przyszło wczesnym latem. Do Łodzi pojechałam w letniej sukience. Przygotowania, podróż, to wszystko, co działo się przed egzaminem, wypełniały emocje i wraz z emocjami, wypalonymi już, cały ten okres pochłonęła potem niepamięć. I tylko jazda tramwajem z dworca do Szkoły wyłania się z mroku. Bo kiedy ktoś mi się przygląda, ja też obserwuję siebie z zewnątrz. Czujnie. Tak było w tym tramwaju. Przyglądał mi się, rozbierał spojrzeniem przystojny czterdziestolatek, dlatego pamietam, jaką miałam na sobie sukienkę. Sukienka taka sobie, ale jemu najwyraźniej się podobałam. To zawsze sprawia mi przyjemność. Pomiędzy nami nawiązała się cieniutka niteczka porozumienia, zerwana zaraz, bo musiałam wysiąść. Następny obraz, jaki zachował się w mojej pamięci, to wnętrze szkoły, hol wyłożony boazerią i drzwi do sali egzaminacyjnej. Spora grupa kandydatów, niektórzy bardzo pewni siebie i skądś mi znani. I stało się. Siedzę przed komisją egzaminacyjną. Pierwszy z brzegu przy oknie, to on, ten z tramwaju, jak się później okazało, historyk sztuki. Pani siedząca w samym środku, zapewne przewodnicząca komisji, trzyma w ręku te kilka kartek mojego scenariusza. Niby coś w tym jest, ale to za mało. Dlaczego tak mało? Co mam odpowiedzieć? Że na to trzeba czasu, skupienia i samotności? Odpowiadam na pytania egzaminatorów. Dzięki Toeplitzowi mam jakie takie wiadomości o filmach i jestem, wydaje mi się, nieźle przygotowana. Potem przychodzi kolej na historyka sztuki, a on pyta o Wyspiańskiego. Ale co to? Mam wrażenie, nie – widzę wyraźnie, że jest do mnie wrogo usposobiony. Dlaczego? Nie posyłam mu przecież porozumiewawczych spojrzeń. Nawet mi na nim nie zależy. Postanawiam okazać sprzeciw. Mówię, że o Wyspiańskim wiem niewiele, jego malarstwem się nie interesowałam, a patos dramatów mnie odstręcza. Mówię to z satysfakcją, bo przecież wygłaszam niezależne sądy. Patrzę tylko na historyka sztuki, nie myśląc o tym, co dzieje się z resztą komisji... A on wcale nie jest zakłopotany. Ale wygląda na to, że mnie w jakiś szczególny sposób... nie lubi. Podziękowano mi. Wyszłam z sali i pojechałam do domu. Pod koniec lipca zrezygnowałam z pokoju na Złotej i z pracy w biurze. Przeniosłam się na wieś do mamy. Całe dnie spędzałam nad rzeką, zanurzona w przejrzystej wodzie. Leżąc na piasku w sierpniowym upale czytałam Smutek tropików. W książce był list ze Szkoły Filmowej, a w liście wiadomość, że egzaminu nie zdałam. No cóż .
  11. W sprawnie napisanym opowiadaniu są słabe punkty: Bohater nie mógł sobie przypimnieć gdzie mieszkał przed rokiem? Nie pamietał tego zdania, które ponoć było wypisane wszędzie?
  12. A te błędy ortograficzne, to pewno celowy zabieg stylistyczny? Coś z ducha futuryzmu?
  13. Nic straconego panie Arku. Jest tu tego trochę. Nawet można posłuchać. www.supershare.pl/?d=4F3D19201
  14. Okropne. Jakieś nieporadne zdanie składające się z przymiotniów, co już samo w sobie jest zbrodnią dokonaną na stylu. "szarymi stęknięciami starego zegara" ? jejku!
  15. >Hanko, proszę Cię nie mięknij mi tutaj jak pętelka kaszanki wielkanocnej.
  16. Czekałam, czekałam i się doczekałam (patrz - Piegowate szczęście), ale nie przeczytam do końca dopóki opowiadanie nie zostanie przetrzebione. Radzę włączyć edycję i ciąć bezlitośnie aż zostanie tylko to, co niezbędne. (I wtedy przekonamy się, co naprawdę zostanie) Gadulstwo to grzech.
  17. Dziekuję panie Jacku. Czasami coś się zawieruszy w dwumiesięcznikach i wpada jak kamień w studnię. Nawet rodzina się tym nie interesuje. Jednak w internecie jest żywsza wieź z czytajacymi i wieksza satysfakcja.
  18. ..zaręczyłam się z Romualdem. Pewnej jesiennej niedzieli Romuald osunął się na kolano i poprosił mamę o moją rękę. Mama niczego mi nie odmawiała, potraktowała całą sprawę z właściwą sobie pobłażliwością, krygując się i śmiejąc wyraziła zgodę, a ja dopiero wtedy poczułam całą powagę sytuacji. Romuald mnie peszył i onieśmielał i wciąż jeszcze wydawał się trochę obcy. Poznaliśmy się w Starachowicach, gdzie jak co roku byłam na wakacjach. Na łąkach nad Kamienną wokół mnie uporczywie kręcił się jeszcze Andrzej. Romuald bardziej mi się podobał. Był dobrze zbudowany. I dorosły. Szczęsliwym trafem studiował geodezję w Gdańsku, spotkaliśmy się po wakacjach. Wiadomość, że mam narzeczonego, bo przecież musiałam pochwalić się tej, czy tamtej, koleżanki z klasy przyjęły z niedowierzaniem, tym bardziej, że z Romualdem widywałam się raczej rzadko i za nic nie mogę sobie przypomnieć, co takiego robiliśmy na tych randkach. Wiem tylko, że jako narzeczony z prawdziwego zdarzenia, co niedzielę przyjeżdżał do mnie, do domu na obiad. To mogło Mamie sprawiać pewien kłopot, bo odżywiałyśmy się skromnie. W pobliżu naszego osiedla, na terenie rzeźni miejskiej, otwarto tanią jatkę, do której trafiało mięso, kierowane tam z niewiadomych przyczyn przez weterynarzy pracujących w rzeźni. Ugotowane w kotłach kawałki mięsa sprzedawano bez ograniczeń i prawie za bezcen każdemu, kto tylko zechciał. Przed tanią jatką zawsze stała długa kolejka wyczekujących na okazję. Mama też tam stała, bo Mama nie miała przesądów i nie lubiła piętrzyć przed sobą trudności. A to było wyjście najprostsze. Pamiętam tylko jeden niedzielny obiad z udziałem Romualda - ten ostatni. Chyba to był początek listopada, po zmianie czasu na zimowy. O czwartej wyszłam spotkać się z Romualdem na przystanku autobusowym i było już prawie ciemno. Romuald przyjechał z Gdańska z przesiadką w Gdyni. Po podróży przez Trójmiasto, wysiadł z autobusu znużony i trochę, jak gdyby, zmięty. Musieliśmy wejść ścieżką pod górę, dobre pół kilometra do głównej drogi, która, co prawda, skręcała w lewo od przystanku, ale potem wiła się serpentyną wśród wzgórz i tak też mówiło się o tej drodze – serpentyna. Służyła tylko pojazdom mechanicznym. Wozy konne miały swój skrót, prosto pod górę, nazywany przez wszystkich końską drogą, a dla pieszych była ta ścieżka, stroma i śliska pod wierzchołkiem -szczególnie po deszczu. Ludzie, którzy wysiedli z autobusu rozeszli się gdzieś na boki. Byliśmy sami i nie spieszyliśmy się zbytnio. Romuald obejmował mnie i tak szliśmy sobie powoli. W pewnej chwili zatrzymał się i wziął moją rękę w swoją... Chciał, żebym potrzymała to coś, o czym miałam, co prawda, niejasne wyobrażenie, ale nie znałam, ani wyglądu tego czegoś, ani kształtu, ani tego lepkiego ciepła. Dotknęłam i zaraz cofnęłam rękę. – No, zrób to – prosił zmienionym głosem. Nie mogłam. Wstydziłam się. I nie wiedziałam, co zrobić. No i nie było tak całkiem ciemno, bo z dołu, z terenu rzeźni padało rozproszone światło. Zatrzymaliśmy się pod szczytem wzgórza. Nalegał. Trzymał moją rękę w swojej i pchał ją tam siłą, a ja wzbraniałam się, ale tak delikatnie, wstydliwie, niezbyt gwałtownie, nie chciałam mu zrobić przykrości. Uwolniłam się wreszcie. Jeszcze parę kroków, wejdziemy na główną drogę i będę bezpieczna. To nie strach, zresztą, tylko zażenowanie. Jego zachowanie wydawało mi się nienormalne. A jednak, kiedy weszliśmy na szosę, pomiędzy zabudowania, puściłam wszystko w niepamięć. Znowu mogło być tak, jakby nigdy nic się miedzy nami nie wydarzyło. Ale nie rozmawialiśmy ze sobą. W milczeniu okrążyliśmy ciemny staw i znaleźliśmy się w oświetlonej kuchni. Mama ugotowała tego dnia bigos, ale coś się stało, coś nie wyszło. Nawet nie to, że się przypaliło. Po prostu, było niesmaczne. Może coś było nie w porządku z tym mięsem z taniej jatki? Romuald jadł lekko skrzywiony i wyraźnie nastawiony krytycznie do tego, co je. Nie był w dobrym nastroju. Rozmawiał głównie z Mamą o swoich studiach na politechnice, zbliżających się już się do końca. Mama ostrożnie pytała o jego warunki materialne, o perspektywy na przyszłość, ale starała się dojść do tego okrężną drogą. Bezceremonialne wypytywanie o takie sprawy nie było w jej stylu i z trudem przeszłoby jej przez gardło. Nasze narzeczeństwo starała się traktować poważnie, chociaż Romuald nie bardzo jej się podobał. Jeśli chodzi o urodę, przystojny – owszem. Raził ją sposób bycia Romualda. Ale Mama była cierpliwa. Przeczuwała zapewne, że tak czy owak, rozejdzie się to po kościach. Widziałam ich oboje jak gdyby z pewnej odległości. Mamę pogrążoną w konwersacji w sposób jej właściwy, Mamę, która nigdy do nikogo nie miała pretensji i nigdy nikomu nie okazywała nieufności. I Romualda, tak jak go zapamiętałam tam, pod górą, teraz, najwyraźniej w fałszywej roli. Coś w nim wzbierało, jakieś niezadowolenie. A przecież Mama nie przyznała się do tego wcale, że mięso w bigosie pochodzi z tej taniej jatki. To dlaczego on powiedział (żartem), że pewno chciano go otruć i że jego „matula” nigdy by czegoś takiego nie zrobiła? Mamie było przykro, mnie również, bo wiedziałam, że wylazł z niego prostak, a to nie pasowało do mojego wyobrażenia o idealnej miłości. Romuald zbierał się do wyjścia. Zwykle odprowadzałam go kawałek, ale tym razem usiłowałam się wykręcić. To, co się wydarzyło, mogło się powtórzyć. Nie chciałam ponownie przeżywać zakłopotania, a jego narażać na ponowną kompromitację. Bo wydawało mi się, że się skompromitował. Powiedziałam, że nie mogę wyjść z domu z jakiegoś błahego powodu. Romuald żegnał się, trochę jakby w popłochu, ale zachowując godność... A potem znikł, rozpłynął się, jakby go nigdy nie było. Podczas następnego lata spędzonego w Starachowicach, nieomal od pierwszych dni, w pobliżu mnie pojawił się Andrzej. Tej wiosny zdałam maturę, a on studiował daleko, na drugim końcu Polsk, a więc to mogła być tylko przelotna znajomość. Nie zależało mi zresztą na tym, żeby się z nim wiązać. Wystarczyło mi w zupełności, że mogłam z nim spacerować, troskliwie otoczona jego adoracją. Ale zwierzałam mu się przecież, a on mnie pouczał, pocieszał i dawał rady. Traktowałam go jak przyjaciółkę. Niestety, nie przypominał ani trochę atrakcyjnego mężczyzny. Niezgrabny, rozlazły jakiś. Nad rzekę chodził niechętnie, ale zapraszał mnie do swojego domu. Dom stał na wzgórzu, a ogród, zarośnięty i dziki, pochylał się stromo ku ulicy Miłej. Wyczuwało się tam rodzinne ciepło. Nic w tym domu nie zmieniono chyba od lat. Teraz, być może, było biedniej. Jego matka okazywała mi serdeczność. Właściwie traktowano mnie trochę tak, jak kogoś należącego już do rodziny. Ale musiałam wyjechać. W Starachowicach bywałam zwykle tylko do końca lipca, a potem wracałam do domu, żeby resztę wakacji przeleżeć na dzikiej plaży w Mechlinkach. Pisywaliśmy z Andrzejem do siebie listy. W jego listach do mnie jest ślad naszego pożegnania na dworcu w Starachowicach, którego nie pamiętam, a które najwyraźniej nie wypadło dobrze. Czyżbym robiła mu wyrzuty ? Bo Andrzej tłumaczył mi, że musiał ukryć swoje cierpienie, a mnie się wydawało, że pożegnał mnie zbyt ozięble. Może chciałam sprawdzić jego gotowość do poświęceń, bo poprosiłam, żeby przyjechał do mnie, a przecież wiedziałam, że ma mnóstwo zajęć: praktykę w przychodni, dawanie zastrzyków dla zarobku... Ostatni list, w którym pisze, że przyjedzie, choć nie wie kiedy, jest z dwudziestego sierpnia. Po Andrzeja nie musiałam wychodzić na przystanek, wiedziałam, że sam sobie poradzi. W ciągu tego miesiąca zapomniałam prawie jak wygląda. W pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam, zaskoczyła mnie jego brzydota i jego natychmiastowa gotowość do okazania mi czułości. Mamy nie było - byliśmy sami, kiedy wszedł. Usiłował mnie pocałować, zupełnie tak, jak byśmy byli naprawdę za sobą stęsknieni i nie mogli doczekać chwili, kiedy złączymy się w uścisku. Odsunęłam się, zrobiłam unik, ale nie dawał za wygraną. Krok za krokiem posuwałam się do tyłu, chcąc dowiedzieć się czegoś o podróży ze Starachowic i w ogóle. Widziałam jaki jest niepociągający, a jednocześnie, jak bardzo mu zależy na tym, żeby się do mnie zbliżyć, objąć. Zaczęłam krążyć wokół stołu, a on za mną. Może myślał, że jak mnie dogoni, obejmie i przytuli, to znowu będziemy razem? Wreszcie z żałosnym wyrzutem zapytał; co się stało? A ja nie wiedziałam, jak mu to wyjaśnić. Wtedy weszła Mama. Mama czuła, że coś zaszło pomiędzy nami, chociaż nie było kłótni, ani nieporozumienia, tylko jakieś dziwne napięcie, jakbym za chwile miała wybuchnąć histerycznym śmiechem. Andrzej chciał się dowiedzieć od Mamy, czy ja mam kogoś, bo traktuje go, jak natręta, ale Mama o nikim takim nie słyszała. Była zawstydzona, właściwie nie wiedziała nawet, jak się zachować. Czasami nie mogła mnie zrozumieć. Ja sama tego nie rozumiałam. On, krążąc niespokojnie zaczął opowiadać mamie, że stara się o posadę dla niej i o mieszkanie dla nas obu, chociaż to ostatnie sprawia mu pewną trudność. Ale mama nie chciała się przeprowadzać do Starachowic, Nie, to niemożliwe. Była naprawdę zdenerwowana. Tym bardziej, że gdybym ja się uparła, to ona, oczywiście, zgodziła by się na wszystko. Uspokoiłam się. Patrzyłam na Andrzeja z większą sympatią, ale w zachowaniu Mamy widać było pewną rezerwę, nie miał w niej teraz sprzymierzeńca i kiedy zaczął żalić się na mnie, znowu popełnił błąd. Mama, kiedy coś jej się nie podobało, potrafiła być naprawdę chłodna. Przez chwilę. Ale to wystarczyło, żeby poczuł, że jest intruzem dla nas obu. Nie mógł tego zrozumieć, przecież w lipcu, w Starachowicach wszystko układało się tak dobrze. A teraz widzi, że niepotrzebnie przyjechał i że ani chwili nie powinien tu dłużej zostać. Wyjechał do Starachowic jeszcze tego wieczoru osobowym pociągiem Gdynia-Rzeszów. Po raz kolejny zaprzepaściłam szansę zamążpójścia.
  19. Jestem pełna uznania. Opowiadanie doskonałe stylistycznie. Na małej przestrzeni opowieści bardzo wiele się dzieje. Nie wiem dlaczego na forum dla poczatkujacych.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...