Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wanda Szczypiorska

Użytkownicy
  • Postów

    336
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Wanda Szczypiorska

  1. Bardzo dobry początek. Czekamy na dalszą cześć.
  2. Zaczęło się doskonale. Zwarta proza, ani jednego zbędnego słowa. Nareszcie. Niestety do czasu. W drugim nazwijmy to akapicie ruszyła lawina pomysłów, niczemu nie służące zdania zaczęły się mnożyć i w ogóle zrobiło się wesołkowato. Ono go osrało. > Przeczytałam do końca w męce, brnąc w nadmiarze słów, żeby mieć czyste sumienie.
  3. Mieć karabin i mało odwagi to ryzykowne. Nie radzę.
  4. Romans w zaświatach, bo Jadźka podobno spłonęła z całym dobytkiem. Zarówno temat jak i sposób przekazu rustykalny.
  5. Zaraz poprawię. Na szczęście tu jest możliwość edycji w każdej chwili. Ten portal może być warsztatem pracy i to jest bardzo fajne.
  6. Dziękuję. Ttochę mi lepiej. (na duszy)
  7. CIENIE Młody chłopak, snujący się od pewnego czasu po wiosennym, bezlistnym jeszcze ogrodzie zbliżał się w stronę domu. Wyjrzałam i powiedziałam grzecznie; -W czym mogę być pomocna? - A on zapytał, czy pozwolę mu umyć ręce. -Oczywiście. Tu jest łazienka - pokazałam drzwi. I tak poznaliśmy się i nie poznali właściwie, bo po wyjściu z łazienki powiedział tylko -Przepraszam – I poszedł sobie. Patrzyłam przez uchylone okno, podczas gdy on zbliżał się do bramy. Wiedziałam, że nie był sam, w głębi podwórza od rana kręcili się jacyś obcy... Do licha! Co za jedni? Po co przyjechali? Ale tego samego dnia w domu pojawiło się poszarpane i trudne do odczytania pismo podziemne "Zapis", nad którym, podniecona, spędziłam bezsenną noc. A więc ten młody okazał się emisariuszem... Emisariuszem objawionej mi nagle prawdy. Od rana wiedziałam już, że mąż w warsztacie ( produkcja ”deficytowych” części do Malucha) omawiał cichaczem z nimi pewne przedsięwzięcie, bo kiedy znikli, wyznał (z wyrazem twarzy człowieka należącego już do konspiracji), że im odstąpił stary, stojący nieopodal domek, z którego zeszłego lata żeśmy się wyprowadzili. Od tego dnia minął jakiś czas. Nadeszła prawdziwa wiosna. Wiosna „Solidarności” w rozkwicie. Długo nic się nie działo, ale my, we dwoje czyniliśmy przygotowania. Mąż starannie pobielił ściany w opuszczonym domku, przybił, co należało przybić i odetkał zlew. W małym pokoju stało jeszcze piętrowe łóżko należące niegdyś do moich dzieci, ale w dużym było przestronnie, pusto. I czynna była, nikomu już nie potrzebna, stara lodówka w kuchni. Pod koniec kwietnia zaczęli pojawiać się ponownie nowi znajomi, na razie tylko na chwilę, w jakimś konkretnym celu, a może - ot tak sobie.. A może, żeby upewnić się, czy miejsce jest dość bezpieczne? Zaręczył, co prawda, za nas wspólny znajomy hydraulik, Janek, ale i tak, widocznie należało sprawdzić. Jednym z pierwszych, który wpadał co pewien czas, był młodzieniec o przezwisku Żuk. Dzięki dobremu wychowaniu z pytaniami zwracał się wyłącznie do mnie. Ale mąż tego nie lubił. Z przekąsem mówił o Żuku. Może na skutek tego nieporozumienia, pomiędzy mną a Żukiem, zaczęła kiełkować sympatia, wątlutka, jak roślinka zaczynająca życie pod kamieniem. Przyznaję. Czekalam na chłopaka, którego poznałam wówczas, gdy pytał mnie o łazienkę. Wiedziałam już – wykształcony. No i podobno znał Lipskiego, a także innych wielkich będących na szczytach KORu. Na imię mu było Paweł. (Nazwisk nie używano). Chłopak był jakiś tajemniczy, smutny, przygaszony. A Żuk owszem, owszem, wykształcony również. I wyglądał naprawdę nieźle. Pod koniec kwietnia jeden z nowych znajomych - Maciej zaczął zwozić błękitnym Fiatem 125 papier powielaczowy w ryzach, beczkę farby, olej.. Zdobycie tego wszystkiego musialo byc niebywale trudne. Potem, któregoś ranka pojawiły sie powielacze i zawitali drukarze To dziwne, że „ nasi chłopcy” - przez kilka pierwszych dni mówiliśmy „oni”- drukowali przeważnie w nocy. Czyżby wymogi konspiracji? Wieczory były wyjątkowo ciepłe, więc nasi chłopcy w domku otwierali okna. Pewnej nocy podeszłam bliżej, żeby zobaczyć, co się dzieje, bo usłyszałam monotonny szum. Chyba wiedzą, co robią? Zobaczymy, co z tego wyniknie. Powiedziałam mężowi i on się tym trochę przejął. A gdyby sąsiedzi donieśli? Nie wiadomo kto. Ale ktoś mógłby. W naszym nowym domu, wciąż jeszcze dalekim od wykończenia, taras zastępowały luźno ułożone deski. W ciągu dnia goście odpoczywali. Na deskach zbierało się męskie towarzystwo popijając piwo. Oprócz Pawła, Żuka i kogoś jeszcze, bardzo ważnym w tym gronie okazał się człowiek, o którym mówili, że pisze. Literat. Podobno opublikował w Kulturze (nie tej paryskiej) opowiadanie. Leżeli rozleniwieni, mój mąż gadał i gadał o czymś, bardzo podniecony, a ja patrzyłam na to zza szyby kuchennego okna. Tamci słuchali z uśmieszkiem, od czasu do czasu któryś zachichotał. No pewnie, takim bywalcom salonów jak oni, mój mąż, mieszkaniec zapadłej wsi, powinien (czemu nie?) wydawać się atrakcyjny. Chociaż zapewne - nieco egzotyczny. Czasami po obfitej porcji jajecznicy (były takie dnie, że do jedzenia mieliśmy wyłącznie jajka) „chłopcy” rozsiadłszy się w fotelach rozmawiali z nami leniwie i od niechcenia, ale, wydaje mi się, że z dużą dozą przyjaznej poufałości, ciepła. Ośmielona, starałam się dać im do zrozumienia, że jeśli chodzi o mnie, to mają do czynienia z kimś, kto znalazł się w tej odległej, podwarszawskiej dziurze poprzez przedziwne, nieoczekiwane zakręty losu. Byłam artystką zanim wyszłam za mąż i w całej pełni, jak oni, należę do inteligencji. Skorzystałam nawet z okazji któregoś dnia i powiedziałam kilka, ciekawych i oryginalnych – tak myślę - uwag o teatrze. W odpowiedzi, na twarzy Pawła ukazał się życzliwy, owszem, chociaż nikły uśmiech. Problemem, który zajmował wszystkich była polityka i aprowizacja, a Pawła gnębił szczególnie brak słodyczy, bez których nie mógł się po prostu obejść. A więc to była t a szansa, żeby się zbliżyć do niego. Postanowiłam zrobić wszystko, żeby to załatwić. Czekałam z tym na odpowiedni moment. Tymczasem wyprawiwszy dzieci do szkoły i nie mogąc myśleć o niczym, co nie było związane z „chłopcami”, całymi dniami opalałam się leżąc w trawie. Wydaje mi się, że wyglądałam nieźle; nie mijali mnie obojętnie przechodząc przez dziurę w płocie z jednego ogrodu do drugiego. Zdarzało się nawet, że mieli do mnie pytania, albo interes, bardzo pilny. Płynący za naszym ogrodem Świder nanosił co roku piasek na przybrzeżne plaże. Po przeciwległej stronie rzeki utworzyła się piaszczysta łacha. Ale po naszej stronie, za ogrodem, wznosił się lekko podwyższony, trawiasty brzeg, na który po południu przyganiano krowy. Goście rzadko przenosili się na drugi brzeg, na plażę, widocznie lepiej czuli się na wydeptanej łączce. Przychodzili wczesnym popołudniem już wyspani po nocnej pracy i rozbierali się do naga. Mnie, leżącej na plaży nie widzieli, a może moja obecność nie miała dla nich znaczenia... Po prostu, tak było im wygodnie. Pokryci byli plamami granatowej farby, która rozpuszczona w wodzie i nie domyta, nadawała ich ciałom nieco upiorny, trupio -siny kolor. Starałam się nie patrzeć w tamtą stronę, w pewnych momentach jednak, wyjątkowego wybuchu wesołości, było to, po prostu, nieuniknione. I oto, któregoś dnia, zobaczyłam jedną z tych starych kobiet, a była to – o Jezu! – moja teściowa, nazywana Babką - idącą z krową prosto na nich. Krowa poczuwszy rzekę przyśpieszyła kroku, a Babka biegnąc truchtem za nią nie miała czasu się rozejrzeć. Nie spodziewając się niczego, co mogłoby ją zaskoczyć, zapewne nie od razu zauważyła nienaturalnie sinych, obnażonych mężczyzn. Usiedli skromnie tyłem do niej, a ona napoiła krowę, trzymając w ręku krowi łańcuch i poczekała, aż tamta się wypróżni. A potem obojętna na sprawy świata, który jest tam, we mgle, daleko za horyzontem, nie spiesząc się wyruszyła w powrotną drogę. Z kupnem cukierków dla Pawła miałam oczywiście kłopot. W prywatnym kiosku z warzywami, udało mi się kupić samochodzik wypełniony słodkimi kuleczkami w najrozmaitszych kolorach. Postanowiłam nie czekać i zanieść go osobiście, mając dzięki temu okazję zbliżenia się do tego - mojego niegdyś - domu, a teraz tajemniczego przybytku wypełnionego wyłącznie obecnością mężczyzn. Zastałam wszystko w takim stanie, jakiego nie spodziewałam się może, ale jaki, po prawdzie, w zupełności mógł być do przewidzenia. W kuchni zatkany zlew z udrapowaną na nim ciemną, cuchnącą szmatą, a na maszynce przypalony garnek. Żuk, jak by nie było esteta, bo historyk sztuki, wydawał się skrępowany i usiłował coś, czego zapewne się wstydził, upchać pod poduszką. Powiedziałam, że szukam Pawła. Paweł grzebał w stercie zepsutych druków w kącie dużego pokoju. Podałam mu samochodzik. Nie wiedział, co to jest. -Cukierki Ucieszył się. -Ach tak! Schyliłam się nad podłogą. Zaczęłam po trochu czytać leżące tam, nikomu już niepotrzebne, zabrudzone kartki. A potem szperając w stosie, zebrałam numer Zapisu . O ile dobrze pamiętam – numer osiemnasty. Zapytałam, czy mogę go sobie zabrać. Oczywiście. Wzięłam. Zachowam go na pamiątkę. To nic, że brudny trochę , rozmazany i niewyraźny. Po pewnym czasie zaczęliśmy jedni do drugich mówić po imieniu. Kontakty towarzyskie zacieśniały się, powstało coś w rodzaju zażyłości pomiędzy nami. Chłopcy spieszyli się. Ten, który to organizował – Maciej, woził za sobą ogon. Był to biały Fiat 125 z dwoma panami, którzy ani trochę nie wyglądali jak turyści. Twierdził, że potrafi ich zgubić. Być może. Ale represje zelżały i – jak mówili mi sami chłopcy - ta robota stawała się półlegalna. Ci panowie we Fiacie - tak myślę - doskonale wiedzieli co się święci i na razie nie zależało im na tym wcale, żeby się ujawniać. Trzynastego maja od rana, jak zawsze, słuchałam Wolnej Europy,(tylko ja - mąż nie miał do tego cierpliwości). Słuchałam przenosząc się z miejsca na miejsce, to tu, to tam, żeby przedrzeć się przez zagłuszanie. I usłyszałam: Zamach. W popłochu i podnieceniu od razu pobiegłam do drukarni. Wiedzieli już. Wiedzieli też, kto to zrobił - KGB. Nikt nie miał wątpliwości. Wieczorem w telewizorze krótkie migawki pokazujące bezwładnego człowieka w bieli, rewolwer w kółku, Ali Agca. A potem wszystko z wolna wróciło do normy. Właściwie nie było o czym mówić, dociekać, wszystko, co było do powiedzenia, powiedzieliśmy sobie od razu. „Chłopcy” zajęli się ponownie pracą. Moja zażyłość z nimi odrobinę wzrosła. Wzrosła o tyle, że siedząc nad rzeką , to z tym, to z tamtym, gwarzyliśmy sobie. Najczęściej z Żukiem, ale czasem – z Pawłem. Pewnego dnia Paweł wprawił mnie w zakłopotanie. Wiedział o moim podziwie dla niego, wszystkiego się domyślił, a to sprawiło, że siedząc na porośniętej trawą niewysokiej skarpie rozmawialiśmy często na osobiste tematy, nie tak osobiste, żeby się z czegoś zwierzać, o nie, ale tak, o życiu w ogóle, z powagą i ze szczerością. W pewnej chwili powiedział, niby to mimochodem, ale widocznie to pytanie miał już przygotowane od dawna . - Powiedz. Nie robi ci różnicy, że jestem Żydem? Ogarnął mnie popłoch. Co mu odpowiedzieć? Ależ nie – odpowiedziałam pospiesznie – oczywiście, że nie – . Żydem? Jaki Żyd? Też bym chciała. Może to o to chodzi? Dlatego taki zbolały? Och, chłopcze ,co za głupstwo. Dobrze byłoby usiąść teraz jeszcze bliżej, blisko, bliziutko, tuż tuż, żeby móc delikatnie dotknąć cię ramieniem... Później się dowiedziałam, (nie od niego) że to cierpienie Pawła spowodowane było przez kobietę. Aura tęsknoty, miłości, oczekiwania, jak gdyby unosiła się w powietrzu. Wszystko temu sprzyjało; wiosna, rozłąka, zagrożenie. Żuk czekał na dziewczynę. Nie przyjeżdżała, a on nie wiedział dlaczego. Telefonu nie było we wsi. Pojawił się ktoś nowy. Młodziutki, egzaltowany chłopak, który koniecznie chciał pomóc, ale nikt go nie znał. To znaczy znał go Maciej, zaręczył za niego, przywiózł. Podobno Mały z wielkim zapałem włączył się do pracy, gotowy na poświęcenie. Któregoś dnia odwiedziła go matka. Elegancka pani, pewna siebie, w rozmowie ze mną, nieco protekcjonalna, wyniosła, a przecież to ja musiałam ją gościć, podać herbatę... Skąd ta kobieta wiedziała, gdzie jest jej syn? No oczywiście. Mały jej powiedział. Któryś z „chłopców”, (kiedy już jej nie było), ostro go za to skarcił. Ale zanim to nastąpiło, poszli na spacer– byli przecież na wsi. Pokazał jej rzekę, a potem wyszli na otwartą przestrzeń. Przestrzeń rozległą, szarozieloną od młodych zbóż, z cienkim pasemkiem lasu, gdzieś na horyzoncie. W powrotnej drodze wstąpili do drukarni – ale to było już niepotrzebne. Nikt tej kobiety nie znał. Zadbana, rudawa (dobra farba) pani, opowiedziała mi potem o swoich podróżach do Londynu i szeptem, że przy okazji przewiozła powierzone jej materiały dla BBC... – nie wymuszone przeze mnie niczym zwierzenia budzące oprócz zawiści podziw i onieśmielenie. Pojechała - to znaczy musiała dobrnąć do stacji Świder na pewno w podobny sposób, jak się tu dostała. A chłopak (nie wiem czemu) nie był już dobrze traktowany, no i po pewnym czasie on także się gdzieś ulotnił. * Maciej wywoził paki zadrukowanych kartek, które ktoś potem składał i oprawiał. Nasza przygoda z drukarnią zbliżała się już do końca. Czułam dręczący niepokój o to, co będzie potem. Pustka? Pomagaliśmy obydwoje w likwidowaniu tego bałaganu.. Palić, nie palić niepotrzebne kartki? (Zebraliśmy stos). Nie. Lepiej wykopać dół. A co zrobić z kubłem nie zużytej farby drukarskiej? Później się zabierze. A ten powielacz? - Powielacz? Powielacz jest zdekompletowany A z resztą... nie mieści się w samochodzie. Przyjedziemy po niego później. Będzie nam potrzebny. W kącie pokoju leżało jeszcze sporo papieru powielaczowego, co najmniej kilkanaście ryz. Bardzo cenny. -Zabierzemy to, kiedy będzie trzeba. A więc upchałam ten papier w pokoju naszej córki Marii, w jej tapczanie. W opustoszałym domku pozostały błękitne plamy farby to tu, to tam. Gdzieniegdzie jakiś cień, jakby wspomnienie o kimś, kto zmęczony, albo zamyślony oparł się o ścianę. Sprzątając śmieci z podłogi znalazłam pusty samochodzik cały pokryty śladami zabrudzonych palców. Mój Boże. Trzeba go zabrać, schować. Zawsze mi będzie przypominał ten czas, tą niebywałą wiosnę... Pawła. Kiedy znikli na dobre, było mi ciężko na duszy. Jakaś męcząca nostalgia, nie wiadomo co robić ze sobą i chociaż lato w pełni, nic się nie chce. Wybrałam się do Warszawy raz, drugi. Ale tam również pustka. W lokalu „Solidarności”, gdzie wstąpiłam, ot tak, rozejrzeć się, tylko znany z jakiegoś zdjęcia Tomasz Jastrun i nikogo więcej. Nie licząc tłumu zupełnie anonimowych ludzi. Upał. Nadeszła jesień. W listopadzie spłonęła stodoła Babki.. Na szczęście, tej nocy nie było wiatru i oborę odratowano. Krowę, dwie świnki, kury, wyprowadzono w porę.. Ale stodoła – drewniana, kryta strzechą płonęła z hukiem... strasznym, a słoma paliła się wyrzucając w niebo iskry niczym fajerwerki. Krzyk, groza, bieganina, straż.. No i ten lament Babki... Od razu na myśl przyszło nam wyjaśnienie, oczywiste i tylko jedno – zemsta SB. Ale... dopiero w listopadzie? Potem zapalił się komuś stóg, a potem inna stodoła – milicja złapała piromana, a więc... nie zemsta jednak. * Ani po resztkę powielacza, ani po kubeł farby i papier, tej jesieni nie przyjechano, a potem był stan wojenny. Nasi “chłopcy” trafili do Białołęki. (Wiadomość o tym dostaliśmy od hydraulika). Stan wojenny, jak to stan wojenny. Leżąc w łóżku z uchem wciśniętym w poduszkę, słyszałam jakiś złowieszczy odgłos, jak gdyby łomot gąsienic. Gdzie? Może na szosie oddalonej o kilka kilometrów od nas? Ale to było tylko złudzenie. Nerwy. Mąż nie wiedział co zrobić z powielaczem przechowywanym w garażu, razem z rupieciami. Trzymanie go na widoku było ryzykowne. Kiedy zrobiło się nieco cieplej (a zima tego roku była wyjątkowo mroźna) wykopał w kącie ogrodu niegłęboki dołek i ostrożnie umieścił tam ten powielacz starannie zabezpieczony, żeby się nie zniszczył. W obejściu zamiast stodoły wciąż było pogorzelisko. Stodoła powinna być murowana. Z cementowej cegły. Trzeba wynająć murarza - o murarza nie było łatwo. Zgłosił się pewien, znany w okolicy milicjant na emeryturze, Waldek. W sile wieku jeszcze. Postawił warunek; musi zamieszkać na miejscu, bo nie chciało mu się dojeżdżać. Prosta sprawa, jest przecież pusty domek, a w domku wygodne łóżko i lodówka. Nikomu nie przyszło do głowy, że są również aż nadto wyraźne cienie tamtych lokatorów. I stoi w kącie pokoju kubeł granatowej farby. No tak. Kiedy SB i zomowcy zjawili się o świcie, było lato. Parę dni przedtem mieliśmy wiadomość od Janka - hydraulika, że nasi „chłopcy” są już na wolności. Okrążyli ogród z dwóch stron – kilkunastu, a może kilkudziesięciu. W mundurach. Ci co weszli do domu ubrani po cywilnemu. Trzech. Ten trzeci trzymał w pogotowiu kamerę. Byli ostrożni, czujni. Ale mąż, dzieci, ja (w negliżu) bardzo wystraszeni, a wiec zomowcy wkrótce przestali czaić się za parkanem i zwartą tyralierą zaczęli przeczesywać ogród. Jeden z cywilów został z nami, a drugi poszedł do drukarni. Wiedzieli o wszystkim, nie było się co wypierać. W tym czasie, kiedy przeszukiwano pokój Marii i wyciągano z tapczanu papier powielaczowy, ten od kamery udał się do ogrodu, żeby sfilmować dom. (Podobne do tej sytuacje pokazywano w telewizji, traktując je jako piętno hańby ). Mąż rzucił się, protestował, lecz ja mu szepnęłam – głupi, to przecież będzie fajnie, kiedy pokażą nas w dzienniku - więc się uspokoił. Trzęsłam się... nie wiem, ze strachu, czy też z podniecenia? Nasz dom zwolna zamieniał się w pobojowisko. Zajrzeli do łóżek, szaf, z półek wywlekli książki, nielegalne druki (te bardzo staranie powiązali w paczki). Najbardziej zależało im na powielaczu. To dziwne. Wiedzieli, że jest powielacz (od kogo?) tylko nie wiedzieli gdzie. Nie mogli znaleźć, ani w domu, ani w zabudowaniach. (W piwnicy dwóch zomowców ostrożnie przekopywało węgiel.) Tamta ekipa, wysłana do drukarni, triumfalnie przywlokła ze sobą kubeł farby drukarskiej i zbutwiałe kartki Zapisu, które znaleźli w ogrodzie. Byliśmy winni – to już nie ulegało wątpliwości. Tylko kto jeszcze? No kto? A skąd my możemy wiedzieć? Przecież nie podawali nazwisk. Wynajęli domek i tyle. O proszę. Tu jest umowa. Jakaś organizacja studencka. Esbek zachichotał i spoważniał zaraz – Nie „NOWA”? – ironizował. A licho wie. Nie wiemy. Może nowa. Po południu zabrano nas w konwoju na Rakowiecką, gdzie musieliśmy złożyć zeznanie. Oczywiście każde z nas osobno. Panom z SB (nie pamiętam twarzy) uparcie chodziło o ten powielacz. (Po diabła im powielacz? Jeśli wiedzą, że jest schowany u nas, powinni wiedzieć również, że do niczego się nie nadaje, że jest niekompletny). Grozili aresztowaniem. W więzieniu są wszy i szczury. No i na moje dzieci czekają już w domu dziecka. A czy pamiętam, co stało się ze stodołą? Więc się rozpłakałam. Wróciliśmy jeszcze tego samego dnia. Każde osobno. Wydawało się, że to koniec, ale... niezupełnie. Za naszym ogrodem, na uliczce prowadzącej nad rzekę, zaczęli pojawiać się turyści we fiatach 125. Pary. Mąż postanowił ukryć staranniej powielacz. Pozbycie się tego urządzenia wydawało się koniecznością. Bo co z tego, że zakopany? Jeśli tak bardzo tamtym zależało, mogli wejść i zabrać się do przekopywania ogrodu. Trzeba powielacz przenieść na drugą stronę rzeki i zakopać w piasku. Pomysł dobry na pewno, chociaż ryzykowny. Poczekamy na odpowiedni moment. No i nadeszła wreszcie dżdżysta i ciemna noc. Siedzieliśmy jakiś czas skuleni z powielaczem w krzakach patrząc i nasłuchując. A nuż ktoś nas śledzi? Potem ostrożnie przenieśliśmy go przez wodę rozglądając się, czy nikogo nie ma. Mówiliśmy szeptem. Po drugiej stronie, w piasku był już wykopany dół. Tu go nie znajdą. A gdyby nawet. My o niczym nie wiemy. Może wiosenne roztopy przywlokły go skądś, z daleka, a może zakopał go ktoś inny ? Po dwóch tygodniach, kiedy byłam jeszcze poruszona wydarzeniami, chociaż z wolna stawały się już przebrzmiałe, przyjechali Maciej i Paweł. Boże! Co za niespodzianka. Przeszkadzając sobie wzajemnie opowiedzieliśmy im (z pewną egzaltacją) o rewizji, o aresztowaniu. Ale oni wiedzieli o wszystkim i przyjechali w tej sprawie. (No, nie tylko). Przede wszystkim należy ustalić, kto doniósł. Ja wiedziałam – to ten milicjant Waldek, ale nikt jakoś nie chciał w to uwierzyć. Powiedziałam, że SB musiało wiedzieć o wszystkim, jeździli przecież za Maciejem, ale to też uznali za mało prawdopodobne. Mężowi i naszym gościom najbardziej trafiło do przekonania, że to ta ruda pani, matka chłopca, była wtyczką, agentką. Protestowałam. Nie mieli przecież dowodu. Upierałam się przy wersji Waldka. Obrzydliwy. Kiedy go zobaczyłam, od razu mi się nie podobał. I nawzajem. Ale mój mąż zaprzeczył, znał go. Podczas budowy stodoły – zdarzało się - pili razem wódkę. Ale o tym „chłopcom” nie powiedział. O nieostrożności z zatrudnieniem Waldka nie było mowy, no cóż, mój mąż ma swoje słabostki i do takiej lekkomyślności na pewno by się nie przyznał. Ze strony naszych chłopców dało się wyczuć niewypowiedziane, ale snujące się pomiędzy słowami pytanie: No i co myśmy tam mówili, na tej Rakowieckiej? Wspomniałam o powielaczu. Że go można zabrać. Roześmieli się. Powielacz już niepotrzebny. Teraz offset. A część druków robi się na ksero. A co stało się z powielaczem? Mąż go wykopał, ale już bez mojego udziału. Widywałam to urządzenie to tu, to tam, aż w końcu zauważyłam, że leży na kupie złomu. Z samochodzikiem stało się inaczej. Zaraz po wyprowadzce drukarni schowałam go w szafie, pod swetrami. To była moja pamiątka – moja osobista. Brałam go do ręki co pewien czas, trzymałam przez chwilę w dłoni i odkładałam z powrotem. Niedawno, sprzątając szafę znalazłam samochodzik, ale nie było już na nim śladów palców pobrudzonych farbą. Cienie na pobielonej ścianie poznikały dawno .
  8. No to teraz merytorycznie. Czwarty wers nie brzmi dobrze. Jak rym to rym, trzeba było porządnie poszukać. Dwa wersy od słowa może należaloby opuścić, to jakby wtręt na siłę. A może cały wiersz należałoby zakończyć na ? Wtedy wyszło by leciutko i zwiewnie, kołysankowo. No , może jeszcze ostatnie dwa wersy. Przepraszam. Na ogół nigdy nikogo nie poprawiam, ale ten wierszyk przeczytałam wyjątkowo starannie.
  9. No nie. Tu się Pan nie popisał. Wpadł Pan w pułapkę rymów, czy co? I co z głębokim filozoficznym przesłaniem? Niech Pan czymprędzej wraca do działu prozy
  10. Świetna proza. Filozoficzna bardziej niż poetycka. Wielowarstwowa. Bo jest tu i On, istota transcendentna i jednocześnie pisarz w roli demiurga, który jednak nie zawsze panuje nad sytuacją. I czytelnik - bohater i ofiara. Moje gratulacje
  11. Nie da się naprawić tego, co się rozjechało.
  12. LUSTERKO Z pracy wracałam pekaesem. Nie zawsze pierwszym jaki się właśnie trafił. Czasem zajrzawszy do środka rezygnowałam, żeby poczekać na następny. Kierowcą następnego mógł być ten mały brunet z czarnym wąsikiem i o to mi właśnie chodziło. Widziałam, jak na mnie zerka. To nic, że czarnym wąsikiem usiłował przykryć zajęczą wargę, niewielki defekt swojej urody... Podobał mi się. Przyznaję. Niewysoki, to prawda, ale wydawał się bardzo męski. Na przystanku stała grupka oczekujących, kilka osób – było już po godzinach szczytu. Z za zakrętu wyłonił się pekaes i już wiedziałam – to on. Tak, to był mój kierowca. Wysadził pasażerów po przeciwległej stronie ulicy, skręcił w lewo, wycofał się i podjechał na przystanek. Przybrałam pozę nonszalancką, całą sobą demonstrując obojętność. Byłam ciekawa, co zrobi, kiedy mnie zobaczy. Nigdy do tej pory mnie nie zaczepiał, nie odezwał się nawet słowem, ale między nami wytwarzało się napięcie. Czekałam, aż się wychyli. Już mnie zobaczył. Zaczął wykonywać gwałtowne ruchy, coś poprawiał, siadał, wstawał, nie patrząc na mnie, chociaż stałam naprzeciwko otwartych drzwi. Nie patrzył na mnie, ale wiedziałam, że mnie widzi. Wchodziłam przed innymi, żeby zająć miejsce z przodu autobusu, w pobliżu lusterka. Z tej, czy z tamtej strony, to nie miało znaczenia. Zawsze lusterko, w którym mógł widzieć pasażerów było skierowane na mnie – dostrzegłam, jak je poprawiał, jeśli coś było nie tak. Nasze oczy spotykały się w tym lusterku, patrzyliśmy na siebie podczas jazdy, a mnie nawet do głowy nie przyszło, jakie to niebezpieczne – mógł przecież spowodować wypadek. Jego czarne oczka nabierały dziwnego połysku, jakby świecenia od wewnątrz, a całą niewielką postać rozpierała energia. Robił wrażenie człowieka pełnego wewnętrznego ognia. I jeździł za szybko, brawurowo, to mi się podobało. Podobało mi się również i to, że nie usiłował nawiązać znajomości – nie wiem, jakbym to zniosła. Co bym mu powiedziała. Pewno - nic. Spojrzenia, z pozoru nic nie znaczące gesty – to było i tak ogromnie podniecające. Autobus na końcowym przystanku stał, czasem kilka, a czasem kilkanaście minut i wtedy on, nabrawszy odwagi, mógł popróbować zaczepki, ale jeszcze się na to nie zdecydował. No i dobrze. Na szczęście, w samą porę zjawiał się jakiś znajomek, czy koleżka – Mały był człowiekiem towarzyskim i zaczynała się rozmowa. Siedząc blisko miałam uczucie, że rozmawiamy we trójkę. Był rozmowny w dobrym tego słowa znaczeniu, nie używał przekleństw, ani brzydkich słów, starał się dobrze wypaść, bo to co mówił, było chyba głównie skierowane do mnie. Przysiadał na pokrywie silnika, który w tym typie autobusu zajmował przód pojazdu. (I służył jako siedzenie, pomimo tabliczki nie siadać na masce). Niemal dotykaliśmy się kolanami. Bałam się poruszyć. Byłam świadoma swoich, dobrze widocznych nóg w szpilkach i swoich oczu podkreślonych czarną kreską. Pewność, że jestem taka ponętna i pożądana, była równie ekscytująca, jak jego bliska obecność. Wreszcie nadchodził czas odjazdu i pozostawało już tylko lusterko. Nie trwało to długo – wysiadałam na trzecim przystanku. Robiłam to z udaną obojętnością, nie rzucając porozumiewawczych spojrzeń. Potem drzwi się zatrzaskiwały. Ruszał gwałtownie, od razu nabierał szybkości, jakby chciał pokazać swój temperament. I to wszystko. Trzeba było czekać do następnego dnia. Oczekiwanie na ponowne spotkanie zaczęło pochłaniać wszystkie moje myśli i zaczynała dręczyć mnie niepewność... Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Szosa była tuż, tuż. Wiedziałam, że będzie wracał o określonej godzinie i wychodziłam na spacer. Bez pośpiechu. Ot, tak sobie. Zatrzymywałam się na poboczu. Było już ciemno. Przejeżdżające z rzadka samochody oświetlały mnie na moment i zapadała jeszcze głębsza ciemność. Autobus widać było z daleka, miał w górze dwa dodatkowe światełka. Stałam nie patrząc na autobus, a Mały nie zwalniał. Jakby mnie nie poznał. A może nie zauważył? A może poznał zbyt późno? I co mógł zrobić? Nie wiem. Autobusem dojeżdżali znajomi z osiedla, ale ja nie lubiłam towarzystwa. Nie było o czym gadać. W takich chwilach byliśmy tylko we dwoje. Jego oczy w lusterku nabierały coraz gorętszego blasku. Czy moje też tak świcą. Pewno tak. Wstydziłam się, to prawda, za jego niewielki wzrost i za tą zajęczą wargę, lecz zapragnęłam go dręczyć. Na moim przystanku wsiadał niejaki Mirek, piłkarz, przystojny, a więc, kiedy przysiadł się do mnie któregoś dnia, nie miałam nic przeciwko temu i zaczęła się ożywiona rozmowa. Zerknęłam w lusterko. Twarz Małego była szara, oczy bez połysku. Patrzył przed siebie. Potem wysiedliśmy. Mirek objął mnie w świetle reflektorów autobusu i usiłował pocałować. To tylko chwila. Autobus ruszył i nagle zrobiło się ciemno. Dziś mi się wydaje, że to właśnie w tym czasie mały kierowca zniknął z trasy. Potem obiło mi się o uszy, że gdzieś tam był jakiś wypadek – autobus wpadł do rowu, czy coś takiego, na skutek zbyt szybkiej jazdy. Może to był mój Mały? Nikt nic nie wiedział pewnego na ten temat, ale ja wyobraziłam sobie, że to był on. Wyobraziłam sobie, jak pędzi przez noc z rozpaczą w sercu i w końcu ląduje w rowie. Pasażerom, oczywiście, nic się nie stało. Tak mogło być, ale czy tak było? Na tej trasie nie pojawił się nigdy więcej. Zobaczyłam go po roku, może po dwóch, na dworcu autobusowym. Gdzieś jechałam, a może sprawdzałam tylko rozkład jazdy. Szedł do mnie przez halę, dzieliła nas spora przestrzeń.... Dostrzegłam jego uśmiech, pełen radości i nadziei... I przestraszyłam się nie na żarty. Nie było możliwości ucieczki. Stałam przed rozkładem jazdy z kamienną twarzą. Zbliżał się. Kątem oka widziałam, jak gaśnie. Nie odważył się podejść. Czyżby naprawdę sądził, że mogło by nas coś łączyć? Biedaku. To lusterko, to była tylko taka podniecająca gra.
  13. Przepraszam , panie Emilu. Jest Pan o wiele milszy ode mnie.
  14. Dziekuję panu Emilowi, panu Stanisławowi współczuję.
  15. ŻEGNAJ W zapluskwionym pokoiku-służbówce na Złotej - półtora metra na dwa i pół - przeżyłam kilka niewielkich dramatów, wiele godzin samotności i jedną scenę rozstania, po której płakałam trochę, ale cichutko, skrycie. Ze względu na gospodarzy. W tym czasie płakałam rzadko - więcej było poczucia nudy i beznadziejności. Tak to wygladalo. Zwykle dzień kończył się na smutku. Lecz kiedyś, ni stąd ni zowąd, coś nowego wdarło się w moje życie. Pewnego jesiennego dnia przed biurem na Marszałkowskiej czekał na mnie... Jan. Nie widywałam go od lat i nie sądziłam, że kiedykolwiek jeszcze spotkam. Jakimś cudem dowiedział się gdzie pracuję i przyszedł się pożegnać. Okazało się, że wyjeżdża. Za granicę. Na długo? Nie odpowiedział. Należało domyślać się, że na zawsze. Na pożegnanie chciał mi się z czegoś zwierzyć, ale nie teraz, nie od razu, to było zbyt ważne - umówiliśmy się na następny dzień. Przyjechał po mnie samochodem, bo najwidoczniej jemu się powiodło. Podczas studiów rzadko miewaliśmy pieniądze, a teraz, proszę, zajechał przed dom Trabantem, ubrany w elegancki kożuch. A więc nasze spotkanie, na razie, polegało na przejażdżce. W samochodzie miał niewątpliwie nade mną przewagę nade mną . Pustymi ulicami pojechaliśmy na Mokotów i z powrotem, a potem Traktem Królewskim na Stare Miasto. Początkowo czułam się skrępowana. Czego ode mnie chce ? Jest ciekawy, co teraz robię? Nie wyszłam za mąż. A on? Nie pytałam, czy się ożenił. Po diabła ta informacja - czasu się już nie cofnie. Chociaż teraz... Bo teraz byłam kimś, kto potrzebuje, być może, odrobiny wsparcia. A on wyjeżdża. Proszę. Do Paryża. Ma przed sobą bajeczne życie. A ja? Wciąż tylko ten męczący sen, w którym z trudem udaje mi się złapać oddech, kiedy ostatkiem sił usiłuję wydostać się na powierzchnię. Rozmowa się kleiła, nie powiem. Wysiedliśmy z samochodu, żeby pójść na Rynek Starego Miasta, do kawiarni. Zdjełam płaszcz. Byłam ubrana na czarno. W kawiarni tłok, jedyny wolny stolik w przejściu, ale dobre i to. Jan zamówił kawę i chciał mi postawić ciastko, ale się nie zgodziłam, bo w pewnych okolicznościach jedzenie staje się krępujące. Kiedy rozsiedliśmy się na dobre, rozmowa toczyła się wyłącznie o tym, co ja i on robiliśmy w ciągu ostatnich lat. Jan pokazał mi swoje zdjęcia. ( Nie przepadam za oglądaniem cudzych zdjęć). A na tych zdjęciach był on, ale nie ten, którego znałam. Obcy człowiek w obcym otoczeniu. Byłam ciekawa jedynie, czy towarzyszy mu kobieta. Rozmawialiśmy w taki sposób, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Nie miałam przecież kłopotów. Nikt mnie nie krzywdził, tylko ta ślepa ściana, poza którą nie sposób się wydostać. Dlatego byłam zaskoczona jego nieoczekiwanym podziwem dla mnie. To ja byłam tą dziewczyną pełną spokoju i dystansu do życia? Wyniosłą i niezależną? Boże! Co on? Nasza krótka znajomość , to któraś bujna wiosna pod koniec drugiego roku studiów. Kilku młodych poetów i gromada satelitów. Wszyscy w orbicie takiego jednego, który należał do Koła Młodych. Pamiętam te ich zabiegi o miejsce w almanachu, chociaż mnie to nie dotyczyło. Ja byłam z Janem. Też ktoś w rodzaju satelity. Dziewczyna poety. Przez te kilka tygodni, może miesięcy, dziać się musiało bardzo wiele, może była nawet mowa o miłości... Ale nic między nami nie zaszło, pocałunki, pieszczoty tylko i takie tam...rozpinanie bluzki. Chociaż – przyznaję - on uparcie czegoś ode mnie chciał. I niecierpliwił się coraz bardziej. Któregoś dnia powiedział (siedzieliśmy w akademiku), że może nawet mógłby się ze mną ożenić, ale powiedział to takim tonem, jakby to była ostateczność. A ja poczułam się urażona. W pierwszym odruchu pokazałam drzwi. Ociągał się, ale wyszedł. Co tam. Niech idzie. Przede mną całe życie jeszcze. I inni chłopcy. Nie wiem, co się z nim potem działo, widywaliśmy się z daleka. Przypuszczam, (śmiechu warte), że od tej chwili uważał, że jestem niedostępną, dumną kobietą nie do zdobycia, o której nie sposób zapomnieć. Tak myślę. Sądząc z tego, co mi powiedział w tej kawiarni, wciąż byłam niezapomniana. (A może... niezastąpiona również?) Lecz to, co najważniejsze, powiedział mi jednak dopiero w ostatniej chwili, kiedy zajechaliśmy przed dom na Złotej i ja usiłowałam wysiąść. Ociągając się . Jak by nie było, nie mięliśmy się już nigdy spotkać. I on wtedy powiedział mi właśnie to: -Byłaś kobietą mojego życia. Sądził, że ja się wzruszę. Nic z tego. Bo ja poczułam rozczarowanie. Stało się oczywiste, że gdyby mu zależało, gdyby czegoś jeszcze ode mnie chciał, na pewno by tego nie powiedział. Ale on miał to już poza sobą. Wiedział chyba, że się uwolnił. Moje rozczarowanie musiało być widoczne, co jemu z kolei sprawiło zawód, może spodziewał się euforii? A ja siedziałam milcząc z kamienną twarzą i z jakimś, niczym nie uzasadnionym rozgoryczeniem wewnątrz. No i po wszystkim. Z nim już koniec . Patrzył na mnie, zdumiony chyba, bo wydawało mu się, że jestem, nie wiadomo czemu, jakaś okropnie zła. Wysiadłam z samochodu trzasnąwszy za sobą drzwiami i powiedziałam. - Żegnaj. A potem wpadłam do bramy płacząc. Coś się skończyło. Razem z Janem odeszło to moje drugie, przez niego niezapomniane ja, a on sam stał się nieosiągalny, on – jedyny dysponent tamtej mnie, być może nierzeczywistej, ale jakoś tam istniejącej przecież. Weszłam cichaczem do pokoju, żeby nie budzić gospodarzy i z płaczem rzuciłam się na łóżko. * Po paru dniach, kiedy prawie przestałam już o tym mysleć, idąc Bracką w stronę placu Trzech Krzyży, w kolejce przed Orbisem zobaczyłam Jana. W kożuchu i kolorowej czapeczce robionej na drutach. Dawniej takiej nie nosił. (Oczywiście, nie mógł nosić. Przecież w ciągu tych kilku lat zmieniła się moda.) Zawahałam się.. i przeszłam szybko na drugą stronę Cedetu, żeby mnie nie dostrzegł. Bo gdyby mnie zobaczył, mógłby pomyśleć sobie, że to nie przypadek. Że, być może, spodziewam się czegoś jeszcze. Ale on mnie nie zauważył. Być może. To nic. Żegnaj.
  16. Pierwsza zwrotka zapowiadała cos sensownego, ale nastepne to zniweczyły. Kiedy wychylona przez balkon wyrywała chwasty, sytuacja stala sie podejrzana. Kiedy wyruszyla po chrust, żeby napalić w mieszkaniu z balkonem zrobiło się całkiem dziwnie (chyba że to piętrowa willa z balkonem, ale wtedu chrust na nic by się nie zdał) . O matce niekoniecznie trzeba pisać tak sentymentalnie. Sentymentalizm buja się na krawedzi kiczu, a kicz to fałsz.
  17. Przeczytałam z opóźnieniem, za to z satysfakcją. Opowiadanko finezyjne.
  18. O wiele łatwiej jest pisać długie opowiadania, krótkie wymaga wielkiego kunsztu - to moja dodatkowa odpowiedź
  19. Autor wstał z podłogi i napisał bardzo piękny, poetycki tekst. Gratuluję
  20. To wyłącznie moja osobista sprawa - męczy mnie czytanie zwojów.
  21. No i fajnie. Czekam na inne opowiadania pana Emila. (równie krotkie)
  22. Zaczyna sie dobrze, potem pęcznieje nieco od patosu i dobrze że pod koniec to wzdęcie nieco opada. Ale opowiadanie prawdziwe. Chłopcy tak mają. "Lubie jak patrzysz" a nie "jak się patrzysz"
  23. Wyobraziłam sobie, że to jest książka, średniej długości, jakieś 200 stron i ja muszę ją przeczytać, bo jestem recenzentem... brrrrr
×
×
  • Dodaj nową pozycję...