Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wanda Szczypiorska

Użytkownicy
  • Postów

    336
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Wanda Szczypiorska

  1. Nie podoba mi się ten wewnetrznie sprzeczny bohater, ale doceniam jego autentyzm. Opowiadanie jest bardzo dobre, dobrze pomyślane, dobrze zbudowane. Gratulacje.
  2. Pani Marto! Co się z Panią stało? To Harlekin w połączeniu z reklamą serków homogenizowanych (dziadek i babcia).
  3. Dlaczego nie? Domniemany pan R. ma talent. To jest świntuszenie artystyczne.
  4. Pani Marto. Nie mogłam napisać leżeliśmy i gadaliśmy, bo to szeleści i rytm się załamał. Gadali jest całkiem świadome. Właśnie niedawno przeczytałam - odnośnie Artura Millera, że krótkie opowiadanie powino być poniekąd prozą poetycką i rządzić się jej prawami. Nie lubię werystycznych opowiadań. Za bardzo mi to przypomina mały realizm lat sześdziesiątych. Tytuł "Przyjaciółki" jest oczywiście ironiczny. Pisząc staram się, żeby nic nigdy nie było jednoznaczne.
  5. To co się rozjechało podczas zapisu nie dało się naprawić.
  6. PRZYJACIÓŁKI Pod koniec studiów zaprzyjaźniłam się z Zuzanną. Stało się tak, być może, bo obie byłyśmy trochę do siebie podobne. Ona, co prawda, bardziej ode mnie utalentowana, ale za to niedoświadczona i naiwna, a w pewnych sprawach, (dotyczących chłopców), zupełnie jak małe dziecko. Przesiadywałyśmy na korytarzu, chodziłyśmy do stołówki i na te wszystkie imprezy, na które chodzić we dwie było o wiele raźniej. Nie musiała mi nawet mówić, że kocha tego pięknego Kota. Wiedziałam, że kocha go beznadziejnie i całkowicie bezsensownie. I głupio, bo Kot w tym czasie nie rozstawał się z jednym takim, chudym chłopakiem o niezdrowej cerze, wyglądającym trochę tak, jak gdyby stale był przemarznięty. Niektórzy mówili o nich, że są nierozłączni. Wydajemi sie, że to jedynie plotki. Wiedziałam o uczuciach Zuzanny. Wiedział o nich również sam Kot - obiekt miłości. Chociaż ona, trzeba przyznać, była dyskretna. Ani mu się nie narzucała, ani w jakiś specjalny sposób nie usiłowała zwrócić na siebie jego uwagi. Może z obawy odrzucenia, a może z nieśmiałości? Tylko że on, chyba, nie był nią zainteresowany i to wcale nie z powodu tamtego z ziemistą twarzą. Chyba coś zaszło pomiędzy nimi, co jej musiało wydawać się bardzo ważne, ale dla niego, myślę, było bez znaczenia. Może dotknięcie, może słowa? Może ją objął nagle przechodząc ciasnym korytarzem? A może ona mu wyznała desperacko miłość? Nie wiem. Bo ja nie rozumiałam zauroczenia tym facetem pomimo jego urody. Dla mnie był jednym z ostatnich, którzy mogliby mnie pociągać. Był początek czerwca i piękna pogoda. W pracowni na ASP ktoś wpadł na pomysł, żeby w niedzielę u mnie, na wsi, urządzić taki ni to piknik, ni to prywatkę. Co prawda, mieszkałam z Mamą, w wynajętym pokoju, ale miałam do dyspozycji dziki ogród, a za ogrodem nieograniczoną przestrzeń. Koledzy, ci z którymi się przyjaźniłam (jeśli to można nazwać przyjaźnią), gnieździli się prawie wszyscy w dusznych pokojach, w akademikach, w mieście. Przyjechali wszyscy razem, tylko tak można było się do mnie dostać. Sami się poumawiali pomiędzy sobą - ja czekałam na nich, przy szosie lubelskiej, na przystanku. Wysiedli z przesadnym, być może, hałasem i okrzykami powitania. Przyjechał Alek, Kryśka z narzeczonym, wysoki Jurek – aktor (było już po sezonie w Esteesie), Kot bez tego swojego satelity, Zuzanna i parę osób jeszcze – kto? Tego już nie pamiętam. Potem do zabawy wciągnęliśmy także bułgarskiego kompozytora, mieszkającego na parterze. Bułgar żył w biedzie i usiłował wkręcić się do radia. Jadał wyłącznie zupy z proszku, (zapach sztucznego barszczu przenikał wszystkie domowe zakamarki), ale okazał się towarzyski. Dołączył do nas wieczorem, bo zaraz po ich przyjeździe, prosto z przystanku, całą gromadkę, ożywioną bardzo, zaprowadziłam na skróty przez las nad rzekę i ulokowałam w zacisznym miejscu koło glinianki, gdzie jak co roku było kąpielisko. To, co działo się tam, nad rzeką uleciało mi gdzieś z pamięci, ale dzięki temu, że ktoś przywiózł ze sobą aparat fotograficzny, ten upalny dzień znieruchomiał pod postacią kilku szarawych zdjęć. Leżą teraz przede mną. Na jednym z nich jest nas troje. Narzeczony Kryśki zdejmuje spodnie, widocznie ma zamiar popływać, a Kot stoi już w samych slipkach i śmiejąc się patrzy na mnie. Na innym siedzimy wszyscy na miedzy obok pola młodego żyta. Kot rozleniwiony leży tuż za mną zanurzony w trawie, Zuzanna siedzi nieco dalej, w ciemnych okularach i patrzy przed siebie nieruchomo w przestrzeń. Na trzecim zdjęciu wysoki Jurek trzyma mnie w uścisku, a ja się śmiesznie wykrzywiam i usiłuję wyrwać. Tym razem Kot stoi na pierwszym planie – spogląda na nas odwrócony tyłem do obiektywu. Nie wygląda na to, żeby ta zabawa nad rzeką, to był taki sobie zwyczajny piknik z jedzeniem w koszyku. Wydaje mi się, że wszyscy po pewnym czasie byliśmy okropnie głodni. Moja Mama przygotowała przyjęcie, takie, na jakie nas było stać. Kartofle ze słoniną i kwaśne mleko, świeżutkie, pokryte śmietaną, nastawione osobno dla każdego z gości. Jedni z hałasem, inni lekko zażenowani wchodzili na górę po wąskich, skrzypiących schodach. Rozsadziłam przybyłych dookoła stołu, Mama podała półmisek z kartoflami, a ja każdemu jego naczynie z mlekiem. Potem wszystko działo się błyskawicznie. Minuta, może dwie i nie było już po jedzeniu śladu. Za to u wszystkich zauważyć się dał lekki zawód, jakby niedosyt, jakieś takie niepewne miny i... co robić dalej? Alkohol by się przydał, ale skąd wziąć? Może zresztą ktoś przywiózł ze sobą i wypiliśmy po kieliszku, a teraz chciałoby się więcej? Jedyny sklepik zamknięty, bo niedziela, zresztą w sklepiku i tak pod koniec tygodnia nie ma taniego wina. Ale wino można kupić w sąsiedniej wsi, w gospodzie ludowej, nazwanej przez właściciela, czyli miejscowy gees, Karczmą Napoleona. Po chwili zamieszania zapadło postanowienie, że idziemy wszyscy. A wiec zrobiliśmy zrzutkę i wyruszyliśmy w drogę. (Bułgara jeszcze z nami nie było, dołączył do nas po naszym powrocie, dopiero o zmierzchu). Szosa lubelska wtedy, to nie ta dzisiejsza, rwąca rzeka, której nie sposób przekroczyć z jednego brzegu na drugi. W tamtych czasach bywała pusta. Szliśmy energicznym, szybkim krokiem, weseli, chociaż nieco spięci, nieco oszołomieni przeczuciem niezwykłych, nie znanych nam jeszcze przeżyć. Zuzanna nie lubiła wysiłku, szła ścieżką rowerową w szpilkach, nie nadążając za nami. A może specjalnie tak się wlokła, żeby znaleźć się w pewnej odległości od nas? Czekała na Kota. Zauważyłam to, ale on, nie wiem nawet, czy się obejrzał. Mało mnie to obeszło, muszę przyznać. Byłam nadmiernie podniecona i zbyt chyba zajęta gośćmi. Do gospody weszliśmy całą gromadką. Pierwsi stanęli przy bufecie Jurek i narzeczony Krysi i nie mogli dojść do porozumienia: wódka, czy wino? Wreszcie uznali , że wino bardziej się opłaca i po naradzie kupili kilka butelek tego najtańszego. Wymagało to jednak żmudnych obliczeń, dodatkowego grzebania po kieszeniach, a potem trzeba było jeszcze załatwić sprawę z bufetową, żeby wbrew zakazowi umożliwiła wynieść te butelki. Udało się. Stanowiliśmy, jak by nie było, lepsze towarzystwo, światowe, eleganckie. Starzy bywalcy baru, zaciekawieni, trzymali się od nas z szacunkiem w pewnej odległości. Po dokonaniu zakupu byliśmy ogromnie podnieceni i ten radosny nastrój trwałby zapewne przez całą powrotną drogę, gdyby nie to, że stało się coś... takiego, że mam przed oczami to wydarzenie do dziś – jak żywe. Bo każde z nas niosło po butelce... i oto nagle Alek potknął się, wypuścił swoją butelkę z rąk, a ona rozbiła się o asfalt i wino popłynęło zwolna długą, czerwoną strugą. Pierwszym odruchem wszystkich, bez wyjątku, był gniew na Alka, ( ktoś jednak śmiał się histerycznie), potem był żal, a potem już tylko rezygnacja. Trudno. O jedną mniej. Alek zawsze zażenowany do granic możliwości, teraz, po prostu chciałby zniknąć. Szliśmy dalej, mniej jakby rozbawieni i bardziej cisi. Ale to szybko minęło. Zapadło postanowienie, że pozostałą część dnia spędzimy w ogrodzie, w tym jego najbardziej zdziczałym, zarośniętym kącie. Rozłożyliśmy się na trawie z okrzykami zachwytu, bo w zaniedbanym parku dawnego dworu, po drugiej stronie uliczki, śpiewały słowiki. W imieniu swoim i gości zaprosiłam bułgarskiego kompozytora, a on nie przyszedł oczywiście z pustymi rękami. Okazało się, że ma schowaną na wszelki wypadek - a nuż trafi się jakiś gość - butelkę. W tym okresie wszyscy mieliśmy trochę niezdrowy wygląd, złą cerę szare twarze. To przez tryb życia zapewne i przez te palone przez nas sporty. I Alek tak wyglądał i narzeczony Krysi. Tylko Kot miał cerę gładką, różowo brzoskwiniową i taką kocią, zbyt ładną, chłopięcą twarz. A przy tym był małomówny i stale jakby szyderczo uśmiechnięty. To Jurek zabawiał towarzystwo. Skorzystał z okazji i popisywał się aktorstwem. Ale w miarę jak ubywało wina i jemu rozchodziła się gdzieś publiczność. Każdy robił, co chciał. Na uboczu, pomiędzy krzakami jaśminu, gwarzyło ze sobą towarzystwo leżąc, ot tak sobie, jedni od drugich w pewnej odległości. Kryśka i narzeczony nie trzymali się razem, a Zuzanna, obojętna na pozór, siedziała oparta o pień. Osobno. Piła wino. A potem? Nie wiem. Leżała? Wydaje się, że czekała. Jurek, Alek, ktoś jeszcze... coraz bardziej pijani... szczególnie wtedy, gdy zaczynało się już ściemniać. I w ciągłym ruchu. To z tym, to z tamtą. W rozmowie, w zaczepkach. Ja także... Starałam się być dyskretna. I nie nadmiernie ciekawa tego, co działo się w mroku. Kiedy butelki zostały już opróżnione, leżeliśmy w trawie i gadali sennie, ukryci jedni przed drugimi, przez zapadającą ciemność. Ktoś powiedział, że nie ma Krystyny. Zawieruszył się też gdzieś Bułgar. Może poszedł do siebie? Nie. W jego pokoju go nie było.. Gęsty, młody las czerniał tuż obok, wystarczyło przeskoczyć przez rów. Kot wpadł na pomysł, żeby pójść na poszukiwania. Goście zgodzili się, a jakże i tylko narzeczony Kryśki uparcie milczał. Właściwie nie wiadomo co zrobił, w ciemności wszyscy się gdzieś rozpierzchli. Nie wiem co robił Alek, ani Jurek. Nie wiem, co robiła w tym czasie Zuzanna... Bo ja wyruszyłam do lasu z Kotem. Nie chciałam, ale samo tak jakoś wyszło. Skacząc przez rów złapaliśmy się za ręce i tak już zostało. Po chwili żadne z nas nie pamiętało, o co właściwie chodzi i dlaczego idziemy w tą, a nie w tamtą stronę. Czułam gołym ramieniem szorstkość jego bluzy i to było takie podniecające. Nic żeśmy nie mówili, ani on, ani ja, ale wydaje mi się, że słychać było leciutki chichot, musiał być gdzieś wewnątrz nas, tak jakby nas oboje ogromnie bawiła ta sytuacja. Nie długo to trwało, bo zaczęliśmy się całować – to było oczywiste i rozumiało się samo przez się. Ale stało się bez poczucia bliskości, czy wzajemnej przynależności, raczej miało charakter doświadczenia, badania siebie nawzajem, jak to będzie. Troszeczkę pijana, no powiedzmy podpita, po prostu poddaję się nastrojowi chwili. A to była taka właśnie chwila. Wchodzenia coraz głębiej w las, z wpadaniem na niewidoczne w ciemności drzewa, z potykaniem się o gałęzie... A potem trafił nam się kawałek miękkiego mchu... Ocknęliśmy się (z czego? – ze snu, czy z zapamiętania?) o świcie, nie patrząc nawzajem na nasze twarze. Okazało się, że nie odeszliśmy zbyt daleko. Krystyna i Bułgar byli w ogrodzie przed nami, podobno wrócili, każde osobno, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Reszta towarzystwa spała w trawie w oczekiwaniu na pierwszy, poranny autobus. Zuzanny nie mogłam nigdzie znaleźć, już jej nie było. Jak stąd wyjechała? Jak dostała się do Warszawy? Nie wiem. Bo nie rozmawiałam z nią nigdy więcej..
  7. Jak zawsze, wyższa szkoła jazdy, czyli narracji. Ale przecież nie wiemy nic. Kim jest bohaterka? Z jakiego powodu ta depresja? Może gdyby spojrzała Pani na nia z wysoka, z dystansu, zachowując bezpieczną przestrzeń pomiędzy autorem a narratorem wypełnioną odrobina ironii? Zobaczymy , co będzie dalej. Czekamy na zarys fabuły.
  8. Zgadzam sie z panem Witem : skracać , minimalizować, jak tylko się da. Doprowadzić do tego, żeby opowiadania nie dało się streścić. Mój kot i pies (jamnikowaty) to nierasowe pospólstwo, co mnie zupełnie nie martwi.
  9. Mam koteczkę. Właśnie odstawia taniec św Wita (marzec) zalecając się do psa jamnika.
  10. Koty mają bardziej skomplikowaną psychikę. A z pisaniem opowiadań należy chyba jeszcze zaczekać.
  11. Kotku kochany. Było tak "dobre", że musiano je usunąć.
  12. Dziękuję Pani Marto. Wydaje mi się jednak, że dystans, to mój niezamierzony znak firmowy. A może to rezultat bardzo długiego pisania, przeróbek, poprawiania, nagrywania, odsłuchiwania i tak dalej, aż wszystko, co wydaje się zbędne odpada. A może dlatego, że cofam się daleko w przeszłość? Moje obecne życie jest tak pełne złych emocji, że pisanie o czymś takim było by dodatkową nieprzyjemnością.
  13. Po pierwsze: pokićkały sie akapity w czasie przeprowadzki. Po drugie: Pana Marka ode mnie dzieli kilka epok, więc nie spodziewam się niczego dobrego.
  14. NIEBIESKIE POŃCZOCHY W zakamarkach szuflad, w dawno nie otwieranych książkach, znajduję pamiątki po Antonim; zdjęcia, karteczki, ręcznie malowane chińskie zakładki, nawet zasuszony bukiecik. Dawał mi te drobiazgi i nie tylko to. Zawsze gotowy do poświęceń, po zajęciach na ASP odprowadzał mnie na przystanek w Wawrze, skąd odjeżdżał mój pekaes. W uliczce kłębił się zmarznięty, zniecierpliwiony tłum, a my, przytuleni, objęci, staraliśmy się nawzajem ogrzać. Ogień, złudne uczucie ciepła, żarzył się na końcu sporta, trzymanego przez rękawiczkę. Tej zimy, zniechęcona i pełna niewiary udawałam, że coś maluję, ale przesiadywanie w pracowni wydawało mi się okropnie nudne. Wciąż jednak jeździłam na Myśliwiecką na zajęcia z tkactwa do kalekiego profesora S. On jeden umiał obudzić we mnie resztkę malarskiej wrażliwości. Ale i to traktowałabym jako przymus, gdyby nie obecność tam Aleksandra. Aleksander nie był studentem ASP i jako wolny słuchacz przychodził kiedy chciał, a kiedy się pojawiał, życie jak gdyby nabierało głębi. Za to w pracowni malarstwa, na Krakowskim Przedmieściu, atmosfera stawała się ciężka. Każdy z nas dyskretnie pilnował swojego dobytku. Jeden z kolegów (obecnie profesor na emeryturze) podbierał innym farby, błękity i ultramarynę. Malował duży abstrakcyjny obraz, kwadrat w kwadracie na niebiesko. Nie lubiłam pracowni i zajętych wyłącznie sobą, milczących kolegów. Nie lubiłam nawet zapachu farb. Nic mi nie wychodziło. Gdzieś się podziała moja wyobraźnia. Osiemnastolatek z pierwszego roku powiedział pogardliwie, że jestem stara. Do tej pory byłam młoda, nawet bardzo , a teraz stawałam się stara nieodwołalnie. Miałam dwadzieścia dwa lata i już nie było odwrotu z drogi ku nieuchronnej starości. U profesora S. tkałam gobelin ze sznurów i to samo robił Aleksander. Och Aleksander. Delikatny i nieprzeciętnie inteligentny – tak mówił profesor. I utalentowany. Nigdy nie zdawał do Akademii, studiuje filozofię, ale popatrzcie na jego gobelin – jaki piękny. Aleksander zarumieniony, nieśmiały, a jednocześnie pełen poczucia wyższości, z odcieniem pewnego lekceważenia w stosunku do mnie. Nie tak jak Antoni, który traktował wszystko, co powiedziałam, jak wyrocznię. Aleksander domyślał się zapewne, że zależy mi na jego obecności, ale nie usiłował tego wykorzystać. Antoni przyjeżdżał do mnie do pracowni prosto z Politechniki obładowany tubą na rysunki. Właściwie tylko po to, żeby mnie odprowadzić do Wawra. Tymczasem zima zelżała. I nie wiadomo kiedy zrobiło się prawie ciepło. Opowiadałam w pracowni gobelinu, jaka piękna jest wiosna na wsi, szczególnie tam, gdzie mieszkam, a to tak niedaleko przecież, autobusem nie cała godzina jazdy... W końcu udało mi się zaprosić Aleksandra. Miał przyjechać w niedzielę. Wiedziałam, że Antoni w tym dniu ma jakieś swoje rodzinne obowiązki; byłam wolna i mogłam spotkać się z Aleksandrem. Nie robiłam sobie zbyt wielkich nadziei. Aleksander obiecał, że przyjedzie, ale mógł przecież się rozmyślić. A jeśli przyjedzie? Czym go poczęstuje? Nie było wyboru. W grę wchodziła jedynie jajecznica. Za to nasz jedyny, bardzo ciasny pokój umeblowany był antykami należącymi niegdyś do właściciela dworu. Dwór został po wojnie upaństwowiony i mieścił się tam Dom Dziecka. Mieszkałyśmy z mamą w domku myśliwskim, wciąż jeszcze należącym do rodziny nieżyjącego już właściciela. Z Domem Dziecka nie miałyśmy nic wspólnego. Wynajmowałyśmy ten pokoik. W domku zachowały się jeszcze tu i tam ślady przeszłości . Ale w parku, nad którym pieczę powierzono Domowi Dziecka, wycięto tamtej zimy długą aleję majestatycznych dębów. Poszłam na przystanek o umówionej godzinie wmawiając sobie, że Aleksander na pewno nie przyjedzie. Ale przyjechał. Wysiadł z autobusu. Widocznie był ciekaw, co z tego wyniknie. - Cześć – powiedział i jak zawsze wyglądał na zażenowanego. To mi się podobało, ta delikatność i nieśmiałość, którą tak starannie osłaniał tajemnice bogatego wnętrza. Przeszliśmy na drugą stronę asfaltowej drogi w stronę domku myśliwskiego. Bezlistne korony drzew na tle błękitnego nieba, nabrzmiałe od soków, czerwonawo-zielonkawe wyglądały jak delikatne wachlarze oświetlone popołudniowym słońcem. Nie wmawiałam mu, że jest pięknie na wsi, niech sam się o tym przekona. Jedyne, co nas czekało, to spacer. Mieliśmy sobie zapewne dużo do powiedzenia. O sztuce? Byłam pełna podziwu dla jego inteligencji nic pewnego na ten temat jeszcze nie wiedząc. I dla tej głębi jego duszy, na dnie której ukryty drzemał wielki talent. Wszyscy mówili o jego wielkim talencie, szczególnie profesor S., więc należało w to wierzyć. Dla mnie Aleksander był kimś nierzeczywistym. Nie wyobrażałam sobie, że mógłby mnie kiedykolwiek dotknąć. Wydaje się, że nie zamierzał. Przyjechał ubrany bardzo starannie, bardzo porządnie, ciepło. Ach! Jakże ja jestem ciekawa, o czym myśmy wtedy rozmawiali. Gdyby można było przeniknąć pamięcią w tamto niedzielne popołudnie. Chwile milczenia zapewne były rzadkie i zaraz przerywane, bo milczenie w takiej sytuacji prowadzi do zbliżeń, do pocałunków. Po prostu, nic innego nie przychodzi wtedy do głowy, a miedzy nami nic nie zaszło, nawet dotkniecie ręki. Spacer nie był długi, na polach musiało być zimno, a więc las, a z lasu prosto do domu. Trochę się bałam, czy sobie poradzę z poczęstunkiem. Słusznie się bałam. Mama zaczytana jak zawsze, pilnowała pokrojonej słoniny i ognia pod kuchnią, żeby nie zgasł. Reszta należała do mnie. Aleksander przez chwilę musiał pozostać sam usadowiony w stylowym fotelu, przy mahoniowym stole o wygiętych nogach, tuż obok marmurowego blatu ozdobionej intarsją umywalki. Mógł zdjąć płaszcz. Było ciepło. Dużą część pokoju zajmował ozdobny, żelazny piecyk. Jajecznicę przyrządzałam w zakopconej kuchence przerobionej z korytarzyka. Nie wiem dlaczego trzęsły mi się ręce. Czyżby tak bardzo mi zależało na tym, żeby dobrze wypaść? I dlatego się nie udało?. Mama wyszła z domu. Nie chciała przeszkadzać w rozmowie. Jajecznica się przypaliła. Nic innego nie było. Zapewniał, że nie jest głodny, Spieszył się na autobus. I to wszystko. Odprowadziłam go na przystanek. Żadne z nas nie wspomniało o ponownym spotkaniu, takim jak tego dnia, bez świadków, na osobności. Antoni o niczym nie wiedział, niczego się nie domyślał. W następną niedzielę, to ja byłam zaproszona do jego domu na obiad w rodzinnym gronie. Wiosną stan mojej garderoby jak gdyby jeszcze się pogorszył. Nosiłam przenicowaną, starą budrysówkę, przerobioną na wiosenny płaszcz. Na zdjęciach, które mi Antoni robił tej wiosny, wyglądam fatalnie. I tak się czułam. Byłam bardzo onieśmielona za każdym razem, kiedy się tam znalazłam. To pewno z powodu ojca. Wydawało mi się, że jest surowy. Pracował na kierowniczym stanowisku w pewnej instytucji, mającej siedzibę w pałacu, na Krakowskim... Powiedziałam kiedyś śmiejąc się, odrobinę zażenowana, że ten pałac należy od kilku pokoleń do mojej rodziny, a teraz częściowo również do mnie. Jedyne, co przyszło wtedy do głowy ojcu Antoniego, to to, że może złapać mnie na kłamstwie. Ale tej niedzieli wszystko się wyjaśniło. Dotarł do dokumentów i okazało się, że mówię prawdę. Rodzina Antoniego zajmowała połowę willi. Trzy pokolenia, a na dodatek kuzyn i służąca. Ciasno. Antoni i jego kuzyn gnieździli się w niedużym, przechodnim pokoju. Kiedy siedziałam u nich na tapczanie (o niczym innym mowy być nie mogło) czułam się skrępowana. O wiele mniej skrępowani byliśmy u mnie, na wsi. Kiedy nadeszło lato Antoni przyjeżdżał do mnie co dzień.. Czasami nawet rowerem pokonywał te kilkadziesiąt kilometrów. Nareszcie byliśmy sami; w zaroślach nadrzecznych, w lesie, w rozległej przestrzeni pól. Tak ze sobą zżyci i tak mocno związani, że nie było miejsca na kokieterię. Nie chciało mi się nawet robić makijażu, obrysowywać czarną obwódką oczy, a bez tego wyglądałam nieszczególnie. Zresztą, po co? I tak pójdziemy popływać w Świdrze. Ale jesień zbliżała się nieuchronnie. Zawsze tak było, że ktoś czuwał nade mną, ktoś z bliższego, czy dalszego otoczenia serdecznie się o mnie troszczył. Wtedy też. Okazało się, że mogę zarobić trochę pieniędzy u chłopa z pobliskiej wsi, pracując przy zbiorze marchwi. Nie mogłam odmówić. Praca była prosta. Trzeba było wyrywać marchew, znosić na stos, a potem siedząc w kucki wokół stosu razem z innymi kobietami, odcinać nożem natkę, a marchew ładować do worków. I trzeba to było robić szybko. Antoni przyjeżdżał rzadziej, bo nudził się siedząc na skraju pola. Czasami zjawiał się pod koniec dnia .Byłam zmęczona, brudna , zaniedbana. A więc ja też wolałam, żeby na razie nie przyjeżdżał. We wrześniu byłam już wolna, zawiadomiłam o tym Antoniego, ale on podobno wyjechał. Nie było go w domu od kilku dni. Mama postanowiła pomieszkać przez jakiś czas w Warszawie u życzliwej ciotki. Zostałam zupełnie sama, a Antoni się nie pojawiał. Jesień tamtego roku była wyjątkowo chłodna. Musiałam ciepło się ubierać i palić w żelaznym piecu. W tych dniach, korzystając z nieobecności mamy pisałam sztukę, pochłonięta tym, chociaż to była wciąż ta sama scena pierwszego aktu. Kiedy przyjechał Antoni, siedziałam nie umyta i okutana w dziurawą chustę. Kiedy wszedł byłam uszczęśliwiona Ale Antoni wydawał się jakiś inny, chłodny i zakłopotany, a to sprawiło, że dostrzegłam z całą przykrą wyrazistością bałagan w pokoju i swoje zaniedbane ręce. Byliśmy wreszcie sami, wszystko mogło się wydarzyć, tylko że, z jakiegoś powodu wydawało się to niemożliwe. Czyżby dlatego, że wyglądam tak, jak wyglądam? Nigdy wobec Antoniego nie przejmowałam się swoim wyglądem. Byłam pewna jego miłości. Zbyt pewna. Bo on wyraźnie zmieszany przyjechał powiedzieć mi, że to już koniec, że on nie może dłużej, że chce żyć swoim własnym życiem i nareszcie być sobą ... W pierwszej chwili wydało mi się, że to niemożliwe. Byłam oszołomiona, roztrzęsiona... A potem poczułam okropny ból. Ból i przerażenie. Trochę zaniepokojony, chciał jak najszybciej wyjść. Pełna rozpaczy za wszelką cenę chciałam go zatrzymać. Czułam, że sobie nie poradzę, że się uduszę z bólu. Płakałam. Strasznie płakałam. Nie mogłam powstrzymać płaczu, a nawet zaczęłam krzyczeć: – Zostań! Ale on miał coraz większą ochotę uciec, wreszcie się udało. Spieszył się na autobus. Gdybym go zatrzymała, musiałby czekać na następny. Chyba pomyślałam o tym nawet dość trzeźwo. Ale nic z tego. Zbiegł ze schodów. Czy pobiegłam za nim? Nie. Tego nie zrobiłam. A może? Nie pamiętam. Pamiętam tą przeraźliwą, rozdzierającą rozpacz i płacz, który nie przynosił ulgi. * Od tego dnia stałam się kimś innym, kimś bez znaczenia. Na niczym mi już nie zależało. Byłam zdolna tylko do poczynań najprostszych, ot takich, żeby przetrwać. A jednocześnie ani przez chwilę nie mogłam wytrzymać w czterech ścianach pokoju. Nie mogłam znieść ani chwili samotności. Gdzieś iść – tylko gdzie? Mamy nie było. No cóż. Z jej współczuciem byłoby jeszcze ciężej. Ależ nie. To przecież nie pierwszy raz. Ona powiedziałaby, że to minie i że po jakimś czasie pewne wydarzenia nie wydają się takie straszne. Poczułabym się lepiej. A więc muszę pojechać do mamy. Natychmiast. Nie. Kiedy to pomyślałam było już za późno. Rano, następnego dnia, ktoś wchodził na schody. Dopadłam drzwi, pełna nadziei. Ale to był ktoś obcy. Sklepowa z karteczką. Dzwoniono do sklepu i proszono, żeby przekazać wiadomość. Mama miała atak. Zabrało ją pogotowie. Jest teraz w rejonowym szpitalu. W O. Poczułam dziwny chłód. O której autobus? Nie, o tej porze nie ma autobusu. Pójdę piechotą. To przecież tylko dziesięć kilometrów... Dziesięć kilometrów szosą, okrężną drogą, tak, ale przez pole, na przełaj będzie bliżej. Wybiegłam z domu. Konieczność działania i to nowe nieszczęście głuszyło tamte. To dziwne. Było mi bardzo ciężko i jednocześnie nieco lżej . Początkowo biegłam leśną drogą i mogłam płakać. Niski brzeg rzeki, kładka, olszyny i dalej otwarta przestrzeń. Jesienne pola, szaro rude i suche. Ugory nastroszone szeleszczącym zielskiem. Wydawało mi się, że nie muszę trzymać się żadnej drogi, że wystarczy iść w stronę, gdzie było niewidoczne miasto. Na nogach miałam pończochy ufarbowane na niebiesko. Nie zwróciłam uwagi, że jakiś badyl wczepił się w pończochę. Zrobiła się dziura. Potem druga. Kiedy dotarłam do miasta, dziury w pończochach rozłaziły się po całych łydkach. Znowu płakałam. Tak bardzo mi było teraz szkoda tej jedynej pary niebieskich pończoch. Mama czuła się lepiej. To był pierwszy udar, stosunkowo łagodny. Ale nadejdą następne.
  15. Właśnie się dowiedziałam, że kolejne opowiadania to fragmenty książki, a to trochę zmienia, nie można fragmentów traktować jak zamknięte całości, chociaż ten właśnie fragment bardzo się dobrze zamyka. A jaka jest konstrukcja całości i czy wogóle jest, to już Pana słodka tajemnica. Jesli powieść powstaje spontanicznie z materiału Pana własnego życia napewno trzeba ją bedzie przetrzebić z niepotrzebnych zdań w rodzaju (to tylko przykład pierwszy lepszy). Ja wiem, że dla Pana to starocie, ale proszę przeczytać listy Czechowa do różnych pań i panów, którzy prosili go o radę. To wielka szkoła warsztatu.
  16. Nie narzucam sie oczywiście, ale można to znaleźć pod zakładką potem , potem litera W, a na końcu wandazofia i jesteśmy w domu. Na pierwszej stronie też jeszcze jest, rzeczywiście trudne do znalezienia , bo nie podaja nicku.
  17. Pani Marto. Mam zapasy. Własnie wkleiłam coś w Fabrika Librorum, portalu opanowanym, jak wszystkie przez kosmitów małolatów. Utwór pon nickiem wandazofia. Zdradza mój wiek. Może przeczytawszy nie będzie Pani chciała się ze mna zadawać, jako człowierkiem spoza marginesu. Czasami tak sie czuję. Czekam na nastepne Pani opowiadanie.
  18. No i co, Pani Marto? Jakiś marniutki ten portal. Nic się nie rusza, a jak się ruszy, to tylko wziąć nogi za pas. Co prawda, dotychczas nie trafiłam na lepszy, widocznie to niemożliwe, jedynie Nieszuflada, no ale tam tylko poezja. Nie ma dokąd uciec, ani gdzie się podziać.
  19. Jakoś nie mogę się wciągnąć. Stachura - owszem. Ale drugi Stachura? To za wiele.
  20. Przepraszam za tę uwagę. Pierwsza wersja tego co piszę jest zawsze pełna błędow stylistycznych. (Ostateczna również). A Pani opowiadanie jest dokonałe pod każdym względem i tak lekkie, pełne zdań, ktore pojawiają się jakby na skutek nagłego olśnienia, że aż nie chce sie wierzyć, żeby to był rezultat morderczej pracy. Pozdrawiam. Czekam na książkę.
  21. kulą w płot. Literka wypadła gdzieś po drodze.
  22. Ple, ple , ple. Przeczytałam co piąte słowo i na to samo wyszło. Opowiadanie napisane na zasadzie wymęczonego pomysłu jest zawsze płaskie, jak papier.
  23. Co to za komputer, króry nie koryguje błędów ortograficznych? Jakaś staroć? Najbardziej podoba mi się te
  24. Pani Marto, ciekawa jestem dlaczego komentuje Pani tak dziwacznie, zupełnie nie licząc się ze składnią? Czy to pośpiech, czy też może kimś się Pani wyręcza?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...