Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

dytko

Użytkownicy
  • Postów

    245
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez dytko

  1. Dzieki Leszku ;) pozdrawiam
  2. qrde Asher, wierny chlop z Ciebie, bo teksty moje czytasz, i zawsze jakiegos komenta dostane, grunt szczerego. a ja qrde fix nie mam czasu zeby siasc i poczytac Twoje i cholera mnie bierze, ale obiecuje ze poczytam bos podstawionym urzekl mnie ;) salut pozdrawiam dytko
  3. Basiu, dokladnie tak ;) dzieki i pozdrawiam cieplo w wiosenna zime ;) dytko
  4. Agato, Twoja sygnaturka bardziej do mnie przemawia :), ale luty taki delikatnie opadajacy, delikatnosc przeciwstawiona jest martwej nadziei, ktora kojarzy mi sie troche tutaj z martwa natura, ciekawe ciekawe... pozdrawiam dytko
  5. Zapach nagości drzewa pożałowały zimy tańczę na wietrze
  6. mam podobne odczucia jak Pan Piotr, rowniez drazni troche to " i interpretacja " widze ze nie zostala zastosowana zadna interpunkcja to smialo mozna wyrzucic to " i " i bedzie pysznie ;) pozdrawiam dytko
  7. Nie był zbyt gruby, normalnym też nie można było go określić. Chuderlak, ja bym się nie pokusił, stonować twarz w przeźroczystym lustrze i rzec – ot faceta nie ma. Zza rogu nawet gdy wyglądał machinalnie z dozą nieśmiałości, zawsze jakaś przypadkowa mucha zahaczyła skrzydełkiem o albinoskie rzęsy. Brzmiał całkiem przyzwoicie, trochę kaleczył ostatnie sylaby, ale jakoś znośnie trawiły to moje uszy, pod warunkiem, że nie wypowiadał słów bogatych w spółgłoski „k, r, g, t”. Za „traktor” można by go było powiesić. Gdybym miał wymienić najbardziej drażniące cechy Alfreda albinosa, postawiłbym zdecydowanie na kaleki werbalizm. Miał nietypowe tiki nerwowe, kiedy trawił twarde spółgłoski, napinało mu się ścięgno szyjne, szarpiąc przy tym kącik ust. Śmialiśmy się wtedy z kolegami, że to jacyś bogowie szarpią jego usta przy pomocy żyłki, gdy próbuje rozzłościć towarzystwo swoją gadką. Nie to, żebym nie lubił chłopaka, ale był tak nijaki, że prawie żaden. Kiedy się peszył, nie wyskakiwały mu rumieńce, kiedy się uśmiechał myśleliśmy, że zaraz się rozpłacze. Poprosił kiedyś na imprezie jedną taką rudowłosą dziewczynę do tańca pytając: kopciuszku, umiesz tańczyć?. Co jak co, ale w mordę dostać można z miejsca. Spotkaliśmy po latach jego matkę, albinoskę. Wystarczyło jej spojrzenie, ruch rąk i sposób odgarniania włosów ze zmęczonego czoła, by wiedzieć, że cechy odziedziczył po kimś innym. Szła z naprzeciwka, wytyczonym torem przez kryształowe oczy, zmęczonym krokiem szurała stępionymi obcasami, trzymając kurczowo ręce przy tułowiu. Nie zauważyła nas, to ja ją zaczepiłem z głupia, głowiąc się przez ponad dziesięć sekund, o co zapytać. Patrzyła na mnie ze strachem w oczach, rzuciłem ot tak: - Co u Alfreda, nie widzieliśmy go kupę czasu? Cisza, uśmiechnąłem się, podniosłem brwi, ona patrzyła niewyraźnie, siłując się z w własnym oddechem, czułem, że w głowie układa ciężkie słowa, przygniecione czymś tragicznym, w końcu odpowiedziała: - Alfred... Alfred, on nie żyje. Rozpłakała się bidulka, wyciągnąłem z kieszeni papier toaletowy i podałem by wytarła łzy. Alfred nie żyje, brzmiało to jakby rozbił się wazon z bukietem uschłych kwiatów, jakby komar wyzionął ducha, bo komuś udało się w porę klepnąć w szyje. Ciężko jest wtedy być dobrym aktorem, odegrać na poczekaniu rolę zaskoczonego tragiczną informacją. Wybrnąłem kaszląc, pocierałem niby zaszklone oczy. Trochę milczenia, niedowierzania w spojrzeniu i chyba się udało. Dręczyła mnie jednak ciekawość, jak to się stało, że Alfred nie żyje. - Bardzo mi przykro, to musi być dla pani bardzo bolesne, mogę jakoś pomóc? Znowu milczenie, szlochała. - Jak to się stało, bo trudno w taką tragedie uwierzyć? - Alfred, grał w teatrze, był taki zdolny... grał wiejskiego rolnika... kiedy mówił swoją kwestię, ktoś wpadł na scenę ze sznurem i go powiesił. Jak boga kocham, pewnie powiedział „traktor”, ale ja w tym rąk nie maczałem.
  8. Marszcząc słowami czyjeś czoło wymyślam morze pretekstów do oddechu rozpędzam wskazówkę – niewolnika która z trudem wydeptuje nasze starości ciężko dysząc nad taflą zegara. Śpieszę się nie zapomnieć nadludzkich mignięć do łba wbić. Gdy tykamy bezbronnie odsuwamy się od siebie z każdym toastem dzieląc się feromonami konsekwentnie. Tylko nocami zabierasz nam siebie.
  9. dzieki Panie Wurenie za komentarz i pokazanie bledow, poprawione ;) tez mam luk, postrzelalem i zachcialo mi sie kuszy, ale na nia musze troche poczekac ;) pozdrawiam cieplo dytko
  10. dziekuje wszystkim, podzielnosc zdan, gustow, interpretacji czyni swiat poezji bardzo naturalnym, kwestia przystosowania i umiejetnosci odbioru tego w jak najbardziej budujacy sposob. ps for RUMI: popiol nie smierdzi, smrod w zaden sposob do popiolu sie tu nie odnosi, jest dziecko, jest smierc przez spalenie, albo pochowane cialo ktore chcac nie chcac gnije, wapno chyba sie czasem przydaje... ale to wogole osobna sprawa - intepretacyjna pozdrawiam i dziekuje jeszcze raz dytko
  11. Sakramentyzm nagle się potknął wykąpałem się w symbolach namaściłem, oczyściłem zakamarki pachnę ateizmem wzbronionym Zadośćuczynienie złoci się i srebrzy akt zgonu pochowam razem z garniturem za muszkę akt urodzenia na chrzest i tak nikt nie przyszedł zdjęcia zdechły z czasem Policzyć sekundy to jak w godzinie zgubić się nie w czas, na amen dzieckiem, popiołem, a może wapnem żeby nie śmierdziało
  12. Chciałbym być Piotrusiem panem, a przynajmniej mieć jego umiejętności. Kaleczyć księżyc, albo jak kto woli, przecinać jego poświatę, gdy niebo jest bezchmurne. Zamykam oczy i zamieniam się w Piotrusia pana. Może to śmieszne, ale widzę z perspektywy swój kontur stabilnie lawirujący w powietrzu, dumnie oparte ręce na biodrach. Nie zazdroszczę mu odwagi, mam swoją i to wcale nie gorszą. Sam fakt, że chciałbym nim być, jest przejawem odwagi, gdyby wziąć pod uwagę autentyzm mojego pragnienia bycia Piotrusiem panem, można dojść do wniosku, że twardy ze mnie facet. Choć każdy człowiek w swoim życiu miał chęć wzbicia się w powietrze, to tak naprawdę chyba nikt nie przemyślał tego dogłębnie, bo dzieci chcą latać i już. Latać bez zmartwienia, latać, nie myśląc: co będzie gdy spadnę? Przemyślałem to, czarne scenariusze zaimpregnowałem w swojej duszy, są moją codziennością. Mimo zakorzenionego pesymizmu po zbielone kości, Piotruś pan budzi we mnie optymistycznego bohatera wartego upadku. Upadku nie z trzeciego piętra, nie z dziecięcej kołyski, nie z rąk nieostrożnej, pijanej matki, lecz upadku z szafirowego nieba. Mógłbym być w ostateczności wiernym towarzyszem Piotrusia pana, kompanem na dobre i na złe, chwytałbym jego dłonie i wzlatywał ponad domy, zaglądałbym w okna pseudokolegów, nie musiałbym pokazywać języka, wystarczyłoby tylko, żeby widzieli, że jestem odważny. Potrafić choć raz popatrzeć na nich z góry. Nie musiałbym też pluć na ich głowy, wystarczy, że spojrzeliby na gzymsy. Często podjeżdżam pod okno w moim pokoju, spoglądam w niebo z wklejonym księżycem, wypatruję mojego bohatera. Rozmarzony, stęskniony, nieufny tym którzy wmówili mi, że gdy skoczę ze skały i pomacham rękoma wzbiję się w niebo. Jestem taki łatwowierny i Piotruś pan stuka w moje okienko.
  13. Biją dzwony, biją jak w każdą niedziele. Kościoły drżą już od szóstej rano, kaplice oblegane są przez miejscowych, alejki zapchane przez niedzielnych spacerowiczów. Mały Krzysiu zbudził się, rozprostował delikatne kości i pobiegł szybkim, radosnym krokiem do sypialni rodziców, potrząsnął mamę za ramię i oznajmił jej z pełną oczywistością: - mamusiu już szósta rano, wstawaj Dzisiejsza niedziela była chłodna i przejmująca. Mama otworzyła oczy, spojrzała na Krzysia ze zmęczeniem i szepnęła : - Krzysiu połóż się do łóżeczka, jest wcześnie. - Mamusiu ale musimy iść do kościoła, za 10 minut zaczyna się msza – niecierpliwił się Krzyś. - Wiem synku, ale jestem bardzo śpiąca, pójdziemy w następną niedzielę – powiedziała nieprzytomna mama, nieświadoma własnych słów, obróciła się na drugi bok, topiąc się w porannych oparach niedokończonego snu. Mały Krzyś ze smutną miną odwrócił się i poszedł do swojego pokoju. Usiadł na łóżeczku i wyglądał przez okno. Widział jak ludzie powolnym krokiem zmierzali do kościoła, szli również jego koledzy z przedszkola z rodzicami, trzymając się za ręce. Chłopczyk wstał i wyciągnął z szafy spodenki na szelkach i ciepły sweter w kolorach błękitu przechodzącego w delikatną czerwień. Ubrał się, wyciągnął ze skarbonki drobne oszczędności i bezszelestnie wyszedł z domu. Zmierzał uważnie ku kościołowi, był on niedaleko domu, tuż za ulicą. Wszedł powoli i dyskretnie, usiadł na końcu w ławie i słuchał w skupieniu kazania. Kiedy nadszedł moment modlitwy, mały Krzyś wstał złożył rączki, zamknął oczy i prosił boga o czerwony rowerek, z małym bagażnikiem z tyłu i pięknym, dużym klaksonem na kierownicy. Gdy skończył, uśmiechnął się serdecznie i spojrzał w górę, penetrując sufit kościoła schodząc wzrokiem do krzyża z panem jezusem. Przy wyjściu rzucił na tace swoje oszczędności i wybiegł z kościoła. Postanowił po drodze do domu odwiedzić swój ulubiony sklep zabawkowy. Przechodził zadowolony przez ulicę spoglądając w niebo, machając rączkami do boga. Wtedy nadjechała ironia losu, zabierając bezszelestnie życie małemu chłopczykowi, zmiażdżonemu pod kołami samochodu... a wszystko ten czerwony rowerek... możecie mi wierzyć, już nie chodzę do kościoła.
  14. a moze somfink lajk dys? : Potrafić czekać z cierpliwością obok czekałbym rozdygotany Znosić nienaturalności odziedziczone znosiłbym z nieba kartony twojej wyprowadzki Latać dłońmi drgać rytmicznie nie czekałabyś ;)
  15. dzieki wielkie, bledy juz poprawiam ;) do ashera: pisac mozna albo nawet trzeba roznie, potem wiadomo ktory wariant najlepszy ;) poza tym tekst jest baaaardzo stary, jeden chyba z najstarszych, moznosc przewidzenia tego ze moze byc lepszy niz pozostale byla niemozliwa ;) dziekuje i pozdrawiam dytko
  16. Stoje nad grobem niedoszłego męża ksiądz pyta: - dlaczego nie wyszłaś za tego łajdaka? Spokojna w czerni - ugodziłam go w serce obumarłym bukietem kalii zlanym łzami Potraktował mnie z liścia namalował krzyż na piersi Na tacę już nie rzucę ani grosza a kosciół bedzie odświętnie pusty obrażona smiertelnie kładę się koło męża niedoszłego łajdaka. Wiersz został przeniesiony do Forum dla początkujących poetów. MODERATOR
  17. Potrafić czekać z cierpliwością obok czekałbym rozdygotany Znosić nienaturalności odziedziczone znosiłbym z nieba kartony twojej wyprowadzki Latać dłońmi drgać rytmicznie nie czekałabyś
  18. Otworzyłem oczy, leżałem na łóżku opuchnięty niczym worek ziemniaków. Obok leżał mój przyjaciel wierny trup, z rozdziawioną szczęką, oblepioną żółtą pianą z zeszłej nocy. Wstałem szybko, nie potrzebowałem długich namysłów do tego by dojść do wniosku, że jeżeli nie pójdę do domu, umrę tak jak on. Ubrałem się powoli. Wyszperałem z szuflady kartki samoprzylepne i drewniany długopis z napisem „ze mną do wieczności”. Napisałem wiadomość do mojego przyjaciela – Dziękuję za wspólnie spędzone chwile, ale czas mnie goni, jak złapie mogę mieć kłopoty, do zobaczenia. Przykleiłem mu ją na czole, bo wiedziałem, że tylko w ten sposób będzie wstanie ją przeczytać. Rozpocząłem wędrówkę do domu, zarazem wyścig z czasem. Potwornie nękało mnie pragnienie. Po zboczach ogrodów działkowych mijałem płynące strumienie krystaliczną wodą i liczne oazy. Do strumyków nawet nie podchodziłem, bo wiedziałem, że nie będę w stanie chlipnąć ani kropli. Na straży stali dwaj wysocy mężczyźni z opuchniętymi głowami. Nazywani Migrenami przez okolicznych. Bardzo sumiennie strzegli dojścia do źródeł. Zadowoliłem się nędzną oazą znajdującą się w przydrożnym rowie. Woda była dosyć czysta, bo prześwitywało piaszczyste dno. W odbiciu widziałem swoją twarz, to moje zdziwione odbicie. Nad kępką moich włosów, kołysała się jakaś postać, byłem pewien, że to anioł stróż, mój anioł stróż, słyszałem słowa otuchy w tle. Po chwili wszystko ucichło i zamilkło. Anioł zniknął, a ja usiadłem po turecku na trawie posrebrzanej rosą. Byłem bardzo zły, ogarnął mnie tuman myśli i wyrzutów. Postanowiłem porozmawiać z kacem i znaleźć jeden z miliona kompromisów. On upierał się przy swoim, nie chciał wody nie chciał prochów ani kefiru. Prosiłem, błagałem, ale na nic się to nie zdało. Zapytałem wreszcie z ciężkim wyrzutem – czego ty właściwie ode mnie chcesz? - Pieniędzy – odpowiedział. - Pieniądze nie wchodzą w grę, wczoraj wszystko ci oddałem, całą dniówkę. - W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. – i utopił się we mnie z ciężkim bólem brzucha. Zgasło niebo i poczułem silną rękę na moim ramieniu. Otworzyłem oczy z głową w muszli klozetowej.
  19. Jeszcze nigdy nie czułem się tak głupio. Po omacku zapaliłem światło. Musiałem mocno się napiąć i rozciągnąć, żeby dosięgnąć tego cholernego włącznika. Uwierzcie mi, czuje się jak kretyn, na szczęście jest ciemno i nie musze zjadać własnego wstydu. Jeszcze te okna, lśnią jak kryształ, jeszcze ten parter ehh... Jednym słowem tragedia, daje słowo. Rozumiem, wysoki wieżowiec, ostanie piętro, w ostateczności przedostatnie, urządzałoby mnie w zupełności. Nie to żebym miał coś do mieszkania na parterze, ale nie w tej sytuacji. Do diaska, jak tu zasnąć! Przecierpiałem tą noc, trochę ścierpły mi nogi i łupie mnie w krzyżu, no ale dobra, nie ma co narzekać, optymiści mawiają: mogło być gorzej. Owszem jestem optymistą i nie jest tak źle. Najlepiej byłoby, gdyby dzień minął spokojnie i bardzo szybko, jednym słowem, nie mogę doczekać się wieczora. Rozumiecie, chodzi mi o ten spokój, ciszę w okolicy, a przynajmniej na ulicy tuż za moim oknem. Wiedziałem, że zbiorą się i będą ślęczeć, szeptać i robić głupkowate miny. Dobra, dobra, gadajcie sobie zdrowo, przygotowałem się na to psychicznie, ale i tak szlag mnie trafia. Najgorsze są te dzieciaki, podskakują, migają mi za oknem, widzę tylko te ich fruwające grzywki, szeroko rozwarte oczy i parszywe uśmiechy. - Wynocha, bo łby pourywam ! Wiedziałem, że to nie poskutkuje, wręcz przeciwnie, są jeszcze bardziej natarczywe... Jak ja nie znoszę bachorów ! No tak, teraz sąsiadki, mają swoje posiedzenie. Kurwa tylko dlaczego przed moim oknem ! - Lepiej pilnujcie swoich meżusiów ! Obiad ugotowany? Zajrzyjcie za sklep czy nie stoją i nie chleją ! Teee Biernacka, placki się przypalają, tutaj czuje, już mi stąd ! Głupie krowy. Zebrała się już ładna gromadka. Jakby nie mieli nic do roboty. Nie wytrzymam, jak boga kocham, nie wytrzymam. - Nie rozdaje nic za darmo, nie wydaje jedzenia ! Panowie tu wódki nie dostaniecie ! Poddaje się, ci ludzie są głupsi, niż ustawa przewiduje. Zamykam oczy i próbuję mieć to całkiem serio w dupie. Próbuję ocenić to z innej perspektywy i spojrzeć na to z boku, i zastanawiam się, jak ja bym zareagował na widok gołego faceta wiszącego na żyrandolu do góry nogami z wypiętą dupą. Wiem na pewno, że zakupy mogłyby poczekać.
  20. ja tez sie nie znam :), tez jestem niemalze poczatkujacym, mimo ze troche wierszy i opowiadan za mna, tu nie chodzi o poprawianie, tu chodzi raczej o to ze w przyszlosci wyczulisz sie na pewne sprawy, ktore ktos Ci wytknal, pokazal, skrytykowal. Spojrzysz na to z innej strony i o to w tym chodzi, genialnego pisania sie nie dziedziczy (chyba) na nie sie pracuje... kwestia czasu i treningu, tak mysle, pozdrawiam i zycze powodzenia. dytko
  21. tragedia- mialem na mysli cos w rodzaju zenady, kiepscizny, cos czego nie umiem przelknac, patetyzm nie jest zly, pod warunkiem ze ma on jakis sens, ma swoja forme i styl, tego tutaj nie ma pozdrawiam
  22. tragedia, patetyzm wylewa sie nadmiarem, tylko nie marszcz czola, krytyka buduje i bedzie coraz lepiej pozdrawiam
  23. Po co komu schody do nieba? Stąpamy po ziemi, nie dlatego, że w wyśnionym niebie zabrakło miejsc. Oddychamy nie dlatego, by tam egzystować na bezdechu, trwamy, nie dlatego by trwanie urywało się w chmurach... obudziłem się, szklanka wody topi suchotę, zanim pozbędę się powiewu niedokończonego snu popatrzę na Ciebie. Znowu byłaś obok, znowu do niczego nie doszło, po raz kolejny przyklejona do ściany w kącie wąskiego łóżka, szeptałaś, dyszałaś w bezsenności. Zakrywam rękoma twarz, to co się pomarszczyło pod oczami, na czole, w policzkowym zmęczeniu, rozcieram powoli. Znowu milczysz, zapomniałaś słów, albo dusisz w sobie żal... na pewno to drugie, bo pierwszego zapominamy wtedy, kiedy schodami do nieba... koniec tego ! albo zjemy to cholerne śniadanie, albo Twoje przekwitłe ubrania wyrzucę za okno, sam stanę na wycieraczce za własnymi drzwiami, by nie słyszeć przekleństw wydzierających się z skrzeczącego gardła. Cisza, tak bardzo jej nie lubię, za oknem to samo, zatykam uszy, rozmawiam ze sobą, ruchami warg wytwarzam tarcie, już jest inaczej. Może zaproszę znajomych, nie będzie nam tak samotnie we dwoje, albo lepiej nie, włączę muzykę, jej nie trzeba odpowiadać, ominiemy trudności językowe. Co Ty na to? Nie odpowiadasz, ale wiem, że Ci to zupełnie obojętne, ulegasz moim zachciankom, otwierasz drzwi tysiącom pretekstów, by się ubrać i wyjść. Dziś niedziela czy poniedziałek? Zgubiłem rachubę po ostatnim milczeniu, nie przeczytałem ulubionej gazety, nie wysłuchałem codziennej audycji, nawet msza w kościele nie przedarła się przez szczelne okna. Hermetycznie zamknięci w moich czterech kątach zaprosiliśmy nieśmiałość, tylko po jaką cholerę wdarła się w łóżkowe igraszki ?! Chyba ktoś tu był, nawet nie chyba, tylko na pewno, prześcieradło pachnie obco, drzwi uchylone na korytarz, domykają się powoli jakby właśnie ktoś wyzionął ducha. Nie przyznajesz się, a milczenie zawsze jest zgodą, wiesz o tym, zastawiłem logiczną pułapkę, na Ciebie, na nas, na niedomówienia... jęki przecież nie są słowami, wyrażają jedynie to co zamierzasz za chwile powiedzieć, jeśli nadal milczysz, znaczy, że udajesz. Kto jest reżyserem Twojego spektaklu jednego aktora? Widownia bez widza daje więcej pewności. A jeśli wszyscy wyszli na balkon i patrzą w nasze okno? Jeśli pod drzwiami warują konfidenci, spragnieni życiowej osobistości? Zagramy dla nich? Pokażemy zdradę, albo dzikie żądze, pokażemy artyzm życiowego nieszczęścia, stłuczemy drogie kieliszki do szampana dla realizmu, przecież i tak już szampana nie pijamy, to przez brak okazji, albo po prostu nie lubimy szampana. To już chyba nie istotne, co i po co. Nie mówimy nic, to wszystko to moje wyobrażenia, taki monolog umysłowy, brak pewności i zdecydowania. Podejmowanie tematu o schodach do nieba najbardziej okrężną drogą z możliwych. Brak zdecydowania, albo zbyt dużo książek wsiąkło w moje dłonie. Żeby wspomnieć o krzywym palcu u nogi, pisze się książki, poezja zbyt dosłowna, albo nie dosłowna, zabrudzona metaforami. Masz problem, napisz o tym książkę, romans z sąsiadką? Wszystko załatwi stustronicowy rozdział w biografii własnej próżności, a ja zaczynam temat rzekę o „schodach do nieba” o których nawet słowa nie umiem napisać.
  24. DZIENNIKARZ: - Niewiele możesz, zaledwie podskoczyć radośnie, oklapnąć na deskach, zaniemówić. Scena jest ci znana, wydeptałeś spory kawałek parkietu, zerwałeś tysiące nitek, nieraz rozmazałeś makijaż, starłeś szmacianą czapeczkę, rączki zbrudziłeś waniliowe. Spory czas przespałeś w kuferku, albo rzucony w kąt cyrkowej przyczepy, katowałeś własną egzystencję. Za sobą masz wiele tras i występów, męczące podróże, rozmaite narodowości, kultury, partnerzy sceniczni. Powiedz mi jako kukiełka światowa, czego taka postać pragnie? KUKIEŁKA: - Pragnę nie kochać, nie wiedzieć, nie czuć i nie widzieć. Nie pamiętać, nie odwzajemniać i nie okazywać, nie wzlatywać i nie upadać. Nie gnębić i nie być gnębionym, pragnę nie trwać i nie liczyć swego trwania, pragnę nie być. DZIENNIKARZ: - Przeciwności losu widać wgryzły ci się w najgłębsze zakątki bawełnianych wnętrzności, ale gdyby przywołać do swej pamięci, choć jedną radosną chwilę. Ździebko optymistycznego powiewu, zapomniany uśmiech albo może przychylny widz. Jestem pewien, że potrafisz rozpromienić swoje życie, gdy tylko sięgniesz pamięcią. Spróbuj, skup się, potrafisz, wierze w Ciebie. Ten wywiad ma się ukazać w „Życiu satyryka” , nie mogę dać plamy. KUKIEŁKA: - Nawet do tego pragnę nie wracać. Po niedługim czasie dziennikarza wywalili na zbity pysk za felerne artykuły, a kukiełka wylądowała w cuchnącym ścieku. Ma ktoś ochotę na prozę życia?
  25. - Uwielbiam gdy się śmiejesz. Tak szeroko, widać twoje ostatnie uzębienie i szczerość- płynącą potokiem śliny. Uśmiechem chcesz przekazać jakąś myśl, swoje uczucia. Chcesz, żeby każdy człowiek do którego się uśmiechasz wiedział jak bardzo jesteś szczęśliwy. Wiem, byćmoże kiedyś się tego doczekam, ale na mnie jeszcze czas, prawda? - ... - Wiem, że się ze mną zgadzasz, zawsze kiedy robisz taką minę, dajesz mi do zrozumienia, że mówię prawdę - wstał z krzesła i podszedł do okna - przymknę okno bo trochę zimno brrrrr...czekaj przykryję cię, bo widzę, że też zmarzłeś. Drżysz i masz lodowate ręce. Czemu nic nie mówisz, że chłód przeszył cię na wskroś...? Zresztą nie ważne, napaliłem w kominku, zaraz się zagrzejesz. Wstał ponownie z krzesła i powiedział - poczekaj chwilę pójdę po aparat. Jakby coś się działo krzycz, jestem w pokoju obok. Wszedł do pomieszczenia i wyszperał ze starej szafy ruski aparat, założył film i z radosnym uśmiechem wrócił. - Zrobię ci kilka zdjęć. Przyszło mi do głowy, że nie mam ani jednego twojego zdjęcia, co prawda wisi jedno nad moim łóżkiem, ale na tym zdjęciu śpisz... Nagle zerwał się porywisty wiatr, trzasnął niedomkniętym oknem. To zdarzenie wzbudziło panikę w pokoju. Wtedy on podszedł do okna wychylił się mocno i zobaczył ogromny księżyc kołyszący się na niebie, poprzecinany kolczastymi konarami drzew. Niebo było bordowe, a pierzaste chmury rzucały cień czarnego kota na pola uprawne chowające się za horyzont. W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi, spanikowany młodzieniec powiedział: - zaraz wracam dziadku. Zszedł szybkim krokiem do drzwi, otworzył energicznym ruchem i ujrzał czarną postać, która stała w milczeniu. - Czego chcesz - zapytał młody człowiek. Zakapturzony zaśmiał się parszywie i zapytał - kochasz go, prawda? Spanikowany młodzieniec, krzyknął głośno - odejdź, bo zadzwonię po policje ! - Kochasz go, prawda? Chłopak uspokoił się momentalnie, milczał przez chwile, potem zapytał już ze spokojem na twarzy - kogo masz na myśli? - Dziś zabieram go do siebie, jest mi potrzebny. - Kogo ? - Twojego dziadka... - rozległy się błyski w pokoju na górze i zakapturzony zniknął. Młody pomyślał, że to żarty, wzruszył ramionami i popędził na górę, gdzie leżał jego dziadek. - Ktoś sobie żarty robi, nie bój się. Kocham cię dziadku, nie ma się co martwić- , jakoś sobie poradzimy. Księżyc zalał już bordowe niebo jasnością, która wdarła się na ściany pokoju rzucając piękny cień czarnego kota nad łóżko dziadka. - Dziadku zrobię ci obiecane zdjęcie, którego tak bardzo zapragnąłem w chwili gdy spojrzałeś na mnie z tak wyrazistym i niezwykle ciepłym uśmiechem. Chłopak chwycił w ręce aparat, ustawił ostrość, wniósł wszelkie poprawki i pstryknął zdjęcie. W tym samym momencie dziadek zamknął oczy, wypuścił poczciwego ducha w otchłań. Dziadek pozbył się życia, a aparat kliszy.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...