
dytko
Użytkownicy-
Postów
245 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez dytko
-
tej, której teraz nie ma
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
dziekuje za komentarz... masz racje "rozwarłeś" boli... pozdrawiam klaniam sie nisko kapelusik uchylam dytko -
tej, której teraz nie ma
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Tej, której teraz nie ma rozwarłem bramę. Nie mówi zahacza starannie o niebo skończone prósząc gwiazdy prosto w moje oczy. Płaczę ze szczęścia. -
Niedobry ze mnie syn – wyszedłem z brzucha to na przyszłość - nie kłamie pierwsze świadome myśli kobieta z brzuchem - nowego życia doświadczenie. Nie strawiłem jeszcze myśli jesiennych a tu zima pod skórę się wżyna. Ustawiam fundamenty z potężnych cegieł - z symbolem Syzyfa wyrytym na czole. Zapomniałem zmarszczki wsadzić do szuflady. Patrzę na wypłowiałe zdjęcia - niedobry ze mnie syn – wyszedłem z brzucha. Dziecko szatana wpajacie mi na siłę wypieram się, wyrzućcie to na ulice. Żona płacze, wódka jakby wyparowała jeszcze jestem tego świadom wybaczcie mi proszę - mamo, tato choć to niemożliwe, wybaczcie - póki jestem pijany i cierpliwy
-
poprawione ;) dzieki pozdrawiam d.
-
tak kraków... i ja to czuje moze dlatego bom krakowiak ;) pozdrawiam dytko
-
wszystko kwestią gustu obrazu wymuszonego przez nacisk z góry, z dołu zburzonego umysłu narzuconego koloru trwałości kwestia smaku wepchniętego w gardło przez tych z góry i z dołu ohydę wypluj obficie równe kroki ku doskonałości narysuj jeszcze raz w kwestii desperacji obradują idealiści z góry i paranoicy z dołu dostosuj miarę do odległości, a z przysięgą poczekaj do niedzieli kwestia odrębności dopasuj śliczne dłonie do czynu, żeby widzieli ci z góry i z dołu w niedzielę wszystko wyrówna się pod krzyżem kwestia cierpliwości dziś ostatni raz drwisz bo jutro poczekasz na despotyzm wbrew tym z góry i z dołu teraz kwestia despotyzmu jutro wybaczą wszyscy z góry i z dołu nakazuj, rozkazuj, wyłóż nogi na stół czekaj do jutra kwestia pobożności w niedzielę święty dla tych z góry i z dołu uklęknij - krzyż patrzy a ósmego dnia kwestia samopoczucia zniszcz spal zabij zrób to dla tych na dole przecież jest poniedziałek - stworzenie od nowa
-
moze ma Pani racje, ale kiedy pokusilem sie o zmiane... cos odtracilo moje dlonie :( dlatego zostawie jak jest, aczkolwiek dziekuje za rade i wskazowki pozdrawiam cieplo dytko
-
albo np... tylko miniaturowy ocalał. :)
-
Asher wierny chlopie dzieki !!! pozdrawiam Cie cieplo :) dytko
-
ojj zgadzam sie z opinia :) cos musze z tym zrobic pomysle jeszcze co :).... pozdrawiam i dziekuje za wskazowki :) dytko
-
Do wiarygodności idzie się zgarbioną piechotą maszeruje ciężarnie, piechota hartuje ducha zdziesiątkowane kroki przeskakuje z natchnieniem by powracać dostojniej skonaną aleją. Pąki kwitną w ogrodzie zielone trawy sięgają bawełnianych dłoni jesień ozłaca, brunatnieją policzki potem zima przykrywa spękane barwy. teraz delikatny rewers Taniec po zmysłach utrwala, uwierzytelnia delikatna sonata księżycowa utwardza wspomnienia Do wiarygodności przez rzemiosło kunsztownego szlifowania glinianych umysłów grawerowania darowanych klejnotów - za obecność. Przychodzi taki czas powracają opary słów ciężkie mogiły, stłumione pragnienia jak jesienne mgły gubią drogę życia. Do wiarygodności zaprowadzić może starannie połknięty Szekspir strawiony z rewolwerem Wertera. Do wiarygodności przez rewolwer z kula w głowie i sztyletem głęboko w piersi.
-
tam na wschodzie [czyli każdy z nas ma coś z Rosjanina]
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
ojjj przyznam szczerze niespodziewalbym sie takich cieplych slow... jestem mile zaskoczony, dziekuje, klaniam sie nisko kapelusik uchylam, damie raczke zbielona caluje... panom uscisk reki serdeczny :) pozdrawiam dytko -
Ten malarz był kiedyś ptakiem widać ten błysk w oku kruka rozbitego na czerwonym niebie czarny frak taki jak nosił kiedy drapał płótno dymem z papierosa drżącym winem wyszła spontaniczność przecież to widać to takie proste za mocna czerwień tli złość krukowi to nie przeszkadza i te pocięte, czarne rękawiczki pracują pędzlem a historia ? to przecież takie oczywiste Płodność zostawił u pokojówki dzieci rozdał biednym a sobie zostawił tylko pragnienie jestem taki zachłanny
-
Wróg czaił się wszędzie, szmery, zimne oddechy zasapanych, sowieckich żołnierzy dawały nam do zrozumienia że trzeba atakować. Naładowane armaty tylko się prosiły, by ich delikatny lont pieściła iskra, pocisk czerwienił się z niecierpliwości, podrygiwał do pieśni śmierci, którą drżącym głosem podśpiewywali kawalerzyści. Każdy każdego miał na muszce, nawet zwiadowcy mieli na siebie oko, pilnując każdego ruchu. Nadawali przez telefon na korbkę, informacje o położeniu nieprzyjaciela. Ich zadaniem było wydanie sygnału do ataku. Francuz wymachiwał sztyletem przed nosem rozdygotanego sowieckiego zwiadowcy, poczym spojrzał mu głęboko w oczy i odłożył nóż do pochwy. W skupieniu oglądali się za siebie, potem wyciągali wysoko szyję, by zbadać sytuację na pozycjach wroga. Mieli niezadowolone miny, wchodzili sobie wzrokiem w paradę. Nagle Francuz przerwał milczenie: - Papierosa? - Owszem, dziękuje - odpowiedział sowiecki oficer. - Musimy odpalić od jednej zapałki, mam ostatnią niestety. Sztachnęli się porządnie spojrzeli w szaroniebieskie niebo, potem znów wychylili głowy zza swoich ramion, Francuz oznajmił: - Ci twoi to straszne skurczybyki, nieźle się maskują za tymi krzakami, ale okopy macie marne. - Twoi też nie lepsi, zamiast przygotować się i ustawić na pozycjach, śpiewają jakieś patriotyczne pieśni, przy których generalicja zaczyna przysypiać – zreflektował się Rosjanin. - Dobra, dobra, nie wymądrzaj się... - No to co, dajemy sygnał do ataku? – przerwał mu sowiecki oficer. - Sam nie wiem, musze dopalić papierosa, potem się jeszcze rozejrzę... Nagle jednemu z nich wyskoczył miniaturowy Napoleon z kieszeni z okrzykiem radości: - O widzę chłopaki, że macie papierosy! Zdziwieni zwiadowcy przyglądali mu się przez chwile, przecierając oczy. Zburzony Napoleon wykrzyczał: - Nie udawajcie, że nie macie papierosów, cholernie chce mi się palić! Rosjanin na to: - Na mnie tak nie patrz, ja nie mam, to on mnie częstował. - Eee ziomek może Ty masz? - Owszem... Francuz poczęstował zdesperowanego Napoleona papierosem, poczym obrócili się do niego plecami, nie okazując zainteresowania miniaturowym przywódcą. Na co on ze złością krzyknął: - Chłopaki do cholery, ognia ! Wszyscy się pozabijali, nikt nie przeżył.
-
tam na wschodzie [czyli każdy z nas ma coś z Rosjanina]
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziś przyjeżdża moja ukochana, o siódmej musze być na dworcu. Nie śpieszę się jest dopiero piąta piętnaście. Zawsze gdy przyjeżdża, mocno się ekscytuje, mam wtedy problemy ze snem. Pomimo tak wczesnej godziny czuję się bardzo wypoczęty. Siedzę na łóżku jak wielbłąd jednogarbny i wpatruje się w nasze zdjęcie ozdobione zielenią, czekam na wschód, potem na tramwaj, wreszcie na moją ukochaną. Jest piąta siedemnaście, lewe oko zawisło na sekundniku zegara, nie potrafię nic zrobić, myślałem żeby się ubrać, ale przecież zrobiłem to już o godzinie piątej dwanaście, więc posiedzę jeszcze chwile. Podniosłem jedną rękę w górę, trzymam do granic wytrzymałości, bawię się z czasem. Ręka zimna jak pierwszy grudniowy śnieg opadła, zyskałem siedem minut. Niecierpliwość zjada moje oczekiwanie na tramwaj, stukam w tory, skaczę, czytam rozkład jazdy wszystkich tramwajów. Robię przysiady, wygrzebuje strzępy chusteczek z kieszeni, owijam, rozwijam, łącze, teraz tramwaj, tak tramwaj. Za dwie sekundy otworzą się drzwi, tak otwarły się, teraz wsiadam, jeden stopień, drugi, jestem na pokładzie, a teraz jedź proszę, jedź. Opieram ramiona na oknie, przyklejony w szklany krajobraz miasta pędzącego tramwaju - milczę, dławię minuty. Biegnę wzdłuż pojazdu w kierunku jego jazdy, zyskuje cenne sekundy, które zaraz potem tracę. Teraz jestem w centrum uwagi, patrzą na mnie, niecierpliwość widzę tylko na swojej twarzy w prawym lusterku motorniczego. Za pięć sekund mój przystanek, a za równe siedem otworzą się drzwi. Peron drugi, jeszcze tylko schody, stoisko z gazetami, babcia ze starymi bajglami i o to jestem. Szósta pięćdziesiąt trzy, zaraz umrę. Czuję jej usta wszędzie, a przecież jeszcze siedem minut, widzę jak macha zza siedmiu wiaduktów, widzę jak uśmiecha się szeroko z siódemką w ręku. Do stacji podjeżdża sześć pociągów, ja czekam na siódmy. Na peronie stoję w towarzystwie siedmiu staruszek, siedem rąk pali papierosa, siedem gołębi pastwi się nad dziewczynka z piętką chleba. Siedem babć przegania siedem gołębi które giną, rozbryzgując się na siódmym pociągu, z którego wysiądzie za trzy sekundy moja ukochana. Nastał pokój pomiędzy mną i czasem, który swoją łaską obdarzył mnie ukochaną, powolnym żeglowaniem i dużą dozą dobrego samopoczucia. Czułe przywitanie, całusy, uściski, miłe słowa, dużo szczerego uśmiechu, symboli tęsknoty, zwierzeń, kilka zdań nowości i aktualności, cierpiące słowa opisujące podróż wieczności. Wszystko to niezwykle pięknie oddala mnie od codzienności, którą zawsze zostawiam na peronie gdy przyjeżdża moja ukochana, potem wracam po nią gdy odjeżdża. Odwiedziliśmy kilka kawiarenek, wydoiliśmy sporych pięć filiżanek kawy, parę metrów piwa, zwiedziliśmy rytualnie wawelskie wzgórze, przeszliśmy pod bramą opatrzności sukiennic i udaliśmy się późnym wieczorem do domu. Magdalena, moja ukochana wyznała mi w otchłannej ciemności pierzastej kołdry, że swędzi ją język. Usiadła nieudolnie obok mnie i zaczęła namiętnie drapać, trzeć i skubać swój śliczny różowiutki języczek. Zaparzyłem cierpkiej szałwi, przytępiłem brzytwę odchyliłem głowę ukochanej, oparłem o zagłówek krzesła dentystycznego, zgrabnymi szczypcami chwyciłem język, naciągnąłem go do granic wytrzymałości. Nabiłem go na ostry koniec haka, wierciła się jak nieznośny prosiak, rzucała się i piszczała, potraktowałem oszalałą Magdalenkę znieczulającym zastrzykiem. Następnie polewałem język miarowo szałwią, a drugą ręką przykładałem przytępioną brzytwę na środek sprężystego języka i naciskałem mocno, chwyciłem żyłkę wędkarska i owinąłem go poprzecznie i zacisnąłem. Napęczniała końcówka języka, czerwieniała, potem siniała. Kiedy całkiem poczerniała, postanowiłem użyć narzędzia do wygniatania czosnku i czarną końcówkę odpowiednio wycisnąć. Podstawiłem pod twarz ukochanej miedniczkę, włożyłem język do ugniataczki i czekałem aż wyskoczy. Nie musieliśmy długo czekać, sierp i młot wyskoczył momentalnie, tłukąc się o dno miednicy. Madzia poczuła ulgę, ja w jej oczach zyskałem miano bohatera, człowieka na którego może liczyć w każdej, nagłej potrzebie. Przykucnąłem nad miednicą, spoglądałem na miedziane symbole, mieniły się delikatnym, przydymionym blaskiem świeczki. Każdy z nas ma coś z Rosjanina, krzywe spojrzenie, czerwone marzenia, potłuczone twarze, połamane języki. Widzimy z wysoka, patrząc z całkowitego dna, pływamy w borygo, czasem się w nim topimy. Mamy też jak Rosjanie na zachodzie lepszą granice, i dumniejszych niż my sami sąsiadów. Wspólnego, kochanego ojca świętej pamięci Stalina, też chcielibyśmy umieć żyć i mieć ręce w oczach arystokratycznego zachodu. Zadumany w swej polskości bliźniaczo wymieszanej z rosyjską wódką, zasnąłem w miednicy. Obudziłem się nad ranem, Madzia zmęczona operacją zasnęła na siedząco z szeroko rozdziawionymi ustami, pochlipując skrzepy krwi, sączące się z jeszcze świeżo ranionego języka. Spojrzałem w lustro, nie widziałem w nim wschodu, było jeszcze zbyt wcześnie, widziałem za to odciśnięty na policzku sierp, nie okazałem zdziwienia własnemu odbiciu, nie zrobiłem krzywej miny, ani nie krzyczałem jak opętany. Obleciał mnie dreszcz dumy, widząc siebie w mundurze z karabinem, maszerującego po placu czerwonym w dwudziestostopniowym mrozie, nad głową szum syren, od wschodu lodowaty oddech, na zachodzie blade, zziębnięte dziwki urzędników byłego KGB. Wzruszam ramionami, oddaje hołd poległym, wychylam ćwiartkę gorbaczowa, poprawiam czapkę i robię obchód…wstał wschód, Magdalena nadal śpi, wyciągnąłem chłodne, owłosione nogi wzdłuż łóżka, owinąłem ręce w talii i niczym warkocz stalowych prętów wtłaczałem się w jej ciało. Na suficie tańczył jeszcze czarny kot, mnie odbijało się palącą wódką, a wszystkiemu co wokół mnie, rozrastało się. Rytm nadawała rzężąca lodówka. Czułem się nie swojo, moja skóra, była mi obca, a myśli jakby ukradzione, coś jakby pt. „Nie jestem sobą, więc kimże mogę być?” Żołnierzem? Alkoholikiem? Odbiciem? Usnąłem. Rankiem, kiedy się obudziłem byłem w ciąży, miałem jędrne piersi, gładką, przejrzystą cerę, gaworzyłem bukfami. O siódmej szesnaście aresztowali mnie za kradzież ikon z cerkwi. Już więcej jej nie widziałem. -
Zapaliłaś świeczki bym patrzył na nie bezlitośnie rozwiązywał labirynt skojarzeń niedojedzona kolacja zamienia się w pościelowy kołtun ciał przypominasz wierzbę dziewiczą nie dlatego że płaczesz skulona raczej nagojesienne skłony tknięciem rozszerzają pory iglice napinają gęsie włoski tak skatowany zataczam dłonią terytorium twojej niewładzy budzę przywalone ciało z Tobą na plecach i już wiem ze tego dnia nici z seksu.
-
radio NGNP FM - Nieskazitelny Głos Narodu Polskiego
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
dziekuje wszystkim za komentarze ;) ps. literowki sa, zawsze byly ;) taka moja natura - nie powiedzialem ze nie do przezwyciezenia :) pozdrawiam cieplo wszystkich -
serdecznie dziekuje za podpowiedzi, poprawki wniose bo sa one konieczne ;) pozdrawiam cieplo dytko
-
Nastał zmrok, ciemność oblała niebo, pozostawiając jasne, wypukłe iskry w czarnej otchłani. Widok z okna wydawał się zmieniać w niespokojną wegetację organizmu sprawnie funkcjonującego każdego dnia. Jedynym chaosem, jaki wprawiał mnie w zamyślenie było chaotyczne pojawianie się i znikanie kolorowych błysków lamp ulicznych, niebieskich płomieni światła wydobywanych z odbiorników telewizyjnych. Szumy samochodów przejeżdżających regularnie co trzydzieści sekund wprawiały monotonnie moje zmysły słuchowe w stan kompletnego osłupienia. Wszystko wokół było takie delikatne, aż nie chciało się tracić tego spokoju, aksamitu podwiniętego pod cały układ nerwowy, wprawiającego go w wolne dryfowanie po problemach mojej codzienności. Włączyłem gramofon, z korzennej szafy wyciągnąłem ulubioną płytę Verviniego Falochrona XII Symfonię Ciszy. Rozpłaszczyłem zmęczone kończyny na płóciennym materacu z wojskowego materiału, który podarował mi sąsiad z naprzeciwka. Materac charakteryzował się pasami na ręce i nogi, naszywkami po bokach z wielkim logo firmy i ogromnym napisem „ Z nami miękko, nawet w Wietnamie”. Każdej nocy przed snem mam zwyczaj przekładania kart z ręki do ręki, zgadując przy tym kolejne ich wizerunki. Wyciszony w rytmie XII Symfonii Ciszy kusiłem los odkrywając całą talię. Stawiałem matkę, ojca, rozdałem rodzeństwo, postawiłem na życie, widząc wygraną napawałem się pustką i bezmyślnością mojej karcianej obsesji. Obleciał mnie sen, zgasiłem silnym podmuchem świeczki, Symfonia nadal brzmiała spokojnie. Położyłem ciężką głowę na puchowej poduszce. Zamknąłem oczy, nagle wielkim następowaniem silnego dźwięku, oddechu obcości, trzask tłuczonego imadła zadudnił i wprowadził mokry strach, moją duszę nawiedził niepokój. Muzyka Ciszy zamilkła. Otworzyłem oczy, wlepiłem je starannie w ciemny kąt, gdzie leżał gramofon. Zapaliłem zapałkę, podążając za światłem, oczy błądziły w ciemności, nagle, naprzeciw mojej twarzy ukazała się głowa świni, zastygłem przerażony. Miała pocięty nos w stanie rozkładu, ze ślimaczym spojrzeniem. Rzekła wysokim zachrypłym tonem: - Zagraj ze mną w karty. Uśmiechnąłem się, czując przy tym niezwykły spokój. Zrozumiałem, że otworzę się światu, pokażę, że to ja potrafię wybierać, losować, przekładać, ryzykować, wygrywać. Czułem, jak patrzy cały świat, ale nie ten ludzki, który jest niepojęty, ograniczony ze strony emocjonalnej. Lecz ten, który podąża jedynie za głosem i głębią wartości bodźców w rzeczywistości nieznaczących nic poza materialnym ich skutkiem. Czułem, jak patrzy na mnie wszystko to, co jest moją nieświadomością, czułem ich wielkie rozmiary, ich liczebność nieporównywalną do rzeczywistej liczebności istot na świecie. Patrząc tej odrażającej świni w ryj, czułem w dłoniach smak życia, smak rozkoszy i ryzyka. Widziałem w odbiciu jej ślimaczących się oczu, mój błysk w oku, który rozświetlał całe pomieszczenie, które pozwalało na cząstkowe zidentyfikowanie postaci z głową świni. Świnia powtórzyła swoją propozycje: - Zagraj ze mną w karty. Rzucając lekceważące spojrzenie, zapytałem: - O co chcesz grać zakuty ryju? Świnia nie zastanawiając się ani chwili, wytrzeszczając oczy i zmieniając ton głosu na poważny, rzuciła: - O twoje życie, niewdzięczniku ! - A jeśli się nie zgodzę? - To zniszczę twoją przeszłość, zapomnisz o wszystkim, co robiłeś, kim byłeś, z każdą chwilą, gdy następować będzie przeszłość twego czynu, będziesz zapominał. Zastanawiając się chwilę zgodziłem się. - Na czym polega gra ? – zapytałem. Świnia wyciągnęła ze swojej bursztynowej torebki wielką talię kart. Torebka przyciągnęła moją uwagę, była wysadzana marmurem nabłyszczanym oleistym specyfikiem, co robiło wrażenie małych grudek miedzi.. Zwierzę chrumknęło przeraźliwie, na jego ryju pojawił się ironiczny, parszywy uśmiech, świnia oznajmiła: - Jest trzydzieści dziewięć kart, co trzecia karta jest niewidzialna, musisz losować je po kolei i nie patrząc na nie, odgadnąć jakie to karty – zaśmiała się szyderczo. Poczułem dreszcze, a zarazem wielką szansę na odzyskanie swoich wartości, swojej wzniosłości, podwyższenie jakości mojej egzystencji. Wpatrywałem się w tlące błękitem karty z podobizną świni w koronie. Świński ryj dodał, że mam prawo do jednej pomyłki i każda następna będzie kosztowała mnie utratę jednego zmysłu. Przetarłem mocno oczy i bez wahania wyciągnąłem rękę, chwytając delikatnie kartę i pocierając ją kciukiem. Czułem, jak śliska maź zawładnęła moją ręką, wiedziałem, że już nie mam odwrotu. Zamknąłem oczy, by skupić się nad tą jedyną kartą. Świnia chcąc rozproszyć moje skupienie, rżała przeraźliwie, wydawała okrzyki podniecenia. Czując panowanie nad najbardziej wyczulonym moim zmysłem, który wydawał się być odizolowany od reszty zmysłów, by nie doszło zgrzytów miedzy nimi, odpowiedziałem z zaskoczenia: – To mój ojciec. Odwróciłem kartę i zobaczyłem podobiznę ojca w zaszklonym pudełku, wydawał się być czymś zajęty, poczułem wielką ulgę. Zwierzę zaczęło niczym dziecko klaskać i wydawać chichot nie do zniesienia. Moje oczy były wyraźnie spocone, czułem każde koryto zmarszczki, które wypełniało się cieczą zdenerwowania. Świnia pośpieszając mnie, krzyczała: – Szybciej, szybciej, chcę posiąść twoje marne życie – chichotała coraz okrutniej. Pociągnąłem ostrożnie drugą kartę: – To moje oczy - powiedziałem pewny siebie. Świnia zmarszczyła obślizgłe czoło, ja spojrzałem na kartę, rzeczywiście, były to moje oczy, zawieszone na marionetkowych nitkach, podrygujące przy tym. Miałem wrażenie, jakbym patrzył na siebie z pogardą, z ironią w źrenicach wypełniających się czarno – blednącą czernią beztonalną. Reakcja świni na moją poprawną odpowiedź, wydawała się przygnębiająca. Szarpnąłem kolejną kartę, wkładając ją między mokre dłonie. Drżałem, czułem bicie serca w nogach, głowie, w żołądku. Świnia spojrzała pytająco. Wlepiłem oczy w dłonie i odpowiedziałem ostrożnie: – Lombard pragnień. Zastygłem, nie chciałem odkrywać tej karty, ręce drżały mi jak opętane, świnia ponaglała mnie ze zdenerwowaniem. Odkryłem kartę. Moim oczom ukazał się neonowy szyld z napisem „lombard pragnień”. Świnia podskoczyła z radości, rzucając mi kartami w twarz. W tym samym momencie straciłem wszelkie pragnienia. Wszystko było mi obojętne, odechciało mi się żyć, spoglądać na twarze, dotykać, myśleć. Moje pragnienia utopione w talii kart upadły na obojętność wszystkiego, co było związane z moim bytem. Uwięzione pragnienia w kartach, kaszlące, dławiące się delikatnym powietrzem płaskiej przestrzeni, zamknięte w metalowych klatkach trawiły samotność, którą tak bardzo odczuwałem. Świński ryj w płonącym świetle zapałki wyszeptał podniecające go słowa: - A teraz idź do lombardu pragnień. Odkup wszystko, czego pragniesz, a odejdę i zostawię cię w spokoju. Jeśli nie pójdziesz, nie doczekasz się przeszłości, a przyszłość nie nadejdzie. Nie miałem najmniejszej ochoty gdziekolwiek iść. Szarość za oknem mętniała w źrenicach, świt powoli przeganiał czerń oświetloną iskrami na niebie. Dochodziła czwarta rano. Ubrałem się w szafir i wyszedłem opornym krokiem na poszukiwanie lombardu. Przygnębiająca cisza sprawiała, że słyszałem każdy stukot w żołądku, puchnięcie i kurczenie się serca, słyszałem każdy włos unoszący się pod wpływem delikatnego wiatru. Wszystkie okna były pogaszone, lampy marniały, jakby wypalały swoją ostatnią dawkę energii. Wystawy sklepowe niczym szkielety nagiego ciała usuwały się pod wpływem przyciągania ziemskiego, które znosiłem z nieświadomością i zupełną ignorancją, ponieważ czułem się, jakbym szedł po bawełnianym puchu ulepionym w pięćdziesięciu procentach z kłębiastej, puszystej pary wodnej. Dotarłem pod świetlisty szyld. Faktycznie był to lombard pragnień. Wszedłem bez wahania. Naprzeciwko drzwi stała lada i o nią wsparty człowiek z podkową zamiast ust, na głowie miał świetlistą, rudą perukę. Stał jak manekin, zupełnie nieruchomo. Z gramofonu, który wyglądał zupełnie jak mój, wydobywał się głos: - Czego sobie życzysz, Obojętny Człowieku? - Przyszedłem po pragnienia – odparłem. Oczy manekina spojrzały na mnie podstępnie, gramofon znów się odezwał: - Co proponujesz w zamian za pragnienia? Nie wiedziałem, co powiedzieć, nie miałem przy sobie nic, co mogłoby być równie cenne jak moje pragnienia. - Nie mam nic wartościowego – odpowiedziałem. - Owszem masz – odparł. - Co takiego? - Chcę twoje usta. Zdziwiony ugryzłem się w wargę, czując, że robię to po raz ostatni. Ale nie zależało mi na ustach. Pragnąłem jedynie pragnień. - Umowa stoi – powiedziałem. Odzyskałem swoje pragnienia, ale zostałem niemową, bez wyrazu, bez możliwości wypowiedzi swoich uczuć, kiedy potężne myśli kłębiły się w głowie. Dostałem w prezencie gramofon z posrebrzanym krążkiem. Wróciłem szybko do domu, na ziemi zastałem martwą z nudów świnię z rozdziawionym ryjem i ślimaczymi ślepiami wlepionymi w sufit. Nie miałem nawet jak się zaśmiać, włączyłem gramofon. To był mój śmiech.
-
jezusowa przypadłość II
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Niepotrzebnie wniosłem krzesło do pustej sali skrzypiące dusze brzęczały jak kieliszki głuche szmery w loży marniały na scenie grał bluesowy pogrzeb. Niepotrzebnie przywitałem nieobecność byłem już na liście gości czekał ojciec i matka na czarno pochylone głowy całowały posadzkę był też serdeczny przyjaciel – potargany negatyw. Na ramionach drewnianych wlokłem ręce dziurawe nikt nikogo nie prosił do tańca tylko ja z krzyżem w dłoniach rozrywałem parkiet. Kolczasta aureola raniła czoło i już wiedziałem – to mój ostatni bal zgrzeszyłem -
Żyje, kocham życie Dotykam, dotyk mnie podnieca Jestem, ktoś pragnie mego jestem Umieram, z konieczności naturalnie Kocham, kocham to złudzenie Nie po ojcu ani matce Nietoperz nie kojarzy się z Platonem Daremne dedukcje, ciepło, cieplej Mówię zabiję, to naprawdę to zrobię Jeśli przeżyje, to tylko dzięki słownym złudzeniom Pragnę, biorę to pragnienie Jesteś, to ani o krok dalej ode mnie Dziś ubiorę nagość, nie jest modna Uwielbiam monarchię, nie zdarzyła się Wierzę w siebie, a w modzie jest bóg Do cholery gdzie to złudzenie? sprowokował Francis Bacon
-
noooo jak dla mnie najwyzsza polka :) widze ze krakus jestes tak jak ja ;))) wracajac do tekstu to jest jedno zdanie ktore mnie wgniotlo " W grobach nie leżą ludzie, lecz porzucone przez nich ubrania robocze. Prawdziwi ludzie są gdzie indziej – w to przynajmniej warto wierzyć" genialne :) nie znam sie na prozie, wiec nie bede prawil zadnych madrosci, powiem tylko ze bardzo mi sie podobalo i pozdrawiam Ashera:) ladnie wkomponowane krakowskie miejsca pozdrawiam dytko
-
radio NGNP FM - Nieskazitelny Głos Narodu Polskiego
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
hehe :) co tu wyjasniac ? :) za srednia krajowa serdecznie dziekuje :) tego nie trzeba lapac, to sie czyta, albo podchodzi albo nie :) to jedynie wyobraznia, punkt widzenia, ewentualnie nadwyrezona rzeczywistosc w pryzmacie wielobarwnym ;) pozdrawiam cieplo i dziekuje za wiernosc :) d -
radio NGNP FM - Nieskazitelny Głos Narodu Polskiego
dytko odpowiedział(a) na dytko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Człowiek nie obejdzie się bez szokujących, wbijających w ziemie nowinek, wydarzeń z ostatniej chwili. Nie przeżyje bez porannej gazety, namiastki radiowego podmuchu. Ktoś ginie, ktoś kradnie, ktoś popełnia niechcący samobójstwo. Napchani i obżarci faktami możemy normalnie funkcjonować: iść do pracy, spokojnie wypić szklankę mleka z radosną myślą, że jeszcze nie dopadło nas nieszczęście, że to nie nas okradziono i pogłębiać się w żalu, że ten milion w totolotka wygrał chytry sąsiad z przeciwka a nie ja. Wypijam obiecaną szklankę mleka, skreślam kilka numerów w kolekturze, bo skoro sąsiad wygrał i o nim usłyszeliśmy w telewizji, radiu i przeczytaliśmy w gazecie, to czemu o mnie nie mogliby przeczytać. Tak właśnie wygląda mój dzień pełny nadziei przerażenia i nadzwyczajnego podniecenia z zaistniałych faktów dobrych i tych złych, które na szczęście mnie nie dotyczą. Zawsze potem umawiam się z przyjacielem na małe piwo, żeby powymieniać się nowinkami. Siadam na ławce i czekam cierpliwie, notorycznie się spóźnia, ale jego szokujące wiadomości wynagradzają moją złość. Tak było i tym razem. Rozdziawiłem buzie i wlewałem miarowo piwo, a mój przyjaciel Blabla (nazywam go tak, bo gęba mu się nie zamyka) zaczął swoje wywody na temat mediów. Jego opowieść była piorunująca, nie śmiałem wątpić w ani jedno jego słowo, ponieważ źródła można powiedzieć były stuprocentowe. Jego ciotka jest sprzątaczką w radiu „NGNP FM” co znaczy tyle co „Nieskazitelny Głos Narodu Polskiego FM”, sama nazwa budzi zaufanie, ale nie w tym rzecz. Otóż jego ciotka przed wielu laty była kochanką samego prezesa tegoż radia i chcąc nie chcąc o wszystkim co działo się w radiu wiedziała z pierwszej ręki. Nie puszczała pary z gęby mimo, że działy się tam niezłe przekręty. Był nawet moment, że wiedziała nawet więcej niż prezes, ponieważ gdy on był na urlopie bądź szedł na chorobowe, ona zastępowała go na jego stanowisku. Radio cieszyło się ogromną popularnością, przechwycili najpotężniejsze dzienniki i tygodniki w kraju, masowo zwalniali tych, których staż przekraczał dwa lata z uwagi na ryzyko ujawnienia tajemnic zawodowych. Potem przyszła pora na telewizje, ona też nadaje wszystko pod dyktando radia „NGNP FM”. Trudno się dziwić, średnia pensja w kraju to zaledwie pięćset złotych miesięcznie a trzeba z czegoś żyć. Stare pokolenie wychowało się na radiu, młodego nie stać na telewizor poza nieliczną grupą bogaczy, a artykuły w gazetach były często kwestionowane przez szanowane w całej Polsce radio „NGNP FM”. Żeby było mało, mechanizm tworzenia gazety codziennej był nadzwyczaj karkołomny, dlaczego? Otóż, wyobrazić sobie można jaką drogę przemierza artykuł zanim dotrze do naszych rąk. Dziennikarz udaje się do wioski, gdzie zamordowano kilofem młodego rolnika, wypytuje pół wsi co tak naprawdę się stało i kto to zrobił. Wiadomo łzy, emocje, sepleniące, bezzębne babcie spięte przed dziennikarzem próbują z całych sił wykrzyczeć swój żal z powodu tragedii. Bezsilny dziennikarz zmuszony jest użyć swej wyobraźni i po swojemu wydarzenie opisać. W rezultacie artykuł udaje się do siedziby gazety, gdzie trafia do korekty, narzędzie zbrodni nabiera innego sensu, bo zamiast kilofem, korektor pisze kilogramem ziemniaków. Nakład pięćdziesiąt tysięcy trafia do wygłodniałych obywateli, a prawda poszła w cholerę. Wyszło na to, że w ów czasach ten kto czyta gazety jest delikatnie mówiąc z dala od rzeczywistości, a telewizorem poszczycić się mogło niewielu. Przejęcie telewizji i gazet było więc nieuniknione. Radio osiągnęło szczyt, był to jedyny monopol medialny w kraju, w związku z tym za jego słuchanie władze pobierały opłaty w wysokości stu dwudziestu złotych miesięcznie. Ciotka Blabla wygryzła prezesa szantażując go, że rozpowie o ich romansie połowie Polski w tym i jego żonie. Triumf radia nie trwał jednak długo. Zaraz po ujawnieniu afery dotyczącej sfałszowanych pieniędzy, które były rozdawane ludziom na opłacanie abonamentu radiowego, kraje sąsiadujące oskarżyły Polskę o korupcję i pranie brudnych pieniędzy. Mechanizm był prosty – pieniądze trafiały jako darowizny do obywateli, ci zaś lokowali je na koncie radia. Skończyło się radio, skończyła się rzeczywistość. Ciotka Blabla pozostała w ruinach siedziby radia jako sprzątaczka. Na całym świecie mówi się o nas głośno, podobno piszczy i huczy, a najśmieszniejsze jest to, że my nic o tym nie wiemy. -
dziekuje Ci serdecznie :) co do erotyka hmm ciezko powiedziec, co czlowiek to inny gust, a ja to swietnie rozumiem odrozniam zlosliwosc od krytyki a krytyka buduje i to mysle najwazniejsze pozdrawiam cieplo d.