
Włodzimierz_Janusiewicz
Użytkownicy-
Postów
601 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Włodzimierz_Janusiewicz
-
Koniec dnia
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Ja Centy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
bułkę słodką trzeba było z kawką skonsumować – to dodaje energii. -
Brudne historie(2)
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na k.s.rutkowski utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
kupię. -
czy poeci powinni grać w futbol?
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Janusz Ronaldinho utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
ja gram -
Czy piłkarze powinni pisać poezję?
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Janusz Ronaldinho utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Zwycięski Remis Proszę państwa! Gorgoń! Podaje kapustę w supermarkecie kiszoną, bo Polak więc wiadomo Kasperczak! 100 tysięcy na miesiąc My tylko pracowaliśmy razem nie ma obowiązku Panie Jerzy ja tam pana nie znam ojciec trochę mówił odkąd skończyłem 4 Sąsiad wspomina że krzyczał pana imię przez 100 tysięcy gardeł i nie zapomni -klnie Clark gdy pije- jak zatrzymał go pan wślizgiem Spiker szepce że nawet Deyna nie umarł młodo -
50 lat w Skarszynie
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Szanowni Państwo przypadł mi zaszczyt powitać Was na naszej uroczystości (której się doczekaliśmy) – z okazji 50-lecia na naszych ziemiach staropolskich, które pół wieku temu wróciły do naszej Ojczyzny. Witamy serdecznie wszystkich przybyłych gości, którzy zaszczycili nas swoją obecnością. A sobie życzymy by wszyscy wysłuchali wspomnień i świetnie się bawili. (Można wyliczyć gości?). A nade wszystko z wzruszeniem witamy tych, co pierwsi przybyli do Skarszyna i graniczących z nimi wiosek. Bo oni byli tymi pierwszymi, co zaczęli tu żyć, pracować i krzewić naszą Polskość, wiarę, a jak trzeba było to i siłę. Witamy dzieci i wnuków naszych pierwszych osadników. Witamy wszystkich, którzy teraz żyją i mieszkają w Skarszynie i okolicznych wsiach. Witamy naszą młodzież i dzieci – które są takie piękne i zdolne. Bo to oni stopniowo obejmą nasze dziedzictwo i będą dzielnie trzymać się tego, co im w spuściźnie zostawimy. Jeszcze raz witam wszystkich razem i każdego z osobna. Szanowni zebrani goście, sąsiedzi i przyjaciele naszej wsi – by zrozumieć, dlaczego dziś tu świętujemy pragnę podzielić się z Wami garstką wspomnień sprzed pół wieku – jak się nam żyło – A było to tak: Skarszyn, wioska o której są wspomnienia, istniał już w XII wieku – były tu wody zdrojowe, lecznicze i uzdrowiska – przechodził z rąk do rąk, ale zawsze miał Polską nazwę Skarszyn. (Tyle co do przeszłości). W 1945 gdy nawałnica frontu przeniosła się w stronę Berlina w lutym (1995r) zaczęli napływać pierwsi mieszkańcy Skarszyna. Byli nimi ludzie, którzy wyjechali na przymusowe roboty do Niemiec. Dziwny był ich los – z myślą o swojej rodzinie i swoich siedzibach wracali do wolnej Polski. Mieli wozy zaprzężone wołami – woły nie wytrzymały tak długiej, ciężkiej drogi i się podbiły (okulały) i stanęły na „krzyżówce” (ani trochę dalej) w Skarszynie więc powracający zatrzymali się na nocleg – i tak już zostali do dziś. Pierwszą rodziną był pan Władysław Karpeta z Matką i Rodzeństwem, ś.p. Roman Nawrocki z Rodziną – z której obecna jest Maria Szumowska z domu Nawrocka oraz Kazimiera Karpeta z domu Nawrocka. Rodzina Klimaszewskich i Czesław Klajnert. Wówczas przybyli także – Rodzina Przybylskich z których obecna jest Pani Bronisława Klich - Rodzina Ja rząbków z których jest Pani Janina Jarząbek - Rodzina Semików, którą reprezentuje Franciszek Semik. Były to rodziny, które przybyły do Skarszyna w lutym 1945r. Życie tych ludzi nie było łatwe – od dnia zatrzymania Radziecki komendant, który zajmował dwór, majątek i wieś zagarnął te rodziny do pracy przy obsłudze krów, koni, które wojsko zgromadziło. Musieli zganiać krowy z pól, oprzątać i tak im zeszły pierwsze dwa miesiące. Nie było jeszcze żadnych informacji, że mogą zajmować gospodarstwa. W maju zaczęli napływać pierwsi osadnicy z Polski centralnej i ze Wschodu. Wówczas wszyscy wybierali własne gospodarstwa i (te rodziny, które pracowały wcześniej także). Każde wybrane gospodarstwo zaznaczone było chorągiewką przez właściciela, który następnie jechał sprowadzić swą rodzinę. Były to trudne czasy, pociąg dojeżdżał tylko do Oleśnicy i tak różnymi drogami na plecach z małym dobytkiem, a czasami z kilkoma kurami lub kozami dochodzili do wybranego gospodarstwa. W Skarszynie w gospodarstwach nie było wiele, trochę sprzętu rolniczego – mebli też niewiele zostało, bo co lepsze zarekwirowało wojsko i wywiozło. Ale każdy się cieszył, że po zawierusze wojennej nareszcie ma dom, ziemię i zaczynał gospodarować. Pierwszym zadaniem było zdobywanie żywności. Prawie każdy wymieniał bimber na mąkę z żołnierzami (Polak potrafi), czasem udało zdobyć się cukier i sól. (Bimber robiony był z melasy, która była w części gospodarstw). Osadnicy przywieźli ze sobą nasiona warzyw i innych roślin. Była jakaś solidarność by tym, co zostało podzielić się. Na polach rósł rzepak, który wiozło się do Bierzyc – bo była tam olejarnia i każda rodzina zaopatrzona była w tłuszcz. Pierwsze żniwa na pewno wszyscy starsi pamiętają – zboża zimowe były zasiane przez poprzednich właścicieli. Wyszliśmy wszyscy do żniw, nasi ojcowie w pocie czoła, ale i radośnie, wykosili kosami pola, które do nich należały. Zebranemu tutaj młodemu pokoleniu trudno będzie uwierzyć, ale te wszystkie stodoły zapełnione były snopami złotej pszenicy. Chciałabym, by uwierzyli, że to zboże zwiezione było wozami na żelaznych kołach, które ciągnęła cała rodzina z pola do stodoły i była bardzo z tego szczęśliwa. Przestali się obawiać głodu, bo było zboże na chleb, na następny zasiew. Omłoty odbywały się cepami – nie było prądu. Rosjanie w majątku mieli zasadzone ziemniaki, które zebrali. Ale zostało jeszcze sporo w polu i znów całe rodziny jak mrówki zbierały, co pozostało i przynosili do domów. Najgorsze było to, że nie było koni i krów. Dopiero w 1946 r trochę się poprawiło, bo otrzymaliśmy konie i krowy z „UNRY”, każdy zdobył jakieś kury, świnie i zaczęło gospodarzyć się łatwiej. Chciało by się wspomnieć o wszystkim, co każda rodzina przeżyła, a były to chwile dobre i złe. Dobre – to, te narodzone dzieci w 1946r dziewczynka i chłopiec, które w tym miesiącu obchodzą 50-lecie urodzin; wspólne śpiewanie majowego nabożeństwa w altance. Bo nie było krzyża, aż do przyjazdu Księdza Baszaka do kościoła w Łozinie. To sprawiło, że byliśmy szczęśliwi, że możemy chodzić do kościoła. Pierwszych chrztów i ślubów udzielił ks. Baszak. W Skarszynie w tych latach wszyscy wspaniale się bawili – z okazji imienin było w zwyczaju rano iść z akordeonem i bębenkami i składać życzenia, od rana była skromna uczta: był chleb z jajkiem i szczypiorkiem i trudno się nie przyznać, że częstowano doskonałym bimbrem. W tym czasie można było sprzedać to, co się wyprodukowało – we Wrocławiu, i były to pierwsze pieniądze. A kupować w sklepie u p. Kizińskiego – i to było dobrze. Złem to były nałożone na rolników przymusowe kontyngenty – po bardzo niskich cenach. Wiadomym nam było, że trzeba wyżywić miasta, ale niskie ceny za oddawane produkty wyniszczały rolników. No a w latach pięćdziesiątych były prawie przymusowe Spółdzielnie Produkcyjne. W Skarszynie też przez to przeszliśmy, tyle, że po rozwiązaniu spółdzielcy wyszli bez długów. Snując opowieść nie sposób pominąć Państwowego Gospodarstwa Rolnego, które powstało, gdy wojska radzieckie opuściły Skarszyn. Pierwszy kierownik, który nim zarządzał miał bardzo trudne zadanie – nie miał maszyn, inwentarza żywego, ale jakoś powoli zaczął organizować pracę. Do pracy przyjęci byli pierwsi: Rodzina Jarczewskich – aktualnie siedzi tutaj pani Maria Jarczewska; Rodzina Sułków z dziećmi, którą dziś reprezentuje Pan Jan Sułek – który pracował jako główny oborowy i pracuje w „Agrobecie” do chwili obecnej. Wiele rodzin podejmowało pracę, wielu z nich jest do dziś. Kierownicy PGR-u się zmieniali, każdy z nich coś ulepszał, poprawiał warunki życia i pracy swych pracowników. Ludzie ciężko pracowali, ale żyło im się dobrze. Rozkwit PGR nastąpił pod kierownictwem Pana Bernarda Wutke – następowała coraz większa mechanizacja, nie trzeba było już tak ciężko pracować. Poprawiły się także warunki materialne pracowników. Po odejściu Pana Wutkiego objął gospodarowanie PGR-em Pan Muzyka i Pan Z. Sidorowski, który zarządza bardzo dobrze i nowocześnie. Obecnie po zmianach ustrojowych w naszym kraju PGR przekształcił się w Spółkę Pracowniczą – „AGROBETA”, pod zarządem Panów Z. Sidorowskiego, B. Witkowskiego i T. Jokiela. Wszyscy mieszkańcy darzą uznaniem i szacunkiem obecny Zarząd widząc wyniki ich pracy - wspaniałe urodzaje, dobre inwestycje i troskę o 100-osobową załogę, która ma „pracę i płacę”, a w przyszłości i premię z udziałów, a przede wszystkim pracę w swojej spółce. Rolnicy i mieszkańcy Skarszyna często zwracają się z różnymi sprawami do Zarządu spółki i zawsze ludzie Ci służą im pomocą i radą (w miarę możliwości). Spółka „Agrobeta” sponsoruje klub sportowy „Sparta”, pomaga szkole, współpracuje z całym środowiskiem wsi Skarszyn. Tyle by było tych wspomnień, o tych, co od nas odeszli i o tych co są wśród nas. My mamy się dziś bawić, patrzyć na występy naszych dzieci – na tym poprzestanę. Jeszcze mam obowiązek i przyjemność zapoznać Was wszystkich o życiu Państwowym. W Skarszynie w lipcu 1945 roku powstała Gmina do której należało 20 okolicznych wiosek. Wkrótce wybrano w każdej wsi sołtysa – w Skarszynie pierwszym sołtysem był Pan Antoni Jarząbek. Siedzibą Gminy najpierw był prywatny dom, a następnie „Pałac”, w owych czasach Gmina Skarszyn wygrała konkurs na najlepszą gminę w woj. wrocławskim. Pierwszym sekretarzem Gminy był śp. Jerzy Wojtaśkiewicz, księgowym Władysław Kikut, a pracownicy Gminy mieli dużo trudnych spraw, które musieli załatwiać indywidualnie. W Gminie znajdował się także dział higieniczno-opiekuńczy, który prowadziła Helena Bierska – jest obecna wśród nas. Bibliotekę, która miała 5 tys. książek przez parę lat prowadziła Alina Marczak-Wojtaśkiewicz. Z naszej Gminy poprzez soltysów książki docierały do dwudziestu wiosek i były czytane bardzo chętnie, bo ludzie wówczas byli spragnieni pisanego słowa. Po sześciu latach wojny i tułaczki mogli legalnie czytać po Polsku. Wspomnę jeszcze, że pod koniec maja 1945r. był w naszej wsi Posterunek Milicji w liczbie 17-stu milicjantów. Trzeba im oddać słowa uznania, że bronili i osłaniali, bo tamte czasy były niebezpieczne. Ci dzielni ludzie za swoją pracę mieli płacone beczką śledzi, bo Władze powiatowe nie miały pieniędzy. Jednym z tamtych Milicjantów jest p. Szumowski Sylwester, który do dziś mieszka w Skarszynie i jest reprezentantem tamtych odległych czasów. Muszę także wspomnieć o szkole: Już w 1945r. gdy Wrocław był jeszcze twierdzą i wokół było dużo ognia, Polskie Wojsko w szkole w Boleścinie zorganizowało pierwszą zabawę, na której bawili się wszyscy Polacy co byli zatrzymani przez Radzieckie wojsko. Do dziś niektórzy wspominają z łezką w oku te polskie melodie. Nauka w szkole zaczęła się w 1945r zorganizował ją Józef Czerwieniec i pracowała tylko jedna nauczycielka, następnie jej kierowniczką była p. Teresa Kuśmider, a później p. Bronisława Wilczek. Pierwszy był zorganizowany kurs dla analfabetów – po przez okres okupacji wielu ludzi nie mogło chodzić do Szkół. Potem była normalna nauka dla dzieci ze wszystkich wiosek. Między innymi pracowały i służyły swą wiedzą w tych pierwszych latach siostry Wilczkówny, potem kierownikiem był pan Andrzej Romańczuk, który poświęcał swą wiedzę i siłę dzieciom, a także uczestniczył czynnie w życiu szkoły i wsi - serdecznie witamy Pana. W tej chwili nie sposób nie wspomnieć o Pani J. Ambrozik i jej siostrze Kasi Ozdze, których praca owocuje do dziś. W naszej szkole przewinęło się wielu wspaniałych nauczycieli, którzy poświęcili swoje siły dla naszych dzieci. By przekazać im wiedzę i kulturę, za co im serdeczne Bóg zapłać. Co do Kościoła to ksiądz Proboszcz Edward Szajda tak wszystko nam pięknie przybliżył i wspominał, że nie mam odwagi nic dodać. Powiem tylko, że pierwszy krzyż, który ufundował Pan Pilc w 1949r – osadnik, ze wschodu – jest dla nas ostoją i symbolem wiary przez te wszystkie lata. Każdy przed nim wzdycha i czasem myśli nad swym losem. W maju pod nim się zbieramy i powierzamy Matce Bożej, a w czasie Wielkanocy cała ludność Skarszyna zbiera się „ze święconym”. Jest bardzo pięknie i uroczyście. Jeśli pozwolicie Państwo to parę słów o teraźniejszości. Jesteśmy teraz największą wsią w gminie Trzebnica – mieszka tutaj około 200 rodzin, z których część pracuje w rolnictwie, a spora ilość we Wrocławiu i Trzebnicy. Żyje się wszystkim średnio, a jeśli jest komuś naprawdę ciężko to Opieka Społeczna z naszej gminy stara się pomagać. Mamy dwa sklepy, dwa kioski, pijalnię piwa – do której zapraszamy. Jest tu w pałacu Klub, który prowadzi Pan Karcz – organizuje różne imprezy i uroczystości takie jak Dzień Babci, Dzień Dziecka i wiele młodzieżowych imprez łącznie z dyskoteką. Nasze dzieci – przyszłość Narodu i Polski, a jest ich w Skarszynie sporo, chodzą do szkoły w Boleścinie. Szkoła jest pięknie rozbudowana, dobrze wyposażona, ostatnio doprowadzono wodę z której korzystają także mieszkańcy Skarszyna i Boleścina. Dyrektorem szkoły jest Pani H. Boś – trzeba przyznać, że nasza Dyrektor i cały młody zespół nauczycielski daje z siebie wiele by ta ogromna gromada dzieciaków wyniosła ze szkoły wiedzę, kulturę. By mogła uczyć się dalej w szkołach średnich i wyrosnąć na wspaniałych, porządnych ludzi na pożytek własny, rodziców i naszej kochanej Ojczyzny. W szkole są zespoły muzyczny i taneczny, które uświetniają swoją obecnością i występami naszą uroczystość. Zapraszam Państwa do oglądania występów naszych najmłodszych i gorące oklaski dla małych artystów. Dziękujemy całemu Gronu Pedagogicznemu, a szczególnie Pani Klin i Pani dyr. Boś za przygotowanie występów. Jest u nas w Skarszynie LZS, jest to drużyna piłki nożnej która gra ze zmiennym szczęściem, ale są ambitni i ciągle są w klasie „A”. Trzymamy kciuki za naszą drużynę, bo właśnie dziś gra na wyjeździe i wznoszę hasło „Sparta bądź uparta”. Jeszcze pozostało mi powiedzieć o naszej Pani Sołtys. A jest nim Pani Danuta Szydełko, która była między innymi inicjatorem i motorem dzisiejszego święta. W imieniu Pani Sołtys, jej przyjaciół, organizatorów i wspominającej – dziękuję wszystkim za to liczne przybycie, zapraszam na występy naszych dzieci, na mecz piłki nożnej gdzie zobaczymy „starą gwardię” – skład pierwszej drużyny Sparty z Radnymi Gminy Trzebnica – których mamy zaszczyt gościć. Zapraszam także na grochówkę, piwo, wieczorną zabawę, życzę wszystkim zdrowia i miłej zabawy żegnając się po staropolsku: „Szczęść Boże”. Wspominała – Alina Wojtaśkiewicz z domu Marczak która przybyła do Skarszyna dnia 3 lipca 1945r jako 17 letnia dziewczyna obecnie 68 letnia Babcia - Można skrócić i wyrzucić Alina -
piździ
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
albo upgrejtowac -
Do wędrownika
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Piotr Kapuściński utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Zaiste, cofnę więc gratulacje. Sens głębszy dostrzegłem w dwójnasób: 1 – to, co pan napisał przekonuje mnie, i celem moim nie było urazić autora, a raczej kontynuować swe rozbawienie; 2 – wypróżnianie zawsze ma głębszy sens, bo jego imperatyw w końcu pochodzi z wnętrza jakże odległego od naszych codziennych, poetyckich uniesień. Sięga istoty naszego bytu, zamierzchłej siły człowieczeństwa; jesteśmy częścią natury, świata fauny, zanurzeni we florze (także przewodu pokarmowego) musimy pamiętać, by się nie zagubić w romantycznej wędrówce, bo pęknie nam brzuch. I zagadka: któremu myślicielowi pękł brzuch, czy pęcherz podczas uczty, gdy nie chciał przerywać uwznioślonych tematów tak prozaiczną czynnością jak usuwanie ze swego organizmy pozostałości spożytych pokarmów? -
Do wędrownika
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Piotr Kapuściński utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Fekaliści są wśród nas. „Nie ma to jak w letniej porze wysrać się na dworze.” - to cytat z tekstów dziecięcych. Autorowi gratuluję doświadczeń życiowych. -
Śmierć poety
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
smutne -
piździ
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dzięki Mariuszu. Zachowam sobie Twoje zdanie - pociesza mnie. -
Krakowiany (i koniec z tym)
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wróciłem do Krakowian. Dopiero w domu poczułem, jak mi źle. Kości łamały, ścięgna zdawały się być z drutu, podczas kręcenia głową zarówno na tak, jak i na nie, mózg hulał w czaszce niby wiatr w ziemi przodków – zupełnie, jakby nie pasował do mojego kośćca, skurczył się. Byłem, takie słówko usłyszałem ostatnio, odkorowany. Włączyłem telewizor i próbowałem oglądać. „Mars przedstawia: „Nieodwracalnie”. Już dziś dowiesz się, jak będziesz żyć.” Potem nastąpiły reklamy: „nieziemska obsługa w salonach...” Patrzenie sprawiało mi ból. Wyłączyłem pudło, wsadziłem pod pachę termometr i ułożyłem się na kanapie. Cóż, znam tylko jeden lek na grypę – Kruczoczarna poezja o biednych żuczkach-kruczkach pani Anny. Noszę ją zawsze ze sobą, lubię czuć, że jest, że w każdej chwili mogę wziąść. Ale sięgam jak po lekarstwo, dozuję w małych dawkach i nie częściej niż trzy razy na dobę. Gdy jestem zupełnie zdrów i żyję dniem dzisiejszym potrafię nawet zapomnieć, a później znajduję nieoczekiwanie, obok nitrogliceryny, na dnie torby z pigułkami. Chorowałem. Maliny, miód, gripex, polopiryna, tomik, tusipek, gorąca kąpiel, rum, rosół, pierzyna – próbowałem wszystkiego. Krew z nosa. Pomógł wstać mi z łóżka dopiero wczesnoniedzielny strach, myśl niepokojąca o sumie podczas której miało nastąpić uroczyste odsłonięcie nowego ołtarza. Już o dziewiątej ogoliłem się, wziąłem prysznic, przeczytałem ulubiony wiersz ze słowami: „otom szła ciemną smutku doliną i zła się ulękłam bo ciebie nie było przy mnie”, wyprasowałem spodnie, ubrałem się i wsiadłem do poloneza. Uruchomiłem silnik. Podjechawszy do ściany domu zapaliłem światła. Oczywiście lewe nie świeciło, więc musiałem otworzyć schowek z bezpiecznikami i raz i drugi dotknąć palcem do trzeciego z lewej. Pomogło. Nie wiem, czy w nocy był przymrozek, ale liście z drzew frunęły jak oszalałe, co korespondowało z moimi myślami pełnymi liter. Zamyślony, ze zbyt dużą prędkością wziąłem zakręt przed lasem bukowym. Dobrze, że z naprzeciwka nic nie jechało, bo wyrzuciło mnie na lewą stronę jezdni, a gdy wcisnąłem hamulec te piękne, jesienne liście zadziałały jak lodowisko i wyleciałem z drogi prosto w kwitnące pole gorczycy. Wpadając w pierwsze rośliny poczułem uderzenie i samochód podskoczył jakby na jakimś dużym korzeniu. Usłyszałem przeraźliwy pisk. Lis! - pomyślałem. Samochód zatrzymał się wśród kwiecia żółtego, rzepakowego niemal, prawie poczułem, że przyszła wiosna. Wrzuciłem wsteczny, lecz koła zaczęły koptować. - No dalej, dalej – przemawiałem do nich. Jednak złośliwość błotnistej ziemi klasy IIa była tak duża, że kazała kołom obracać się w miejscu. Wysiadłem, trzaskając drzwiami – nie zamknęły się. - Żeby tylko był martwy – poprosiłem Boga Ale nie był. Drgał na brzegu szosy, widać zrobił kilka kroków po ciosie jaki otrzymał. I nie był lisem, ale psem, olbrzymim jak jenot psem. Zawsze się tego bałem, dobijanie to nie jest coś, co byli księża lubią najbardziej. Otworzyłem bagażnik próbując wpaść na jakieś narzędzie, które pozwoli mi skrócić jego męki. Nic. Nic. Gaśnica! Mała, ale a nuż. Podszedłem do zwierzęcia. - Piesku, aleś ty chudy – szepnąłem. Uniósł pysk i spojrzał na mnie popiskując. - To ty? - zapytałem – to ty zagryzłeś tych wszystkich ludzi? Uniosłem gaśnice ponad głowę. - Nie bój się, to już koniec – powiedziałem. A on w tym momencie odskoczył. Ostatnim wysiłkiem zmieniłem trajektorię butli, ale trafiłem go tylko w łapę. Pisnął, zawarczał i zaczął uciekać. Narwałem gorczycy i powpychałem ją pod koła. Wsiadłem i delikatnie rozbujałem samochód na sprzęgle i... wystarczyło ruszyć, by samochód bez przeszkód dostał się na szosę. Musiałem wrócić do domu, aby się przebrać. V Gdy wreszcie dotarłem do kościoła, była już jedenasta. Otworzyłem drzwi dla wiernych i wszedłem. Zmoczyłem prawą dłoń w kropielnicy i wykonałem znak krzyża. Idąc z tyłu, za krzesłami i patrząc ciągle pod nogi ujrzałem wreszcie jak moja stopa postanęła na purpurowym dywanie. Podniosłem wzrok ku miejscu, w którym powinno znajdować się tabernakulum. Krok, krok. Jak gwiazda filmowa – powoli i dostojnie – zbliżałem się do zwisającej aż od sufitu kurtyny, która napinała się w środku dostarczając wyobraźni bodźców do odtwarzania zarysów ołtarza. Myślę, że tak może się czuć program do oglądania filmów; albo wzór chemiczny lub nierówność niehumanitarna, taka z nawiasami siedmioma, rozwiązywana chybotliwym pismem przez pryszczatego geniusza. Krok w krok. Buty nadal mi skrzypią – pomyślałem – pewnych rzeczy człowiek zapomina się pozbyć. Spojrzałem w lewo: "Jezus trzeci raz upada pod krzyżem" Ktoś zaczął śpiewać w mojej głowie: "Gorzkie żale, przybywajcie. Serca nasze pocieszajcie." Nagle promień światła jak igła wypadł z witrarza i utkwił mi w oku, a błysk którego doświadczyłem oczyścił mój umysł. 45 minut do mszy. Nie mogłem przeciągać tej chwili w nieskończoność. Z całą siłą naparłem na kurtynę. "Do piekła, do piekła" – zaskowyczał mózg, gdy upadałem potknąłwszy się o próg. Część materiału owinęła mi się na głowę, szyję, w gwałtownym i groteskowym ataku złości próbowałem ją ściągnąć – ciągle przecież leżąc. Gdy się wyswobodziłem pierwsze moje spojrzenie padło na kielich z czaszki stojący dumnie przed diabłem, przed ociekającymi krwią, gwałcącymi się wzajemnie na wszelkie analno-oralne sposoby demonami, które otaczały główny ołtarz jak aniołki. Nastąpiło przebiegunowanie ziemi, piorun uderzył w mój kręgosłup. Najpierw wygiąłem się, próbując wstać i uciekać, potem coś zablokowało mi ciało i słyszałem tylko: dudum, dudum. Na czworakach prawie wycząłgałem się na drugą stronę tęczy. Wstałem dopiero na bezpiecznym, czerwonym dywanie, ale nie mogłem się uspokoić. Lęk, niby wrzask, rozkruszał bębenki moich uszu, każda komórka cierpiała jak u alkocholika, który po tygodniowej lochaczce szamoce się z białymi myszami próbując nie wypić. Opadła zasłona i obraz zniknął. Oddychałem głośno, chcąc sobie wytłumaczyć, że nie ma w tym metafizyki, że to tylko materia. Złocenia... Wybiec! Wybiec! - otwierając drzwi zauważyłem, że pierwsi wierni przekraczają już bramę kościoła. Cofnąłem przerażoną twarz. VI Gdy miałem 11 lat zdechł nasz pies. Bardzo płakałem, ale już drugiego dnia po pochówku pojawił się nowy szczeniak. Miał głowę zbyt ciężką, by ją samodzielnie unieść i wszyscy myśleli, że zdechnie. Ale nie. Buda przylegała do ściany pustego okresowo chlewika. Wykonana była z cegieł i betonu, za podłogę miała ziemię – poprzedni pies pozwalał kurom znosić w niej jajka. Gdy szczeniak podrósł, ojczym ocieplił ją starymi kufajkami i włożył doń kilka desek, jako legowisko. Acha, zapomniałem dodać najważniejszego: do tego czasu Tarzan – wabiący się imieniem wymawianym przez „ż” - mieszkał w chlewiku, bo było tam cieplej, co zwiększało jego szansę przeżycia. Nie cierpiał jednak tego miejsca, strasznie skomlił, drżał cały i żałośnie patrzył mi w oczy, gdy zamykałem go na noc. Noc pisku. Szybko zamykałem wtedy wrota i uciekałem w kąt najdalszy domu, by nie słyszeć. A gdy czerń wyciszyła wioskę i miesiąc wszedł nad sadem... Ale! Nadszedł czas łańcuchowania. Piesek ufnie dał sobie założyć obrożę, przypiąć łańcuch i nawet siedział sam przez chwilę. Gdy odeszliśmy, wpadł w straszną panikę, próbował biec za nami; łańcuch szarpnął go w tył – i raz i drugi - a on dalej próbował. - Tata, tata – zawołałem – puść go! I ze łzami w oczach doskoczyłem w zasięg łańcucha, by przytulić łkające ciałko. W tamtych czasach to było niepojęte, ale zgodził się. Tarzan chodził po podwórku luzem, aż do czasu, gdy najadł się jakiejś trutki. Długo chorował. Dzięki mojej nieustającej opiece doszedł w końcu do siebie. I wtedy przywieźli drzewo. Sąsiedzi przyszli pomóc rąbać i coś trzeba było zrobić z psem, żeby ich nie chapnął. - No, na łańcuch – rozkazał ojczym – na dwa dni. - Ale długi, długi – prosiłem Pies wiedział co się święci, ale milcząco poddawał się woli pana. Gdy został zapięty, w swym niezmierzonym szale i strachu rzucił się ku jedynemu bezpiecznemu miejscu jakie znał: do chlewika. Wpadł przez wrota i jednym susem chciał pokonać kratkę nad korytem. Szarpnięcie. Jego ciało wpadło do środka, ale łańcuch nie pozwolił mu dotknąć ziemi. Zawisł z dławionym piskiem, który pobudził, jakże już wyrośnięte, świnie. A ja, tak jak zwierzę schroniłem się do najbezpieczniejszego miejsca jakie znałem. Do konfesjonału. Zatrzasnąłem za sobą furteczkę, gęstą kratkę przysłoniłem firanką i modliłem się, aby mnie nie zauważono. Otworzyły się drzwi i parafianie zaczęli napływać. Początkowo pojedynczy, jak krople rosy na twarzy osiadali w ławach; później wąski strumień, niby woda ze źródełka, w końcu wdarli się jak San wiosną – hen, aż do torów, aż do krzeseł, pod ściany, na balkon. Jakby chcieli mnie pogrążyć, z dwóch stron zaczęły ustawiać się kolejki do miejsca mej ucieczki. Nadzieję, że nie wiedzą nic o mojej obecności rozwiał gładki, taki pokomunijny, chłopiec. Przestraszony podszedł, uklęknął i szybko się przeżegnał: - Jestem chłopcem, mam lat 9 – zaczął trajkotać – ostatni raz u spowiedzi świętej byłem trzy miesiące temu – wziął głęboki oddech – nie zataiłem, ani nie zapomniałem żadnego grzechu. Pokutę zadaną – westchnął – odprawiłem, obraziłem Pana Boga takimi grzechami: Zaczął wyliczać jednym ciągiem jak żółta papużka. - z pierwszego - nie pamiętam; z drugiego – wzywałem imię Boga nadaremno; z trzeciego – nie byłem da razy w niedzielę na mszy świętej; z czwartego – brzydko odnosiłem się do rodziców, pyskowałem; z piątego – przeklinałem; z szóstego – robiłem rzeczy bezwstydne; z siódmego – nie pamiętam; z ósmego – kłamałem; z dziewiątego – nie pamiętam; z dziesiątego – nie pamiętam. Trzeba wam wiedzieć, że często w Boleścinie spowiadali księża będący w odwiedzinach u Jonasza, co dawało podstawę do myślenia, że jest szansa, iż nie zostanę rozpoznany po głosie. Chłopiec kontynuował: - Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję i przyrzekam poprawę. - Jako pokutę – wycedziłem – odmówisz Ojcze Nasz, trzy razy. Pan odpuścił Tobie grzechy, idź w pokoju – zastukałem trzy razy. Dziecko wstając z kolan próbowało pocałować stułę, której nie było. A z drugiej strony już klęczała jakaś młoda, wymalowana jak lafirynda, licealistka. No, ale nie wypada mi wdawać się w szczegóły dotyczące cudzych grzechów. Powiem tylko, że rozgrzeszenie dałem i pukałem szybko, starając się jak najmniej mówić. W pewnym momencie zauważyłem, że w kolejce stoi karzeł. Ten sam. Wyglądał na rozmodlonego, pogrążonego w jakiejś medytacji zupełnie nie pasującej do kalekiego ciała. Twarz rozjaśniała mu z trudem skrywana ekstaza. Wydawał mi się dobrym człowiekiem. No, ale jak dobrym, skoro to on to wszystko monitował? - zbuntował się umysł. Kolejka się zmniejszała, a ja, nie słuchając zupełnie ludzkich grzechów, otwierałem drogę ku zbawieniu. Rozmyślałem, analizowałem z potem na twarzy ostatnie dni. Pożar Giergiela, Wrocław cały i przeklęty, ołtarz, moją kryjówkę, siebie. Gdy stworek zbliżył się na odległość trzech osób, ktoś otworzył drzwi i poczułem ożywczy powiew chłodu, który jednym dmuchnięciem zdjął z mego czoła znamię winy. Bo to nie oszukany ponosi odpowiedzialność za oszustwo i nie ten, komu zginął rower powinien być sądzony. Nie będzie karana ofiara, lecz sprawca, nie Abel, lecz Kain. I tak od myśli do myśli znów poczułem się jak ksiądz. A skoro jestem duszpasterzem to, rzecz jasna, w Dynowie, a skoro Dynów – to wspomnienia; i litość nad światem. Czasy te dobre: jak chleb pieczony przez babkę, jak jazda wozem i pierwsze w życiu trzymanie lejcy, gdy „hejta” z „wiśta” mi się myliło, przez co spóźniony dojechałem na pole; „prrr”, „nazad”, grabienie siana w słońcu tak czystym jak hostia; nagłe gradobicie. - Śmierdzi tu trupem! - wyrwał mnie z zamyślenia jadowity syk To ta żmija Kosmitka uklękła do spowiedzi. Wciągnąłem powietrze. To nie był zapach zwłok, raczej... raczej krypty?... nie... zapach, właśnie!, to zapach kościoła w Dynowie. Te same atomy osadzają mi się na receptorach nozdrzy, ten sam klimat napływa do serca; idę od pomnika na rynku, już jestem wśród wiernych, wchodzę, oni za mną, śpiewają: „wieczny odpoczynek, racz mu dać panie”; powietrze świątyni zdaje się mnie unosić, płynę wśród chorągwi i falujących komży ministrantów. - Śmierdzi tu trupem – z uporem powtórzyła kosmitka przerywając ferie barw. „To nie 1 listopada, to nie urodziny narkomanki” - myślę, a kobieta na klęczkach szepcze po raz trzeci: - Śmierdzi tu trupem. Trochę mnie to otrzeźwiło. Zacząłem się zastanawiać o co jej chodzi: to jasne – o zapach. Teraz. Przypomina mi kościół parafialny z dawnych czasów ok, to po pierwsze. Po drugie: skąd ten zapach? Od karła? No tak, czułem go też wtedy, gdy składał projekt. „Po trzecie – pomyślałem, a lęk na tle nerwowym zwęził mi przełyk - rozmarzenie robi mi krzywdę: podpisałem niepotrzebnie dokumenty, siedzę w konfesjonale i spowiadam ludzi, Boże! Przecież skoro ten zapach prowokuje mnie do przeniesienia się we wspomnienia, to tak został skonstruowany; a skoro tak, to zaprojektowano go specjalnie z myślą o mnie, a nie o księdzu Jonaszu. Wiedziano kto zasiada w kancelarii!" Karzeł wstał z ławki i ruszył w kierunku konfesjonału. - Uciekaj – pisnęła Kosmitka. Wyskoczyłem. Na początku ludzie nie wiedzieli co się dzieje. Zacząłem przepychać się w kierunku wyjścia. Słyszałem za sobą odgłosy obużenia, aż nagle ktoś krzyknął: - To (...) - pominę swoje nazwisko – z Krakowian! Łapać oszusta! Ale ci, których mijałem nie wiedzieli kogo łapać i orientowali się po niewczasie. Dopadłem do drzwi i zbiegłem po schodach ślizgając się na pierwszych płatkach śniegu - za mną sypneli ludzie. Wskoczyłem do poloneza i zatrzasnąłem drzwi. - Odpal – rozkazałem. Odpalił. Trzech mężczyzn wisiało już na klamce, wrzuciłem jedynkę i nacisnąłem gaz do dechy. Samochód ruszył, ale w kierunku Piersna, bo tak był ustawiony. Tłum za nim. Tuż przed sklepem pociągnąłem za ręczny i na tych liściach i śnieżku obróciłem się o 90 stopni w przelocie tylko widząc, że nadjeżdża toyota Jonasza, przerzuciłem na dwójkę i z wyciem silnika zmusiłem myśliwych do rozstąpienia się przed zwierzyną. Kurzyło się za mną i dymiło, pędziłem myśląc o tym, co czeka mojego młodszego kolegę po fachu. Czułem głównie ulgę i nadciągające poczucie bezpieczeństwa, gdy nagle we wstecznym lusterku ujrzałem, że goni mnie ogromny ptak. Pterodaktyl raczej. Błoniaste skrzydła. Nie mogłem się przyjrzeć, bo moja prędkość i ilość zakrętów na drodze oraz stan nawierzchni nie pozwalały na oderwanie wzroku od kierunku jazdy. Moje przerażenie przebiło blachę dachu i sięgnęło zenitu. Tym bardziej, że smok migał mi w lusterku coraz bliżej, aż w pewnym momencie poczułem, że jest nade mną. Wpadłem między drzewa lasku, a on zerwał się w górę bojąc się zapewne połamania skrzydeł. Odetchnąłem. Chyba go zgubiłem. Zwolniwszy trochę, wjechałem do wioski wyludnionej, jakby to nie niedziela była. Stanąłem pod domem, bojąc się wysiąść. Próbowałem uspokoić skołatane serce, skołatany mózg, kołatkę serca – nadaremnie. Oparłem głowę na kierownicy, szepcząc do siebie słowa, których tu nie przytoczę. Po chwili usłyszałem głośny szelest. Od strony łąki ktoś nadchodził wlokąc za sobą jakiś kształt. Wysiadłem. Zacząłem otwierać dom, ale ręce mi drżały. - Hej! - krzyknął człowiek. To był znany głos. Głos Staszka. - A co ty tu... - zapytałem. - Przyleciałem! - zawołał z dumą. - Przyleciałem – powtórzył, puszczając lotnię, która opadła bezwładnie jak malowany ptak, i wyciągnął do mnie ręce. - A ja... Podszedł i uścisnął mi dłoń. - Wariat jesteś – powiedziałem, co zabrzmiało sztucznie. - Wtedy jak on się kąpał – zaczął niespodziewanie mówić Stachu – ja mu wszystko zdradziłem. - Kto się kąpał? - spytałem – gdzie? - Przez drzwi łazienki opowiedziałem mu o tobie. Z zemsty. - Karłowi? - zaczynałem rozumieć. Wyciągnął z kieszeni od spodni pogniecioną kartkę i podał mi ją. - Faks – powiedział – od tego się zaczęło. Czytałem chwilę. Potem, nie patrząc mu w oczy, zaprosiłem: - Wejdźmy do domu, bo zimno – coraz bardziej chciało mi się pić. VII I tu kończy się moje opowiadanie, bo tego, co stało się później nie mogę już zdradzić. Pewnie zastanawiacie się czy świat został opanowany przez Mars-Chemistry? Cóż, zerknijcie za okno. A może kogoś gryzie myśl, co stało się z księdzem Jonaszem, gdy zobaczył jaki nowy, wspaniały ołtarz mu zafundowano? Domyślcie się sami. A wy? Chcecie wiedzieć co było dalej z Karłem? Nie wiem, przestało mnie to interesować, szepnę tylko, że Kosmitka więcej już wody sankami nie woziła. A ty? Jak miło! Pytasz, co ze mną i Stasiem? Odpowiem: Żyjemy długo i szczęśliwie, gdzieś w jakimś zakamarku, do którego jeszcze nie dotarłeś; choroby się nas nie imają. Miasto? Powiem jedynie, że gdy wieczorem po wzięciu tabletek na nadciśnienie i wypiciu piwa grzanego – z miodem, goździkami i cynamonem – wychodzimy przed nasz dom, to wysoko, hen wysoko, prawie przy szczycie wieży, błyska do nas wierna, malutka, błękitna planeta. KONIEC -
piździ
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dzięki Klaudiuszu P.S. : Bardzo dobrze? A co to, szkoła? Coś mi tu pachnie, że jest pan nauczycielem. Może nawet moje dzieci uczy.. Cieszę się, że się podobało -
na śmietnisku
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Stefan_Rewiński utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
tak się prosi o rytm ten wiersz bo rymy jakieś się pojawiają, potem zanikają zgrzyty sylaboilości Podoba mi się, i poszczególne linijki też. Ale rytm wyniósł by wiersz z kosza i zamienił w Kobiego (taki koszykarz) -
piździ
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
- ale piździ – mówię w deszcz z ukosa jest noc, jestem na ławce sam jak przymrozek przywołuję się do porządku tracę ciepło przez głowę nogi mokre od alkoholu bezsilnego na taki wiatr - piździ w mieście Oborniki nie mam pretensji do przyjaciół - bawiliśmy się ostro jedna dziewczyna... potem wisiała za parapetem jak ostatni autobus byłem elokwentny, oczytany, obyty, dowcipny, wolny znałem najnowsze myki - to naprawdę nie ich wina że nie rozpoznali więc trąbię: jestem ze wsi -
Mapa Krakowa
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Proszę o przeniesienie tego wiersza do działu P, bo jest równie niezaawansowany, jak ten przeniesiony ostatnio (wytrysk nad wytryskami) i też niepisowski. -
współczesna kolada świerkowa
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Messalin_Nagietka utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
a czym mątewka? -
wytrysk nad wytryskami
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
dzięki mistrzowi, który najpierw ... a potem wypluł do P mialeście okazję przeczytać i sprawić mi przyjemność swoim poczuciem humoru. Dzięki. -
Bohater romantyczny
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na jacek_sojan utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Już miałem się zgodzić z panem Romanem, już witałem się z gąską. Odpowiedź autora uspokoiła mnie - uf, ma dystans. -
wytrysk nad wytryskami
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
tytuł zwabił cię w porno więc ściągaj majty - aj, ty! aj, ty! - bzykasz – love! love! siorbać psiorkę małorolną wpychać do niej chleba pajdy tak byś chciała! postradałaś zmysł kontroli i chcesz doić wiersz jak byka lecz się boisz że rozsypią się korale na odwagę weź a nalej nie wypada? nie układaj się pomnikiem stań się sobą, milk korovą zrób komentarz mi z połykiem -
Depresja
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
No właśnie. Kolega o tym nie wie. -
Mapa Krakowa
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
plemnik nie padnie z zimna, bo ma kubraczek brunatny -
Mapa Krakowa
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Oj nie wypieraj się. W końcu prawdziwy Krakus nie powinien wstydzić się swoich słabości, szczególnie tak cyganerskich. Zresztą pytasz o pH, widzę szczere zainteresowanie. ps. plemnik krakowski – super! Stefanie, Regino: żeby tylko dzieci z tego nie było! -
Mapa Krakowa
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
To chyba nie znasz moich plemników