Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Włodzimierz_Janusiewicz

Użytkownicy
  • Postów

    601
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Włodzimierz_Janusiewicz

  1. - To co – zapytał Kasjusz – bzyknął byś sobie taką? Laski na parkiecie wyglądały na wystarczająco pijane, żeby nie trzeba było pracować nad nimi zbyt długo. Odsłaniały uda, kucały, podnosiły się symulując stosunek, a przy tym obie miały wyraz twarzy mówiący: „patrzcie, a potem weźcie”. Grzesiek w długim łyku opróżnił kufel. - Idę po piwo, wziąść ci? - A weź, weź. Dosyć już tych soczków. Przy barze natknął się na szerokie plecy jakiegoś karka, które blokowały możliwość złożenia zamówienia. Z konieczności więc słuchał rozmowy barmana z imć mięśniakiem, a w miarę jej postępów rósł w nim niepokój o własne bezpieczeństwo. Barman robił wyrzuty: - Stary! - gestykulował – to twój kumpel! Kum-pel – sylabizował – nie możesz napieprzać kumpli tylko za to, że wymachują parasolką! - Uderzył Anię – stwierdził pakers. - Przypadkiem – rozhisteryzował się barman – machnął parasolką i leciutko, leciutko ją musnął! - Uderzył ją w twarz. - A co ona ci mówiła, co? Mówiła zostaw go! Zostaw go! A ty z tą swoją Krwawą Magą wyjeżdżasz. Zabić go mogłeś. Kumpla z roku! Mieszkasz z nim dwa lata, stary, przez te sterydy ci odwala, czy jak? Mało masz na sali? Czemu tam komuś nie wyjebiesz? - Wyjebywuje. - To mało ci? - Nie, kurwa, nie mało, ale jak ktoś tknie moją dziewczynę, to białej gorączki dostaję. Normalnie nie wiem. - Wy weźcie go jutro przeproście, piwo kupcie. Ty wiesz jak chłopak wygląda? - Przykro mi – mruknął wojownik. - No – ucieszył się barman, po czym podniósł głowę słysząc brzdęk tłuczonego kufla – Cholera, znowu laski jakieś szaleją. - Dwa piwa – Grzesiek wykorzystał, że kark ustawił się bokiem do baru próbując dostrzec co dzieje się na parkiecie. A na parkiecie właśnie Kasjusz złapał jedną z będących w transie dziewczyn za tyłek, za co otrzymał pięknego plaskacza. Stanął jak wryty. Cofnął się dwa kroki, z ruchu warg można było odczytać, że mówi: „sorki, sorki”. Nagle od strony toalet rozległ się pisk. Paker zerwał się na mniej lub bardziej równe nogi, Grzesiek obejrzał i zobaczył, że na środek parkietu wbiega drobna brunetka i z wyskoku próbuje kopnąć niedoszłego amanta. - Aniu! Nie! - ryknął paker. Kasjusz uchylił się, a dziewczyna poślizgnęła i pojechała po śliskim parkiecie, uderzając dłonią w rozbity przed chwilą kufel. Wojownik już ją podnosił. - Ty skurwysynu! - krzyknęła patrząc na Kasjusza – Moją siostrę po dupie klepiesz? A ciebie nie sklepać? - Sorki, sorki – powtarzał niedoszły hippis. Anna znowu skoczyła do bitki, ale została przytrzymana. - Kolo – zaczął siłacz, ale przerwał mu krzyk bólu. - Moja ręka, moja ręka, boże Piotrek, krew mi leci. Kasjusz spojrzał na parę, oczy zabłysły mu złośliwie. W tym samym czasie twarz siłacza powoli tężała w gniewie. Kasjusz uprzedzając sytuację, wystartował z otwartej prosto w policzek, a jakże by inaczej, Ani. To, co stało się potem, można by nazwać małą apokalipsą. Z niedźwiedzim rykiem Piotrek rzucił się na hippiska, który zanurkował pod jego rękoma i rzucił się w kierunku wyjścia ewakuacyjnego, wpadł jednak w ręce interweniującego ochroniarza. Drugi próbował zatrzymać wojownika sugerując, żeby napierdolił leszcza na zewnątrz, ale ten nie dał się przekonać. W związku z powyższym Kasjusz został wypuszczony z ramion przeznaczenia, które liczyło, że uda się przenieść zamieszanie przynajmniej na schody lokalu. Kasjusz był jednak szybszy niż ktokolwiek przypuszczał. Grzesiek niesiony przez wylegający na zewnątrz tłum myślał jak pomóc damskiemu bokserowi i do głowy przychodziło mu tylko to, jak tu by najszybciej wezwać karetkę. Poturbowani w gonitwie klienci jęczeli na schodach. Na świeżym powietrzu sanitariusz ujrzał, że uciekający robi półkole i przeskakując przez murek pakuje się w miejsce, które wprawdzie daje mu szansę złapania oddechu, lecz pozbawia możliwości ucieczki. Kasjusz przyjął pozycję bokserską: - No choć, choć do mnie cioto! - krzyknął. Ale Piotrka nie trzeba było prosić. Potężnym partyzantem spróbował wbić leszczyka w ziemię. Ale leszczyk, ku jego zdziwieniu, uchylił się tak, że pięść zaledwie musnęła mu włosy, po czym momentalnie odskoczył przed kolejnym ciosem, który aż zakręcił zadającym. Bach! Bach! Dwa krótkie proste wylądowały na nosie pakera, któremu od razu zaczęła lecieć krew. - Ty chuuuu! - wojownik rzucił się głową do przodu. Kasjusz zatańczył, ale został przyparty barkiem do muru. Zdawał się wpadać w objęcia siłacza, gdy nagle zadał szybki podbródkowy, i drugi z równoczesnym odskokiem. I poprawił w zaskoczoną skroń. Na bezładne haki odpowiedział dokładnym strzałem na punkt, prosto w czubek brody. Patrzący z bliska widzieli, jak kwadratowa szczęka cofa się, a Piotrek usiłuje opierać dłonie na krzywiźnie murka. Na próżno. - Jestem Cassiusz Clay! Casius Clay! - uniósł ręce do góry Kasjusz – Który następny – wykonał piruet, by ogarnąć cały zgromadzony tłumek. Ochroniarze patrzyli z podziwem. Drugi raz zjawił się w Kazamatach z własnej woli. Oczy bestii patrzące na niego ze ścian wydawały się teraz szczytem kiczu; swastyki, pentagramy, postacie z wyprutymi flakami były bardziej groteskowe niż jego ostatnie wyznanie miłości; kopie obrazów Beksińskiego namalowane wprost na cegle nie miały żadnej siły, znać było w nich brak techniki i chęć epatowania cierpieniem, treścią - kopista musiał być tak zafascynowany swoją pracą, że wszystko brał za dobrą monetę. Podszedł do baru. Odwrócił się; widząc, że jest jedynym klientem i nie ma nikogo nawet w ciemnym rogu, tam gdzie wydawało mu się wcześniej, że ktoś siedzi - nie liczył na przyjście barmana. A jednak się pojawił. Miał ostre, nienaturalnie wystające, szpiczaste ząbki, ogromne, prawdziwie węgierskie wąsy – jakże niepasujące do pracy barmana – gęste, zbiegające się na czole brwi i kędzierzawe, kruczoczarne włosy. - Drakula jestem – przedstawił się. Widząc konsternację u klienta wybuchnął śmiechem; zakrztusił się wyciągając zabawkowe zęby, wrzucił je do stojącego przed nim, do połowy wypełnionego piwem kufla. - Piwka? - zapytał, odklejając sobie równocześnie brwi. Wzrok Grześka przeskakiwał z barmana na graffiti zdobiące ściany i z powrotem. Widząc to, podniósł swój zakończony zaostrzonym tipsem palec i powiedział: - Forma poległa na ołtarzu treści. Ale wy, młodzi, musicie się gdzieś uczyć, a my, starzy – dawać wam szansę. Piwka? - Nie, dziękuję. Albo... - zawahał się, widząc, że już nalewa. - Naści – powiedział Drakula – Pij, a potem wejdź w tamte drzwi, na końcu sali. Tam już na ciebie czekają. - Kto czeka? - Przyjemności. Zabawa. Dla wprawionego, Grześkowego gardła piwo stanowiło problem 15 sekundowy. Barman w tym czasie przykleił z powrotem brwi i zaczął manipulować przy paznokciach. - Idź już, idź – powiedział nie podnosząc wzroku. Skądś znam tego faceta - pomyślał Grzesiek przyglądając się wodzącemu rej mężczyźnie o rysach twarzy, które z pewnością mogłyby należeć do podstarzałego, filmowego amanta. Ostry kant brody, twarde spojrzenie człowieka znającego wartość swoich pieniędzy, świeżo ogolona głowa, grube zmarszczki, na miarę szyty garnitur, głos panujący nad słuchaczami – urodzony dowódca. Żołnierz może? - zastanawiał się, jednocześnie będąc wdzięcznym losowi za to, że może się ukryć w tłumie ludzi wypełniających pomieszczenie, że jeszcze nie doszło do tej chwili, w której – nie miał co do tego wątpliwości – będzie musiał złożyć hołd osobie na którą właśnie patrzy. Czuł się jak przed gabinetem dentystycznym: niby wiedział, że nieuchronne jest wejście, ale póki nie powiedziano „następny proszę” mogło zdarzyć się wszystko. Podszedł bliżej. Usłyszał gromki śmiech słuchaczy. Dowódca kontynuował: - I gnojki właściwie wmurowały ją! Głowa wystawała w jednym pokoju – podchodzili do niej, częstowali drinkiem, proponowali romantyczny pocałunek, rozmawiali o sztuce... Tułów był w ścianie, a zadek w pokoju z muzyką techno i stroboskopami – każdy kto chciał pukał ją jak chciał. Słuchacze syknęli z zazdrością. - Moja krew, mówię wam, moja krew i fantazja też po mnie. Oczywiście opieprzyłem ich i kazałem kończyć imprezę, ale wam mogę powiedzieć, że podziwiam tę pomysłowość młodego pokolenia. Dlatego też chciałbym, aby i do nas trafiło trochę świeżości, wy świerzby stare! - zarechotał, a za nim cały stolik. - I właśnie mój stary przyjaciel, zwany przez was Jonaszem – w tym momencie Grzesiek poczuł, że uginają się pod nim nogi – przysłał nam nowy narybek. Jego oczy znalazły w tłumie stojących wokół stołu oczy Grześka. - Proszę! Jest już tutaj – wstał i bez kłopotu przecisnął się przez ustępujących mu w popłochu mężczyzn. Naciskał na klawisze w rytm kroków. Numer zaczynał się od liczb 666, po tym wszystkim trudno było nie zwrócić na to uwagi. - Provident, słucham. - Dzień dobry, mam na imię Grzegorz i miałem się z panią skontaktować. Chodzi o połów narybku. - A dzień dobry panie Grześku. Ludzi łowił będziesz? - Miałem zadzwonić. - Dobrze dobrze, żartowałam sobie. O wszystkim zostałam poinformowana, możemy się spotkać we wtorek. Ale przed 14. - Dobrze, to o której? - Przed 14, powiedziałam przecież. Pasuje? - Pasuje. - Zapoznam pana z procedurami, przyniosę umowę, podpiszemy papiery, że był pan we Wrocławiu w siedzibie firmy na szkoleniu, a w przedświątecznym tygodniu będzie pan mógł ruszyć w trasę – to dobry czas, sprzedaż wzrasta... sukces czeka na pana! Gmina Trzebnica, Skarszyn bloki, Krakowiany, Boleścin – odpowiada panu taki teren? Bo akurat tam nam się przedstawiciel wykruszył. - Wie pani... Znam tam trochę ludzi, może gdzieś dalej? - Zaraz. Pomyślę i oddzwonię do pana. - Halo? - Wisznia, Kryniczno, Raszów, Brochocim. Też tam znajdzie pan ciekawe rodziny. Ale pieniążki ma pan przynosić! Idea ideą, ale firma musi zarabiać, a jak pan oleje sprawę to ktoś będzie musiał za to beknąć. - Dobrze. Do zobaczenia we wtorek. Grzesiek zakończył rozmowę i przyśpieszył kroku. Zmierzał do siedziby spółdzielni mieszkaniowej, gdzie miał pomóc Leszkowi zrobić porządki w papierach. Dzwony zabiły na 6 po południu, wystraszony gawron zerwał się z płotu odgradzającego ulicę kościelną od Domu Bożego. „Jestem w dźwięku dzwonów” - pomyślał, dotykając czule niesioną pod pazuchą flaszkę. Minął prokuraturę, obszedł budynek dookoła, wszedł po schodkach i chwycił za klamkę – ze zdziwieniem stwierdził, że zamknięte. Ale już ktoś otwierał – rozczochrane włosy, starannie ogolona twarz, mocny uścisk ręki: - No wchodź! - Cześć wujku! - Cześć Grzegorzu, spóźniłeś się troszkę, minuta po szóstej jest – zażartował – choć wejdziemy na górę, zrobię ci kawę. I tak będziemy musieli tu posiedzieć, porozliczać. - A jak twój komputer? Leszek machnął ręką: - Szkoda gadać! Syn mi pokazuje, ja wiem, ale jak mam w pracy coś zrobić, na pieniądzach, to boję się i już. Między innymi dlatego chciałem, żebyś przyszedł. - Nie ma sprawy. Tylko, że ja flaszeczkę przyniosłem – Grzesiek uchylił marynarkę – myślałem, że może cosik... ale jak pieniądze to nie da rady. - Nie tylko pieniądze, nie tylko. A napić się możemy, tylko po dziesiątej, dużo roboty na ten weekend zostawiłem. A muszę pokończyć to, powysyłać wezwania do zapłaty, takie tam – formalności, ale sporo tego. - A dużo rodzin nie płaci za mieszkanie? - zapytał Grzesiek. - A zdziwiłbyś się! W tym roku mieliśmy piętnaście eksmisji! Cukier chcesz? Kawa była już zalana. Widać wujek nie do końca żartował z tym spóźnieniem. Usiedli. - Nie, piję gorzką. - Umartwiasz się? - Chyba tak – zaśmiał się. - A pamiętaj, że eksmisja to jest naprawdę ostatecznością, jak ktoś kupę czasu nie płaci. - Ale to pijacy jacyś chyba, nie? - W większości. Ale pijacy też mają rodziny, więc trafiają się i takie z trójką dzieci na ten przykład. Bynajmniej czasem. Ciężka praca. - Nie zazdroszczę, naprawdę. A rejestr jakiś prowadzicie tego? Leszek spojrzał zdziwiony. - No nie żartuj. To nie firma Kogucik jest, my milionami złotych zarządzamy. Wszystko musi działać zgodnie z prawem. - Ciekawe, czy znam jakieś nazwiska, tych eksmitowanych. - A znasz, pewnie znasz, tylko nie wiesz nawet. Pokażę ci później. - Przy kieliszeczku może, pocieszę się, że są tacy, co mają gorzej ode mnie. - A są są. Więc nie narzekaj na swoje życie, bo mogło być gorsze. No, włącz ten komputer. - Nie narzekam. Ksero tu macie? - Znajdzie się. A masz dla mnie te recepty? - Jasne wujku. Jak zawsze, teraz nawet kilka więcej sobie podbiłem. Jakby co kiedy, to ci wypiszę. - Ty nie boisz się tak? - Czego? Stary dziad to na emeryturze powinien siedzieć jak papierów swoich nie potrafi upilnować, a nie ludzi kaleczyć. - No nie poznaję cię. - Ale taka prawda! - No wszyscy tak mówią – zgodził się wujek – ale to w końcu pieniążki są. I trzeba uszanować, że ktoś dużo zarabia. Kac morderca. Stara gwardia to jednak potrafi wypić, nie to co my, skażeni współczesnością. Jak dobrze obudzić się w swoim domu. Woda. Woda zmienia układ zakłóconych elektronów na powierzchni skóry. Zaczyna się normalne, elektryczne oddziaływanie w głąb organizmu. Człowiek staje się sobą. Człowiek się staje. Dopiero u siebie. Grzesiek myjąc zęby powracał z krainy chemii. A w miarę jak trzeźwiał, rosła w nim i potężniała agresja. Myślał o osobie, która wprawiła jego życie w takie drżenie. O Jonaszu. - Pójdę do ciebie czysty – szepnął niewyraźnie i splunął białą pianą. Ubrał się i wyszedł. Zejście po schodach przyśpieszyło mu tętno, podniosło ciśnienie, krew dostarczyła do mózgu nową dawkę alkoholu, co zaskutkowało szumem w głowie i zaburzeniem równowagi. Przed samochodem wziął głębszy oddech i w skupieniu wycelował kluczykiem w zamek. Wsiadł. Zapalił jak harcerz – jednym obrotem w stacyjce. Jechał powoli, skupiony na drodze mijał bezludne wsie i kolorowe pola. Rozpędził się dopiero z góry między Taczowem a Głuchowem; mignął obok cmentarza na który nie chciał patrzeć, potem skarpom nad boiskiem – zauważył, że jedna bramka jest wyrwana z ziemi, położona, a chwasty zarastające to dawne miejsce szlachetnej rywalizacji coraz bardziej zaczynają przypominać małe drzewa. Przypomniał sobie, że to właśnie tu po raz pierwszy zobaczył piorun kulisty. Gdy w zasięgu wzroku pojawił mu się pierwszy dom, wrócił spojrzeniem na drogę i zobaczył dziewczynkę wybiegającą z podwórka. Wcisnął gwałtownie hamulec, skręcając równocześnie w prawo na pobocze. Dziecko nawet nie zwróciło uwagi na samochód, który przeleciał tuż za plecami, odwróciło się dopiero słysząc pisk rozjeżdżanego na chodniku psa. W lusterku zobaczył, jak mała blondynka schyla się nad ciemną plamą drgającą miarowo. Oscylator - przyszło mu do głowy. Zwolnił, przystanął, zatrzymał się. Dziewczynka z piskiem pobiegła w kierunku domu. Odkręcił szybę. Pies leżał na drodze, musiał zrobić jeszcze parę kroków przed śmiercią. Trzy inne psy wyszły z podwórka. Powąchały leżące ciało. Największy z nich spróbował kopulacji, na co nadeszła prowadzona przez dziewczynkę, owinięta chustką kobieta. - Babciu, babciu, zajechali Sonię – wyciągnięta ręka dziewczynki zamarła, gdy poprzez łzy dostrzegła co się dzieje. - Dobry Murzyn, próbuje usunąć ją z drogi – powiedziała babcia. Nagle ręka dziecka wykonała łuk, a jej palec wskazywał teraz stojący na poboczu samochód. - To on! - krzyknęła, a Grzesiek wcisnął gaz do dechy. Parafia. Znajduje się przed nią skrzyżowanie stanowiące centrum wsi Boleścin. W prawo droga do Krakowian – drogowskaz informuje, że to tylko dwa i pół kolometra. W lewo kierunek na Piersno, przy wyjeździe ze wsi mija się ruinę przypominającą murowaną stodołę - to dawny punkt skupu porzeczki czarnej, czerwonej, białej; zapach fermentacji, sok tryskający spod bosych stóp kroczących po rudziejącym betonie, palety jedna na drugiej, przenoszenie skrzynek ciężkich ponad siły, wybieranie liści i gałązek, by towar był pierwsza klasa, na karteczce zapisana odręcznie waga, cena – to kwit, tak ją nazywano, powrót na wozie, satysfakcja, zapach konia. Pytanie: czemu zamurowane okna miały kształt krzyża? Niezrozumiała opowieść o kolektywizacji polskiej wsi. Jadąc prosto po kocich łbach, a potem polną drogą dotrzeć można po kilku kilometrach do miejsca zwanego Boleścinem Małym, trzech domków niedostępnych dla przeciętnych śmiertelników. Minie się jeszcze oborę, która służyła także za mieszkanie pewnej rodzinie, potem pałac... Pałac w którego podziemiach odbywały się lekcje religii, pałac w którym miała swoją klasę zerówka, kupiony teraz przez twórców potęgi wrocławskich burdeli. W latach późniejszych, gdy wybudowano obecny kościół, lekcje religii przeniosły się do salki parafialnej – właściwie to jeszcze nie parafialnej, bo była to parafia Łozina, niemniej do tego służyło miejsce stanowiące teraz część mieszkania księdza Jonasza. Grzesiek pamiętał, jak rzucił kulką ze śniegu w poprzedniczkę tych drzwi i jak wychylająca się właśnie dziewczyna straciła dwa zęby. Teraz zadzwonił. Czekał. Odwrócił się, spojrzał na sklep. Okupanci ławeczki spojrzeli także i pozdrowili trzymaną za szyjkę butelką. Za plecami chrzęstnął zamek. W drzwiach stał obcy mężczyzna. - Czym mogę służyć? - Zastałem księdza? - spytał Grzesiek, skrywając dłonią poalkoholowe gazy próbujące wbrew woli wydobyć się z ust. - A jest, jest, już wołam – powiedział i zniknął zamykając drzwi. Za chwilę pojawił się z powrotem. - To do widzenia, cześć – powiedział, patrząc Grześkowi w oczy. - Szczęść Boże! - powitał duszpasterz, rozkładając ramiona – Moja zbłąkana owieczka przybywa! - zawołał na użytek wychodzącego. Grzesiek wszedł do środka i mruknął: - A baran beczy. - Proszę? - ksiądz zamknął drzwi. - Nie, nic. Tylko zrobiłeś mnie w chuja. Jonasz na chwilę zamarł, potem zaczęła mu drgać górna warga jak u warczącego psa: - Zaprawdę nie wiesz co mówisz – wycedził. - Upolowałeś mnie. - Proszę? - zdawał się nie rozumieć. - Wystawiłeś na strzał. - Jaki strzał, komu? Weź się w garść i mów jaśniej! - powiedział stanowczo. - Kazamatom. Po chwili ciszy Jonasz zaprosił: - Wejdź, usiądziemy, porozmawiamy. I dodał: - Natrafiłeś już na ich ślad. - Nie usiądziemy. Nie będę siedział przy jednym stole z kimś, kto mnie wykorzystał, wepchnął w łapy jakiejś chorej organizacji zboczeńców... - Zboczeńców? - zdziwił się Jonasz – A ty z czego mi się spowiadałeś? - Gówno Cię... – Grzesiek zaczął gestykulować. Chciał powiedzieć: „obchodzi”, ale zdał sobie sprawę jakie to absurdalne - Zdjęcia z Joasią mi zrobili – dodał jeszcze i zamilkł. Po chwili chowając twarz w dłoniach wyrzucił: - Pić znowu zacząłem... Siedziała pod pręgierzem. Więc namiar był dobry. Ósmy miesiąc ciąży, brak domu i znajomy sprawca nieszczęścia – Sępik. Dzieci kwiaty okazały się takie naiwne, bez chwili zastanowienia wskazały osobę potrzebującą pomocy, więc grzechem byłoby nie skorzystać - tylko jak się do tego zabrać? Brzuch zakryła kocem, nie wiadomo czy aby ukryć ciążę, czy też chciała, by dziecku było cieplej niż jej. Butelkę po gazowanym napoju uniosła do grubych, mięsistych ust i pociągnęła długi łyk. Grzesiek złapał się, że myśli o ustach w kontekście nie licującym z jej stanem, udało mu się za to powstrzymać zastanawianie się nad tym, jak w ciążę zachodziła. Alternatywny pręgierz – pomyślał – ćpuny, alkoholicy, skazańcy, gówniarze, truciciele, pedofile, squotersi, pedały i do tego nienarodzone dzieci - ukryte, nie znające swojego losu, który spoczywa głęboko na dnie patrzących na ciężki koc oczu. Ciekawe, czy daje w kanał jako przyszła matka? Pewnie nie pali, ale czy była w stanie wytrzymać osiem miesięcy w tej rzeczywistości; bez odjazdu, bez pukania do nieba bram, bez „lucek ma na skaju diamenty, patataj do raju nie tędy” - sparafrazował w myślach znaną piosenkę – i powoli przestawał odczuwać litość.. Dziecko urodzi się na narkotycznym głodzie, będzie wychudzone, z wypukłą twarzą i spragnionymi oczami podobne do ojca, ojca swego w... Dosyć! Przywołał się do porządku. Wieczorny nokturn zaczynał zwyciężać, dzień chylił się ku upadkowi, krwawiła hostia słońca – zacytował kilka rosyjskich sloganów - w parkach nasi bracia mniejsi wychodzili na żer – Grzesiek przypomniał sobie żeliwne ptaki siedzące na ramionach świętego Franciszka, który niestrudzenie stał w pobliżu akademika przed domem starości prowadzonym przez zakonnice. Lubił obserwować przez kuchenne okno jak gotują, krzątają się wokół postaci na wózkach, znoszą je po schodach, jak po dyżurze wybiegają na taras, żeby koślawymi, na wpół okrytymi przez podciągnięty habit kończynami złapać zakazane promienie znikającego słońca. Teraz dziewczyna pod pręgierzem, może przypadkiem, wysunęła spod długiej, na poły cygańskiej spódnicy lewą łydkę; każdy ma takie solarium, na jakie zasłużył – szepnął zły duch do Grześkowego ucha, a on sam skrzywił się, nie wiadomo czy na myśl o tym, kiedy ostatnio ubranie na które patrzy było prane, czy też na skutek kropli deszczu rozbijającej się właśnie na jego czole. Łydka zniknęła razem z ostatnim promieniem słońca. Wprawdzie deszcz jeszcze nie był zdecydowany na rozwój, ale Grzesiek zaczynał się coraz bardziej niepokoić, czy nie stoi na wrocławskim rynku na próżno. Bo jak zacząć? Wprawdzie spodziewał się, że przyszła kontrahentka Wieloryba jest osobą otwartą, kreatywną (i to jak!) oraz łatwo nawiązującą kontakty, ale we znaki wdawał mu się brak wiary w siebie – nie wyglądał na człowieka na tyle alternatywnego, żeby podejść ot tak, zacząć rozmowę o niczym, a potem zaproponować bliższe, handlowe stosunki, nie czuł się mężczyzną atrakcyjnym, mogącym spróbować poderwać kobietę w ciąży, nie sądził, że uda mu się przez dłuższy czas udawać kogoś, kim nie jest. I byłby może i odszedł z niczym, gdyby nie Rafi - chłopiec-kwiat poznany na Ostrowie Tumskim, który zamaszystym krokiem przecinał rynek z daleka machając Anecie – bo tak, jak już wiedział, miała na imię ciężarówka, będąca przedmiotem jego zainteresowania – i z uśmiechem pokazując wnętrze niesionej reklamówki. Raz kozie... - szepnął Grzesiek i wystartował, aby natknąć się na Rafiego tuż przed pręgierzem. Nie udało się, hippisek minął go jakby widząc pierwszy raz w życiu i wpadł w ramiona kobiety. Była wysoka, siedząc wydawała się mała jak indianka, a teraz, gdy wstała w grubości swej musiał ją ocenić na przynajmniej metr osiemdziesiąt pięć, co dodatkowo zbiło go z tropu, tak jakby miał z nią walczyć, a nie rozmawiać. Dobrze, że chociaż Raffi wyglądał wątle. Odczekał aż skończy się witać, wycałuje połowę drepczących przy pręgierzu dzieci-śmieci, zapali papierosa, z dumną miną puści w obieg reklamówkę – i przypuścił atak. - Hej Rafi! - powiedział, a zdenerwowanie sprawiło, że głos wydobył mu się z trudem, jak u pijanego, które to wrażenie w ułamku sekundy postanowił podtrzymywać. - O! Zdrowa Żywność! - Rafi najwyraźniej lubił pokazywać, że zna wszystkich w koło, szczególnie właścicieli ksywek wskazujących na ekologiczne konotacje – Witaj! Jak samopoczucie? - Świetnie! Falowanie i spadanie! Rafi się zaśmiał: - Ale zjazdu jeszcze nie masz? - Nie, na razie przeżywam - Grzesiek zaryzykował pójście na całość - fazę maniakalną. - He he, siadaj z nami. To jest Anetka. - Miło mi – wyciągnęła dłoń Anetka, a Grzesiek ściskając ją poczuł wątłość nie przystającą do gabarytów właścicielki. Kilka dni później wpadł da niego Rafi. - Wstawaj, wstawaj – krzyknął, a Grzesiek tylko zaciągnął na głowę koc. - No wstawaj! - pisnął cienkim głosem i szarpnął za wystające spod nakrycia włosy. - Co jest?! - warknął Grzesiek. Usiadł, spojrzał w okno i sam sobie odpowiedział: – Noc jest. - Jaka noc? Wieczór przepiękny! – rozemocjonował się Rafcio. - Piwa cztery wypiłem, spać mi się przepięknie chce. - Potwierdzam, potwierdzam – włączył się do rozmowy Andrzej nie otwierając nawet oczu. Rafał stanął jak wmurowany, ręce wsparł o przekrzywione pedalsko biodra i z nieskrywaną złością powiedział: - Anetce trzeba pomóc. Na to Grzesiek westchnął, przetarł obiema dłońmi po twarzy i spytał: - A co z nią? - No ciuchy mam! - Jakie znowu ciuchy? - Ubrania różne dla niej. I dla dziecka, a może i wózek się znajdzie za jakiś czas. Taką parę wywęszyłem, co to dziecko im podrasta, może będzie z niego Rasta – zażartował, i na jednym wdechu kontynuował: - i ciuszki mi różne dali. Trzeba jej zanieść, a trochę tego jest. I patelnia jakaś, dwa garnki, widelce, no choć, pomożesz mi. - Dobry uczynek zrobisz – wtrącił się Andrzej zmieniając bok. Grzesiek wstał. Jeszcze raz potarł policzki. - Daj mi pięć minut na prysznic – powiedział, biorąc wiszący na otwartych drzwiach metalowej szafki ręcznik. Sięgnął jeszcze do nadstawki z której wysunął mydło i wyszedł. Rafi chwycił stojącą na stoliku butelkę z resztką wygazowanego już piwa i jednym haustem pozbawił ją zawartości. - Jak możecie pić cos tak wstrętnego – skrzywił się. Rozmówcy jednak nie znalazł. Odpowiedziało mu za to ciche, udawane zapewne, chrapanie. Zaczął poklepywać nerwowo uda próbując wygrywać jakiś skomplikowany, triolowy rytm, co nie wychodziło mu zbyt rytmicznie. Przy dwudziestym czwartym takcie drzwi się otworzyły i z mokrymi włosami wtoczył się Grzesiek. - Już? - spytał Rafi. - Ano - Grzesiek grał spiętego i gotowego na wszystko. Trąc ręcznikiem włosy dodał: - Idziemy. - Spodnie tylko włóż – zaśmiał się hippisek. Umysł ludzki jest nieprzeniknioną zagadką – pomyślał Gzesiek nie mogąc nadążyć za stawiającym długie, szybkie kroki właścicielem falujących dzwonów – potrafi rozważać tyle spraw naraz... Bo po pierwsze, chce mi się jeść, jak zwykle zresztą po piwie; po drugie to nie mogę odpędzić myśli o... no ale dlaczego chcę odpędzać – to kolejne pytanie; równocześnie staram się wciągać powietrze nosem na przestrzeni czterech kroków i również przez cztery je wydalać; umysł jednako chce zabić Rafcia, który jest przyczyną mojego zmęczenia, i powstrzymuje mnie przed tym; w tym samym czasie analizuję to wszystko nie przestając snuć planów na najbliższe godziny, a w głowie nuci mi się zasłyszana rano melodia. No i przy tym wszystkim nie gubiąc kroku idę, niosę pieprzony kosz pełen brudnych, śmierdzących pieluch, słyszę hałas przejeżdżającego tramwaju, klakson z samochodu, który o mało co nie potrącił na pasach pieszego, słucham trajkotania gówniarza na temat życia w komunie, które zna tylko z książek, czuję zapach chemii nadlatujący znad ogrodu botanicznego, i że but mnie obciera. Gdy minęli plac Bema Rafał zamilkł, a Grzesiek wykorzystując tą lukę zapytał: - Stary, daleko jeszcze? - Nie, już niedaleko Papo Smerfie – zaśmiał się Rafi przecierając czoło przydługim, zwisającym do połowy dłoni rękawem, a łokciem przytrzymując ucho niesionej torby - Jeszcze przed Nadodrzem mieszkają. - Wynajmują? - He he, tak, tylko nie wiadomo od kogo. - Co to znaczy? - Grzesiek był na tyle zmęczony, że zaczął się dziwić. - No pustostan zajęli, normalnie. W Londynie jest to bardzo popularne, wiesz? Zajmujesz mieszkanie i nikt nie ma prawa cię wygonić. No, chyba, że sam wyjdziesz. To przychodzi policja i mówi: proszę wyjść! A ty: Nie! I nic nie mogą zrobić. Muszą czekać, aż pójdziesz po jedzenie, wtedy wywalają ci rzeczy i zmieniają zamki. Ale moi kumple z kumpelą robią tak, że zawsze ktoś zostaje na czatach i przez pół roku dopiero trzy razy musieli szukać czegoś nowego. Jadę do nich niedługo, jak tylko uzbieram z sępienia na bilet. Mijając odrapane ściany poniemieckich kamienic, okna zaklejone tekturą, śmierdzące moczem bramy, niebezpiecznie zwisające balkony, zataczających się mężczyzn i goniące za nimi, zniszczone życiem blondynki – milczeli. Przerwał to napięcie Rafał, zatrzymując się przy nie istniejących drzwiach i mówiąc: - To tu. Weszli na cuchnący wilgocią korytarz. Było zbyt ciemno, by zobaczyć cokolwiek ponad zarys drzwi pozbawionych klamki po lewej i uchylającą się szczelinę po prawej. Odstawili bagaże. Rafi po omacku, szurając rękami wzdłuż ściany skręcił w lewo i wystukał w rozpadającą się dyktę, która udawała, że jest pierwszą linią obrony do domowego ogniska, skomplikowany, triolowy sygnał. Zamek puścił i weszli do środka. Przywitał się z nimi Sępik. Miał na sobie czapkę Mikołaja, wystający pod wełnianym swetrem brzuch i trzęsące się ręce. Anetka siedziała przy nie nakrytym obrusem stole; paliła się przed nią świeczka obok której leżało pół bochenka chleba i w części zjedzona margaryna. Ramiona miała owinięte kocem, który był złożony tak, że miał przypominać ekwadorskie ponczo, jej twarz - teraz, z bliska – była esencją łagodności, ciepła i macierzyństwa; pociągała lekko nosem i spuszczała oczy słuchając, jak wybranek jej serca rozmawia z gośćmi. - I ja głodówkę zrobię! - odgrażał się Sępik. - Nie raz robiłem i teraz też, nie będą mi sukinsyny wolności odbierali. Na nogach miała grube, wełniane skarpety, takie, jakie chore kobiety zakładają do snu. Sięgały połowy łydek, gdzie zaczynała się ciemna, nie wyglądająca wcale na cygańską, spódnica. „Spódnica powinna być pod spodem” - pomyślał bez składu Grzesiek, a gospodarz w tym czasie powiedział: - Do radia pójdę, do telewizji! Trzeba działać! Spod koca, który długimi frędzlami opadał jej na piersi, wystawała oparta o brzuch, zaciśnięta na stołowym nożu, pięść. Obgryzione paznokcie nikły przy migotaniu świeczki. Druga dłoń spoczywała płasko na stole – nieruchoma, napięta, obca: była jak leżąca ryba, ale nie taka upieczona do wieczerzy, z klapniętym ogonem, ale żywa i przygotowana do ostatniego, mającego ją uwolnić skoku. - Macie te rzeczy? - odezwała się niespodziewanie przyszła mama. Mówiła nosowo, co zapewne było skutkiem przeziębienia, ale potęgowało wrażenie dziwaczności, jakiemu uległ Grzesiek w tym ciemnym pomieszczeniu. - Chodźcie, chodźcie, pokarzę wam! - ucieszył się Rafi. - Jutro może, ciemno jest – zaoponował Sępik. - Teraz – warknęła Anetka. Grzesiek został w bramie i obserwował, jak dwie latarnie dalej (w tym jedna nie świecąca) para zaśmiewająca się jak wariaci wyciąga z toreb dziecięce śpioszki, małe sukienki, rajstopki, opakowanie nowych pampersów i inne, mniej charakterystyczne drobiazgi. Z kontemplacji wyrwał go dochodzący z wnętrza mieszkania głos: - Skończyli już? - to niecierpliwił się Sępik. - Nie – odpowiedział cicho. - To chodź tu, pogadamy. Grzesiek spełnił żądanie. - Sępik jestem – dopiero teraz się przedstawił i podał rękę. - Grzesiek – odpowiedział, zastanawiając się równocześnie, czy rzeczywiście go nie rozpoznał, i doszedł do wniosku, że jest to wielce prawdopodobne, w końcu ktoś taki spotyka setki ludzi dziennie i setki zapomina. - Co studiujesz? - zagaił. - A, takie tam, na rolniczym jestem. - Ja też kiedyś byłem studentem – pochwalił się Sępik, starając się równocześnie stworzyć między sobą a rozmówcą jakąś więź wspólnych przeżyć. - Studiowałem Sztukę Teatralną w Amsterdamie, wydział Mimiczny. A wcześniej w Polsce na polonistyce, ale mało chodziłem na wykłady. A jak już przyszedłem, to spałem za siedzeniami. Wiesz, parę dni stopem po kraju się jeździło, noce zarywało, to potem trzeba było odespać, a jak obecność czasem mieli sprawdzać to byłem. Pokazałem się i w kimę. - A nie bałeś się? - He he, raz mnie nakrył jeden taki wykładowca, profesor zresztą. Za głośno chrapałem. Roześmiali się. - Słuchaj – spoważniał nagle Sępik – dychy nie miałbyś pożyczyć do jutra? - Wiesz... - zawahał się Grzesiek – nie wziąłem ze sobą pieniędzy. - Poważnie mówię, że do jutra. Będę pracował po południu na rynku. - Nie no, dobra – zawstydził się – ale w akademiku mam. - No, to przejdę się z tobą potem. Coś do jedzenia chciałem Anetce kupić, jakieś mleko, masło, a jeden ciul mnie okradł dzisiaj. - Okradł? - Zbieram kasę w takim woreczku i liczę po dniu sępienia. A ten cap i w długą. Nie mogłem go gonić, bo byłem taki zszokowany. Kolega to był. Był – podkreślił. - I co, ludzie coś dają? - Dają – przytaknął – jak ktoś dobry jest to dają. Pewnie, że nie ma takiego zarobku jak w Krakowie, ale ja kocham Wrocław. Wiesz, można tak przez trzy godziny z pięćdziesiąt złotych wyciągnąć. - To nieźle jak na trzy godziny. Dniówka właściwie. A przez cały dzień ile by się... - A po co – przerwał mu – jakbym chciał przez cały dzień pracować, to bym w biurze siedział. A tu jestem wolny, nie muszę papierków wypełniać. Na ile mnie ludzie wycenią, tyle wrzucą. I to jest uczciwe. Trudno było się nie zgodzić. - Słuchaj – Grzesiek podjął temat pieniędzy – mógłbyś mi tej dychy nie zwracać. - Daj spokój już, przecież powiedziałem, że oddam. Zresztą jeszcze nie wziąłem. - Ale mi nie o to chodzi. Zarobić mógłbym ci pomóc więcej, niż masz z miesiąca sępienia. - A czy to aby legalne? Czy kamienie mam nosić? - Mam paru znajomych... - nieśmiało zaczął. - I ci znajomi... - zachęcał Sępik. - Są rzeczy, za które sporo mogą zapłacić. - Kasjusz! - błagał Grzesiek – przecież nawet nie wiesz o co chodzi! Kelnerka przyniosła lody. Talerz tiramisu dla Kasjusza i puchar bananowy dla Grześka. Jedli chwilę w milczeniu, potem, rozejrzawszy się po zapełnionych stolikach lodziarni Galerii Dominikańskiej, bokser zagaił: - Wyglądamy jak para pedałów na randce. - Jedz jak stawiam. Dostałem parę złotych. Ale bezinteresowny nie jestem. - Dobra, mów o co chodzi, tylko pamiętaj, ja nie dam się w nic wmieszać. - Chodzi o Wieloryba. Kasjusz zatrzymał łyżeczkę tuż przy wargach, opanował się jednak, pochłonął porcję i czując, jak wieczna zmarzlina spływa po przełyku, zapytał: - Z tymi hippisami się zadajesz? Wiem, Sławek mi coś opowiadał. LSD jakieś z wielorybem ci chodzi po głowie? - Nie o hippisów idzie – Grzesiek mimowolnie dotknął swojego lewego boku, co nie uszło uwadze Kasjusza. - Coś ci jest? - Tu ci nie pokarzę, ale zostałem, że tak powiem, okiełznany, skrępowany. - Nie no. Już nic nie... - Znasz taki znak? - strzepnął okruszki loda z łyżeczki na stolik i palcem wskazującym narysował pradawny znak ryby – symbol pierwszych chrześcijan. - Religię miałem. - A to znasz? - dorysował rybie w najgrubszym miejscu dwie, lekko zakrzywiające się linie. - A tego to nie znam. - Wieloryb – wyjaśnił Grzesiek. - Zaraz zaraz, no tak, wieloryb. I co? - I nic o wielorybie nie wiesz. - Ty! - zdenerwował się Kasjusz – Ty już chyba naprawdę się naćpałeś! Pieprzysz jak potłuczony! Mów konkretnie o co chodzi, mam ci opowiadać o ssakach morskich? - Mówiłem ci kiedyś o tym Jonaszu, pamiętasz? - Nic o żadnym Jasiu nie mówiłeś – drwił Kasjusz. - To słuchaj. On zapytał mnie: To komu bardziej ufasz? Im czy mi? Powiedziałem, że po tym co tam zobaczyłem, to im. - Gdzie zobaczyłeś? Co zobaczyłeś? - W Kazamatach. - Gdzieś ty się zapędził? Tam nikt nie chodzi. - No właśnie, a czemu? Kasjusz wzruszył ramionami: - Nie ma po co. - Ale ty byłeś? - spytał Grzesiek, a jego rozmówca zakręcił się niespokojnie. - Miałem swoje powody, ok? - To sam mi powiedz, kto tam jeszcze chodzi. - Świry jakieś. Metalowcy. Łysiejący biznesmeni z kucykami. Stare dziady jakieś, leśnicy chyba. - A kobiety? - No – zawahał się – nie spotkałem. Myślisz, że to pedały jakieś? - Nie, nie pedały. A może też, nieważne. Słuchaj dalej. Jonasz mówi mi, że... - urwał nagle. Starając się nie dać po sobie nic poznać wziął jeszcze jedną łyżeczkę z pucharka. - To za ich pieniądze jesz lody. Kasjusz spojrzał na dno swojego talerza. - Właściwie to co ode mnie chcesz? - Wiesz – zawahał się znowu – mam tam uczestniczyć w organizacji jednej imprezy. - To co tak bredzisz? O czym? - Będą goście, że się tak wyrażę, zamorscy. Mają zostać poczęstowani bigosem. Przydałbyś się, żeby go tam zrobić. - Ty żartujesz sobie ze mnie? - Nie, serio. Sam nie dam rady wszystkiego ogarnąć, a potrzebny mi ktoś pewny, kto nie nawali, bo mnie wykopią. - Z tego Wieloryba? - No, tak się to nazywa. - I było tak mieszać na początku? O skrępowaniu i tak dalej? - pokręcił głową Kasjusz. - Skrępowany kasą jestem. Każdy chce zarobić, nie? - Jasne. Tylko kiepski ze mnie kucharz. - Spoko spoko – Grzesiek był już pewien swego – wszystko dostaniesz ode mnie w jednym garnku. Tylko podgrzejesz i będziesz cały czas mieszał, żeby kapusta się nie przypaliła. - Ty dziwny jesteś. Ale dobra. Kiedy to? Czerwone graffiti wściekłych twarzy zostało zasłonięte fototapetą przedstawiającą ojca i matkę z dwójką dzieci igrających wśród wysokiej trawy, dorośli uśmiechali się do siebie, biło od nich szczęście i stabilizacja. Na środku sali stało dziesięć foteli skierowanych przodem w kierunku baru, nad którym wisiał ogromny, dwumetrowej długości plazmowy monitor podłączony do komputera. Miejsca na razie były zajęte tylko przez ozdobne i pachnące karteczki z imionami przyszłych gości. Barman, ubrany we frak i ekscentryczną muchę, przeglądał przygotowany przez siebie pokaz slajdów. - Dzieci, dzieci – szeptał do siebie. Na ścianach wisiały bazgroły oprawione w złocone ramy. Było to pięć narysowanych przez dzieci wyobrażeń ich idealnego domu. Po kresce można było rozpoznać, że wiek autorów nie przekracza lat czterech, mimo to w przygotowywanej prezentacji znalazły się informacje znacznie bliższe niż tylko wiek – miała pomóc dokonać wyboru, zachęcić do licytacji, podgrzać atmosferę i cenę. Tak, aby Wieloryb zarobił na sprzedaży jednego obrazu więcej niż marne pięć tysięcy ceny wywoławczej. Z sali obok dobiegała nastrojowa muzyka, jako, że próba generalna powoli się kończyła, siedzący tam mężczyźni pozwolili sobie na luz kilku drinków. Towarzystwu przewodził około sześćdziesięcioletni, dobrze zbudowany, łysy właściciel wystającej od nadmiaru testosteronu szczęki. Pocąc się, gestykulował i z wielkimi emocjami opowiadał kilkunastu słuchającym z zaciekawieniem osobom: - Na komorę celowałem. Znaczy w nos, ale brałem poprawkę na bieg. Ale na miękkie dostała, jak się potem okazało. Bo farba czarna taka była, wiecie – wyjaśnił - z treścią żołądka, czy jelit. Ale poszła mi w kukurydzę. I my za nią. Znaczy, suka i ja, bo Waldi został już z tyłu. Ja zresztą też, bo pies szybciej przebiera. - Nie bałeś się? - spytał starszy jegomość w jegomościowym, myśliwskim ubraniu okraszonym kapeluszem z piórkiem. Bałem się jak cholera, że może się zaczaiła gdzieś, ale nie. Nagle usłyszałem wycie, znaczyło, że jest. Przed lasem znowu wpadłem na ślad, tak księżyc operował. Całą kukurydzę przeszła. Ale z sił na skraju lasu opadła i leżała pod pniakiem. Suka myślała, że nieżywa i podbiegała, a ona chlas tym nożem, co to na początku jej daliśmy. Ale nie trafiła, a suka zaczęła ujadać. Złamałem dubeltówkę, a ona na ten hałas w nogi. Ale zaraz padła trzymając się za brzuch. Nóż zgubiła, suka skoczyła jej do gardła. - Odważna – pochwalił ktoś. - Ale ja dobry jestem. Odciągnąłem i dobiłem, nie lubię, jak się zwierzyna bez powodu męczy. - Do pokotu ją dołączyliście? - spytał pan z piórkiem. Grzesiek wypił kolejną pięćdziesiątkę. - Dewizowców to już dawno wtedy nie było. Czekać im się nie chciało, bydlakom. Mało się zresztą wcześniej nie pozabijali, nie znają porządku. - A ten cały Hans, co ją pierwszy postrzelił? - Zaraz postrzelił! Ja tam żadnego draśnięcia nawet nie widziałem poza moim strzałem. No, ale powiedzieliśmy mu, że tylko dobić trzeba było, płaci - to niech ma przyjemność. Flaki jadł – dodał, widząc kiwające z uwagą głowy – piwo popijał, śpiewał. Gdzie tam chciałoby mu się pędzić taki kawał. Ktoś popukał Grześka w ramię. - Może kieliszeczek? - uśmiechał się barman. - A chętnie – zgodził się Grzesiek i od razu wypił. - Jak tam nasze infantylne interesy? - spytał od niechcenia. - Byłem u niego jeszcze dwa razy. - I? - I na bajzlu gdzieś zniknął. - A ona? Grzesiek pokręcił przecząco głową. - W szpitalu. Ciąża zagrożona. - To ty go tam złap i dowiedz się, kiedy termin. Musimy trzymać rękę na pulsie. - On jej już nie odwiedza. Z jakąś licealistką się kręci. - Liczę na ciebie, stary. Znaleźć to go znajdziesz, a jak głód przyciśnie kasy będzie potrzebował. A ty pyk! Propozycję ponowisz. I on sobie o narzeczonej przypomni. - Mogę jeszcze kieliszek? - No. Szczeniaczek-wypierdalaczek. I idziemy spać. Do pracy jutro wziąść się trzeba. Grzesiek stał przed drzwiami do sali. Wahał się od dobrych pięciu minut, nasłuchiwał szeptów prześlizgujących się po ościeżnicy, ale nie mógł wyłowić sensu rozmowy ani rozpoznać głosów; wahał się. Jeśli w środku rozmawiają dwie kobiety w ciąży – to jak zareagują na wejście prawie obcego mężczyzny; jeśli ta druga ma gościa – to dodatkowo przed nim wyjdzie na głupka; jeśli zaś to Anetkę ktoś odwiedził – to... to kto? Koleżanki-hipisianki? Nie zniesie tej napiętej struny, która zacznie drgać w powietrzu, tej ciszy, pokazywania, że nie jest mile widziany. A przecież ma cel! Na bok skrupuły! Wyciągnął z wewnętrznej kieszonki małą, myśliwską piersiówkę z medalionem, pociągnął grubszy łyk i uchylił drzwi. Poczuł uderzenie spojrzeń. Dwie pary oczu, zdziwione, niepoznające. Odchrząknął, poczuł ulgę widząc jak oczy siedzącego przy łóżku wypogadzają się: - Cześć Rafi, cześć Aneto – przywitał się. - Zdrowa Żywność! - zawołał radośnie Rafi wstając i podając na powitanie dłoń. Gdy Grzesiek chwycił za nią, lewą ręką został objęty i poklepany po plecach jak stary przyjaciel. Z pod kołdry wysunęła się gorąca ręka, która po spotkaniu z dłonią Grześka przyciągnęła go do wpółleżącej na górze poduszek. Usta Anety też były gorące, a od ich smaku zakręciło się mu w głowie. Zdziwiło go to. Jak może kręcić się w głowie od bliskości kobiety w ciąży? To sprzeczne z ewolucją, z wojną genów; kobieta zapłodniona przez innego mężczyznę jest nieużyteczna w poszukiwaniu naszej małej, ludzkiej nieśmiertelności. Chyba, że to alkohol zakłóca mądrość naszych reakcji – zapamiętał Grzesiek i powiedział: - Miło mi cię widzieć. - Rafał mówił, jak mu pomogłeś z tymi ciuchami – uśmiechnęła się, a Grzesiek poczuł kolejny zawrót głowy – dziękuję. - Nie ma za co. - To wiele dla mnie znaczy, że ktoś okazuje bezinteresowną miłość bliźniego i to takiego, który znajduje się w dołku. - No, nie ma sprawy – zakłopotał się - prawie się nie znamy, Rafi poprosił... - I miło mi też, że mnie odwiedziłeś. Mam takich bliskich, wiernych przyjaciół, z których ani jeden się nie pojawił. - Bo w szpitalu nie dają darmowych browarów – wtrącił się Rafi. - Tak. Imprezy nie ma, nie można porozmawiać bezpiecznie o dobrze i o wędrówce dusz. Nie można być tak, tak... - Zajebiście ulotnym – podpowiedział Rafi. - Coś w tym rodzaju – potwierdziła. - Tak, słyszałem – Grzesiek był jeszcze bardziej zakłopotany – słyszałem, że nie wszyscy cię odwiedzają. Jej usta zwężyły się. - Nie mówmy. Jak tylko stąd wyjdę, wsiadam w pociąg. Wracam do Warszawy. - Myślałem, że z Krakowa jesteś – spróbował sprowadzić rozmowę na inny tor. - Byłam przejściowo. W takim studium dla poetów, można powiedzieć, byłam. Dwa lata. No prawie, bo przed końcem poznałam jego, i do Wrocławia trafiłam. Wspaniali wykładowcy, bardzo dużo mnie nauczyli. - Piszesz wiersze? - Krótkie takie. O pająkach lubię – zaśmiała się. - Masz coś tutaj? Znaczy... przepraszam, to niegrzeczne było. - Pragnienie przeczytania wierszy niegrzeczne? Skądże! Wiersze po to są, żeby je czytać. Chcesz? Mam tu – sięgnęła do szuflady w stoliku nocnym – mam tu zeszyt jeden. Z nudów wpisałam do niego parę, juz tu w szpitalu. Stare i nowe, łączy je to, że znałam na pamięć. - A mi to nigdy nie dałaś – zaśmiał się Rafi. - Rafałku, a prosiłeś? - obdarzyła go promiennym uśmiechem o który Grzesiek poczuł zazdrość. - Dziękuję – powiedział, biorąc zeszyt – kiedy mam oddać? - Nie musisz. Gdzie indziej to wszystko mam. Tutaj z nudów, jak mówiłam. - Może – zamyślił się - może oddam, jak będę, jak będziesz na dworcu, odjeżdżała znaczy. - A co, przyjdziesz? - Pomóc może coś będzie trzeba? - Dwie torby już mi Rafał spakował. Jedną mógłbyś podnieść na kolej. - To będzie dla mnie zaszczyt – skłonił się Grzesiek, zupełnie dla siebie zaskakująco wchodząc w rolę dworzanina. - Dla mnie również – na ile było to możliwe oddała pokłon. - A kiedy ów dzień nastanie? - Myślę, że lada lada. Rafał cię zawiadomi. Chciałam wrócić do rodziców z dzieckiem na ręku, wtedy pękły by im serca i przyjęli by pod swój dach córkę marnotrawną. Ale chyba brzuch najpierw zobaczą. Mam nadzieję, wszystko już się ustabilizowało. - Na pewno się ucieszą – uśmiechnął się Rafi. - Nie sądzę żeby chcieli mnie u siebie na dłużej. Ale nie mam wyjścia teraz. Córka jest ważniejsza od moich fochów. I niech sobie ulżą na mnie, jak będą chcieli. Wytrzymam, a potem się wyniosę, jak sobie jakoś życie na nowo zorganizuję. Obaj nie wiedzieli co powiedzieć. - No, idźcie już! Chcę troszkę odpocząć -wygoniła ich. - No, pójdziemy – zgodził się Rafi – Pa! - schylił się, i ucałował ją w usta. Grzesiek zrobił to samo. Szli razem w kierunku Ostrowa. Na początku Rafi opowiadał o Anecie, o jej życiu, podróżach, jak ją poznał, jak bardzo dziwi go jakim człowiekiem okazał się Sępik – Grzesiek potakiwał, potwierdzał, wtrącał półsłówka, pytał. Później skończył potakiwać i rozmowa przestała się kleić. Po kilkuset metrach milczenia Rafi spytał: - Coś tak sponurzał? - A bo... Przypomniałem sobie, że problem mam. - No wal. Może nie pomogę, a może pomogę. Co jest? - Obiecałem coś komuś i nie wiem teraz, jak dotrzymać. - Czyli nie mam jak pomóc? - Chyba, że jesteś mi w stanie załatwić pół kilo psylocytów, czy jak tam to zwiecie. - Grzybki znaczy? - Grzybki. - Ty wiesz, to mogło by być trudne, gdyby nie to, że mam kumpla, co suszy to to – podniecił się Rafał. - Żartujesz? - ucieszył się Grzesiek – dasz radę w tym tygodniu? - Ale jemu trzeba coś zapłacić – zesmutniał hippis – ze stówkę przynajmniej. - Mam ją w kieszeni. Dostanie, jak tylko da mi te grzybki. - To załatwione. Ja ci je przyniosę, a potem dam mu stówę, ok? -wyciągnął rękę Rafi. - Jak dla mnie to ok – Grzesiek przybił piątkę. Po chwili dodał: - No, zrywam się do apteki, receptę muszę wykupić. Idiota. Idiota. Idiota. - myślał o sobie Grzesiek - Boże, jaki wstyd. Bełkot pijaka. Alkoholowe czułości. Wysiąść! Trzeba wysiąść! Ale jechał pociągiem do Warszawy z 23.35. Mógł nie przychodzić na stację, mógł powiedzieć, że zapomniał zeszytu, mógł wreszcie nie nabazgrać w nim tych słów: siedziała pod pręgierzem w ósmym przy minusie okryta kocem jej facet udawał człowieka jak to mim dwie godziny dziennie Mógł pożegnać się z nią chłodno, spytać o zdrowie, życzyć wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, spytać o której będzie na miejscu i jak zniesie podróż, ewentualnie pocałować na pożegnanie (tak, trzeba było pocałować na pożegnanie), pomachać razem z Rafim za uciekającym wagonem i pójść się napić. Po co pisał jej: do pustostanu przy dwudziestu poniżej zera ze szmatami widziałem margarynę świeczkę dogasający okruch chleba Mógł jej więcej nie zobaczyć, a nie chować się za kioskami, zakładać czapkę, kręcić w tłumie, wsiadać do ostatniego wagonu. Mógł skłamać w Wielorybie, że nie da rady, że wróciła do rodziców, że ją na pewno przyjmą. Skłamać, że uciekła, nie zdołał zatrzymać do porodu, że znajdzie coś innego jak tylko dadzą mu drugą szansę; że trzyma w garści Sępika i znajdzie mu jakąś narkomankę. wysępił ode mnie dyszaka za co w bajzlu hukał na kopa gdy wpadła do szpitala napisała jakoś: - Jestem prostakiem – powiedział na głos w pustym przedziale. I pomyślał o tej ckliwości taniej, jaka ogarnia go zawsze po kilku dniach picia. Była trzecia w nocy. Morfeusz zaczynał dopominać się o swoje prawa. Morfeusz, morfina, znieczulenie, odckliwienie - pociągnął cykl skojarzeń, jednocześnie mając przed zamykającymi się oczami obrazy nie związane z tym tokiem rozumowania: twarze, twarze, Jonasz, akademik, Kasjusz, cygan ze złotym łańcuchem, Drakula, i inne, nie znane, zmyślone twarze żebraków. Pyski zwierząt: „nie kochamy się rżniemy jak zwierzęta od tyłu by nie widzieć swoich twarzy” Zasnął, czując na szyi oddech i dotyk sierści psa. W wagonie środkowym obudziła się Aneta. Obudził ją strach, którego nie potrafiła zaklasyfikować; nigdy tak się nie bała, nie w ten sposób, a przecież w ciągu ostatniego roku doświadczyła tak wielu rodzajów lęku, że miała się za eksperta w rozplątywaniu pajęczych nici przyczyn. Dziecko opierające głowę o kolana śpiącej z otwartymi ustami matki patrzyło na nią uważnie. Uśmiechnęła się do niego, na co zareagowało zobojętnieniem i powolnym odpłynięciem w sen. Pociąg walił rytmicznie. Wstała z wysiłkiem, czuła, że musi zaczerpnąć powietrza. Wzięła pod pachę zeszyt, otworzyła drzwi, co zaskutkowało uderzeniem hałasu, wyszła na oświetlony mrugającym światłem korytarz, otworzyła okno i wciągnęła zimne powietrze pozwalając, by turkot pociągu napełnił jej płuca. Potem przymknęła, odwróciła się, chcąc odciągnąć myśli od nadchodzącego nieubłaganie poranka otworzyła zeszyt. Przeczytała: przed porodem niosłem na pociąg worek pieluszek parę śpioszków które dostała w dobrym geście tak to wróciła tuż po buncie dwudziesto-trzy letnia kobieta do mamy taty Wyjęła wpięty do okładki długopis i dopisała pod ostatnią linijką: „i wsi rodzinnej”. Grześka obudziło leżące na nim ciało. Nie mógł go zrzucić, nie mógł oddychać; słyszał bulgoczący warkot zakazujący się szarpać. „Udawaj nieżywego, stój bez ruchu” - przypomniał sobie dobre rady z dzieciństwa. Ciężkie łapy przygniatały mu barki, mokry, ociekający śliną pysk szukał gardła; gdy szczęki zacisnęły się na krtani, wykonał ruch. Obudził się. Za oknem chmury rozkwitały jak róże. Pociąg piszczał hamulcami. Gdy zatrzymał się całkiem wśród równego, pustego pola, Grzesiek zobaczył kobietę wysiadającą w lekko prószący, pierwszy śnieg. Zerwał się, poczuł mrowienie w odrętwiałych nogach i jak w ciężkim śnie zaczął brnąć poprzez swój ból ku wyjściu. W miarę jak szli polną drogą, jej zdenerwowanie rosło. Przestała zwracać uwagę na jego tłumaczenia, nie dziękowała już za niesienie bagaży, przestała słuchać i odpowiadać. Czuł, naprawdę czuł, że robi błąd i to już nie jego historia, że zaraz rozegra się tu coś ważniejszego niż jego migające ckliwości, że przerośnie go zbliżająca się chwila. Chciał się wycofać, ale te torby... wcześniej nie pomyślał, jak ona z nimi dojdzie, sądził, że będzie Warszawa, taksówki, albo ktoś z rodziny, a nie wieś kilometr od stacji. Szedł więc, ale coraz bardziej zostawał w tyle. Nie czekała na niego, wręcz przeciwnie, zdawała się przyśpieszać kroku. Pozwolił jej na to. Na teren gospodarstwa nie wszedł. Usłyszał meczenie krów, radosne szczekanie psa. Stanął przy płocie. Z obory wyszła kobieta; jej sylwetka stopniowo, jak w teatrze, zaczęła wyrażać ogromniejące zdziwienie. Z ręki wypadło wiadro. Aneta zatrzymała się i zaczęła głaskać liżącego ją po twarzy psa, który stał na dwóch łapach z tyłu przytrzymywany łańcuchem, a z przodu opierający łapy o jej ramiona. - Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – powiedziała cicho matka. Otarła dłonie o fartuch i dodała sucho: - Dzień dobry – po czym poszła do domu. Za kilka minut wyszła razem ze swoim starym - za starym jak na taką córkę, chudym, siwiusieńkim, lekko zgarbionym, ale stawiającym jeszcze energiczne kroki - mężem. Pokazał palcem na brzuch Anety. - Czyj to? - zapytał. Wzruszyła ramionami. - Do domu – rozkazał i zaczął odpinać pasek spodni. Poszła posłusznie. Ojciec odruchowo i – zdawało by się – niepotrzebnie, rozejrzał się; już miał pójść śladem córki i matki, gdy nagle znieruchomiał, skulił się jak kot przed skokiem i ruszył biegiem w kierunku płotu: - Ty! - ryknął i przestał się wydawać taki stary – To ty urządziłeś tak moją córkę! - spróbował złapać Grześka za gardło, ale ten odskoczył od płotu rzucając na ziemię obie torby. - Zabiję! Ale zanim wybiegł furtką i dotarł do Grześka, jago emocje opadły, i teraz stał tylko z paskiem w ręku i patrzył z nienawiścią dysząc przy tym ciężko. - Ty – szepnął. - Żenić się chcesz? - dodał po chwili. - Jeśli ojciec pozwoli – odpowiedział Grzesiek. - „Jeśli ojciec pozwoli” powiedziałem mu wtedy. - I co, wszedłeś do chaty? - zapytał Kasjusz, polewając. Czerwona żarówka zastępująca standardową nadawała otoczeniu lekko burdelowe, ale zarazem tajemnicze odcienie, przez co pokój Kasjusza nadawał się lepiej na zwierzenia niż Grześka. Nocną ciszę za oknem raz po raz rozrywały spieszące się, piątkowe tramwaje. Brak natarczywych współlokatorów, wypity alkohol i przeżyte emocje otworzyły u Grześka jakąś nową przestrzeń w pragnieniu podzielenia się swoimi planami. - Najpierw wniosłem torby, potem poszedłem po wódkę. Ale dopiero o siódmej otwierali sklep, więc naczekałem się. Zdrowie. - Kasjusz! - Grzesiek złapał go za rękę – Kasjusz! Ty wiesz co się jutro stanie? - No tą imprezkę dla pryków organizujesz, tak? - Tak! - pokiwał głową – Ale ty bądź czujny! - Spokojnie, zabawię się kuchcika, wszystko zrobię. - Nie. Słuchaj. Wszystko jest przygotowane. Tylko podgrzejesz bigos, ale nie próbuj go? - Niby czemu? – Kasjusz był znacznie bardziej trzeźwy. - No możesz próbować. Nieważne. Słuchaj! - No. Słucham. - Jak wejdzie taki krasnal, taki Mikołaj prowadzący wózek, to ty wyjdź. - Bo? - nalał po kieliszku. - Bo ja tam bombę naszykowałem. Wysadzę ich w powietrze. - Co ty bredzisz – zaśmiał się Kasjusz. - Mówię ci. Zdrowie. Kupiłem w Warszawie co trzeba. Bombę kupiłem. - Ha ha. Stary! To zajebiście. Będą fajerwerki. - ucieszył się damski bokser, po czym dodał: - Lufeczkę może spalimy? - Dawaj. - Ty lepiej mów co z tym ojcem dalej było. - Anetka! - Grzesiek ukrył twarz w dłoniach – wieczorem powiedziała, że zwariowałem. Kazała mi wracać do swojego życia i zostawić ją w spokoju. Byłem już cyknięty, bo z ojcem piłem i powiedziałem, że ją kocham. - Ja pierdolę – powiedział Kasjusz i przypalił – Masz – szepnął na wdechu i podał Grześkowi lufkę. - Powiedziała, że ona mnie nie. Kazała się wynosić. - Ciągnij, ciągnij! Cholera, masz zapalniczkę. - I teraz tu siedzę już tydzień – przypalił – załatwiam jak ich wysadzić. Kasjusz siedział spokojnie. Na małym gazie podgrzewał dwa garnki bigosu i równocześnie przez uchylone drzwi obserwował korytarz, którym po wejściu tylną bramą można było się dostać na zaplecze Kazamatów. Widział jak dobrze zbudowany mężczyzna z napisem „ochrona” na plecach wnosi wodę w pięciolitrowych butelkach. Jedną postawił przy drzwiach od kuchni, mówiąc: - Może się przyda. Widział, jak zdenerwowany Grzesiek krąży niby wilk w klatce. Sprawdził godzinę, gdy wyszedł – była prawie 20. Wrócił po godzinie i poszedł do głównego pomieszczenia. Kasjusz odkręcił butelkę, nalał sobie wody, wyjrzał przez okno – przed bramą stał zarośnięty menel w czerwonej czapce i kołysał dziecięcy wózek z zawiniętym becikiem. Grzesiek wrócił z barmanem i chwilę szeptem o czymś rozmawiali. Kasjusz wyszedł, klepnął Drakulę w plecy, uśmiechnął się do Grześka i udał, że idzie w kierunku głównego wyjścia. Skręcił jednak do pokoju szefa, zapukał, wszedł i powiedział: - Dokonało się. Szef kiwnął głową: - Możemy więc podawać do stołu. Bokser wyszedł. Nie śpieszył się. Doszedł do tylnego wejścia, otworzył je i powiedział do narkomana: - Słuchaj, zaraz dostaniesz pieniądze, ale na razie daj wózek. - Kasa – trzęsącym się głosem rozkazał Sępik – albo odjeżdżam – zagroził. - Zaraz, zaraz. Dostaniesz dwie stówy więcej, ale pojedź na razie nad Odrę, pięćdziesiąt metrów masz raptem. Kontrolę mamy z sanepidu i nie mogą cię tu widzieć, zrozum. - Kręcisz stary. Nad Odrą czekam 15 minut, potem spadam. Studencki kwadrans, studenciku. - Będę za 10 – oznajmił Kasjusz wiedząc, że i za godzinę by go tam zastał. Wszedł do środka. Poczuł zapach przypalonej kapusty. - Cholera! - zaklął. Szybko wbiegł do kuchni i zamieszał w obu garnkach. Wyłączył gaz, wychylił się na korytarz i zawołał: - Jedną sztukę do bigosu potrzebuję. Przyszedł pan z napisem „ochrona”. - Kurwa, nie po to z Trzebnicy jechałem, żeby gary nosić. - Taka tu praca. Sprawdzisz się, zostaniesz na stałe, to zobaczysz, że wszystko trzeba potrafić i chcieć zrobić. Ale za to płacą dobrze. Unieśli garnek. Przeszli korytarz, skręcili do małej salki, gdzie na tacach przygotowanych do wniesienia stały porozkładane talerze. - Idźcie po drugi, ja już muszę podawać – powiedział barman. - Od razu drugi? - spytał Kasjusz. - Za 10 minut. - To znikam – powiedział ochroniarz – będę przy wejściu. - A ty student pomóż nakładać – powiedział barman. Gdy zostali sami, Kasjusz spytał: - Gdzie więzień? - W piwnicy. Nie wiem co teraz z nim zrobić. Chyba popływa jutro. - Zejdę do niego. Związany? - Jasne. Ale zejdziesz, jak skończymy. Damski Bokser wrócił do kuchni. Spocony i rozgrzany wziął sobie szklankę z nalaną wcześniej wodą i wyszedł do bocznej bramy, gdzie znajdowały się drzwiczki do kotłowni. Wziął dużego łyka. Zapalił światło i zaczął schodzić po wąskich schodach, w prawej ręce niosąc szklankę, a lewą odsuwając te resztki pajęczyn, które pozostały po wniesieniu Grześka. Dotarłszy do dna – zobaczył go; leżał przy tonie węgla, który pozostał od poprzedniej zimy, leżał i bał się spojrzeć, kto go odwiedził. - Cześć Grzesiu – zaczął. - Ty! - sanitariusz wyglądał, jakby dopiero się ocknął. - Ja. - Zdrajco! - Nie bądź śmieszny. Nie domyślałeś się? - Może – dyszał Grzesiek – Ale mi przeszło. Zaufałem ci. - Gówno tam – uśmiechając się pod nosem dopił resztę wody, po czym rzucił szklanką w ścianę za więźniem – Jesteś żałosny, wiesz? - Wiem – wzruszył ramionami Grzesiek. - A tą tą – zająknął się Kasjusz – tą twoją ćpunkę sam znajdę. Znajdę, kupię i sprzedam z zyskiem – dokończył, spluwając nerwowo. Grzesiek szarpnął się. Ręce miał związane z tyłu i umocowane do również związanych nóg. Leżał na boku i wyglądał jak: - Wy wy – Kasjusz pomasował policzek – wyglądasz jak jak kupa g... g... g... - próbował dokończyć, czując, że dziwnie drętwieje mu język. KONIEC
  2. Zamknięcie oczu to był dobry pomysł. Mózg przestawiał się na delikatne falowanie w stylu alfa, płaty czołowe umacniały swoją przewagę – Grzesiek prawie-prawie zasypał i gdyby nie ciągłe, natarczywe łaskotanie trawy, która upodobała sobie okolice nosa i wargi, zapadł by się zupełnie. Leżał na brzuchu z lewym policzkiem przytkniętym do ziemi, z głową zanurzoną w zieloność, jakby to sam Mickiewicz powiedział; łąka wysyłała sygnały: podziemne szmery myszy, gdakanie kuropodobnych ptaków, ocieranie się traw, ale nad wszystkim górował upalny pisk pasikoników. Grzesiek wiedział, że leżąc w tej trawie szuka bardziej ucieczki niż odpowiedzi, ale jakoś trzeba było zacząć; mógł rzucić monetą, upić się i leżeć na torach po których pociąg jechał w dni odświętne, zagrać z tirem w rosyjską ruletkę na drodze z Poznania, wyprzedzać na podwójnej ciągłej przed Wisznią Małą lub, no właśnie, leżeć na tej łące, łące, której skraj wyznaczał koniec wioski, a początek należącej do miasta Trzebnica Kociej Góry. Spokojnie pracujący mózg stopniowo, sam sobie, podsuwał wymagające penetracji zagadnienia. Dlaczego poczuł pociąg do tak młodej dziewczyny? Czy jej piękno jest stanem obiektywnym, czy też było wynikiem cierpienia, jakie właśnie przeżywała? Jeśli to drugie, to czy znajdywanie przyjemności w cierpieniu bliźnich nie jest aby początkiem choroby? Jeśli zaś pierwsze – to czy możliwym jest zakochać się od jednego wejrzenia w dziecku? A czy można znieść taką miłość, przetrzymać ją, nie wrócić do tej samej sytuacji, podobnego miejsca, do osoby? Głaszcząc trawy wyobraził sobie, że to loki tej przestraszonej, stojącej przed domem dziewczynki o której wiedział nie tylko, że nazywa się Joasia, ale także jak umarła jej matka. Minęło tyle czasu, a on dalej nie mógł strzepnąć tego widoku spod powiek, usunąć myśli i wyobrażeń, przestać odgrywać przed samym sobą sytuacji, których się wstydził. Miał wybór: poddać się i zacząć realizować swoje pragnienia, albo zrobić coś z nimi, stłamsić, wyspowiadać się u dobrego księdza który trafnie zaleci pokutę i skutecznie da rozgrzeszenie. Szukał rozwiązania tego dylematu idąc przez pryskany kilka dni wcześniej nieużytek, patrzył na leżące wśród pozwijanych roślin trupki owadów i wyobrażał sobie, że to jego złe uczynki padły na ziemię - na nic. Szukał wśród leków dostępnych tylko sanitariuszom z karetki pogotowia sądząc, że na bezradność wobec natury może pomóc chemia – próżno-darmo. Roztrząsał wszelkie aspekty obu dróg będąc na imieninach u wujka Leszka – zastępcy prezesa lokatorsko-własnościowej spółdzielni mieszkaniowej w Trzebnicy – który załatwił mu pracę na oddziale ratunkowym i pomógł wywinąć się z bezrobocia, jakie zastał w swoim życiu po powrocie z praktyk w Poznaniu; roztrząsał, siedząc sam nad herbatą w kubku, z którego piła kiedyś jego żona - bezskutecznie. Teraz, czując zapach trawy, siłę natury, przypomniał sobie, że kiedyś, za kawalera jeszcze, leżał na tej górze na plecach. Był Zlot Czarownic, gwiazdy zdawały się mnożyć na niebie, a on sprawdzał przeczytany gdzieś efekt: gwałtownie otwierał oczy w kierunku gwiazd i czuł przez ułamek sekundy, że spada w kosmos. Na scenie w dole grała Armia, na którą niektórzy przyszli popatrzeć, a inni posłuchać – jak egzaltowanie określiła koleżanka. Jaką decyzję podjąłby wtedy? Był ostry jak ostrze noża, nie dzielił włosa na czworo, białe było białe, a czarne światła nie odbijało. Wrócić, wrócić do łatwiejszego świata. Być czystszym. Cofnąć, czy można cofnąć milczące przyzwolenie na działanie zorganizowanej grupy przenoszącej ludzi na tamten świat? Czy można oddać raz przyjęte pieniądze? „Kto przyjmuje i oddaje temu diabeł w skórę daje” - więc nie, tak jak i gwałtu się nie cofnie. Więc zostać złym i pójść na całość? Hedonizm. Usprawiedliwić się: „taki jestem”? Ale może jakaś kropla jeszcze kapie, jeszcze nie zapiłem się zupełnie, myślę; myślę, działam, tworzę. Tworzę – stały punkt dla Boga, dowód na podobieństwo. Bóg, Bóg, Bóg – Bóg, Bóg, Bóg – jak rytm stopy, jak rytmiczny krzyk wokalisty. Grzesiek przekręcił się na plecy i gwałtownie otworzył oczy. Nie poczuł, że spada, zamiast tego otrzymał uderzenie światła w siatkówkę i ból przywracania do świata. Jak boli, to żyję – pomyślał. Wstał. Otrzepał się z resztek trawy i ruszył, za cel mając górującą nad miastem wieżę bazyliki. - Niemiecka wycieczka. - Słucham? - Grześkowi puszczały nerwy, chciał szybko, w euforii, bez lęku, a tu: - Niemiecka wycieczka, przecież mówię. Nie można wejść teraz, jak skończą zwiedzać, to wieczorem zapraszam. Autokary pan widzi? - Widzę. - To proszę przyjść jak odjadą. Nie mógł tego tak zostawić. Prawie biegiem dotarł pod swój blok, chwilę szukał nerwowo po kieszeniach kluczyków myśląc, czy nie będzie musiał wracać na Kociaka, otworzył wreszcie zamek i pojechał. Cel: Boleścin, wioska rodziców. Powód? Nadzieja, że tam jeszcze wpuszczają i pamięć o rozkładzie wieczornych mszy. Maluch telepał się niemiłosiernie. Grzesiek wsunął głowę między ramiona, by uniknąć uderzeń w listewkę, która łącząc lewy i prawy kraniec samochodu podtrzymywała oderwaną od blachy dachu dyktę. W nowoczesnych samochodach nie można w tak dosłowny sposób poczuć jazdy, nawet przy 200 na godzinę jest cicho, delikatnie, sączy się muzyczka, sączą się kilometry, zapominasz o czasoprzestrzeni; nic dziwnego, że piloci wojskowych myśliwców nie chcą się przesiadać na samoloty pasażerskie – to już nie to samo, technika, a nie człowiek, jeden zmysł zamiast pięciu. Na zakręcie w Raszowie spokojnie pozwolił wyprzedzać się czarnemu BMW, które stuknięte w Niemczech, a wyklepane we Wrocławiu, pędziło jakby sam diabeł powoził. W trakcie manewru nagle samochód dał po hantlach; przed Grześkiem wyrosła ściana ciężarówki i też wcisnął hamulce – BMW z trudem, ale schowało się za malucha, którym podmuch ciężarówki aż rzucił na pobocze. Za chwilę klepak zrównał się z fiacikiem i kierowca, naprężając kark, zaczął wymachiwać rękami. Sanitariusz, nie przerywając jazdy, odkręcił stawiającą lekki opór szybę i krzyknął: - Ty debilu! Wtedy właściciel czarnego pocisku dodał gazu, wyprzedził Boba i zahamował przed nim nie zważając, że blokuje całą jezdnię; wyskoczył, nie zamykając wozu dobiegł do malucha, którego okno mimo gwałtownego kręcenia korbką nie chciało się zamknąć. Złapał za drzwi i szarpną: - Debilu?! Zajebać ci za debila? - zaczął trzaskać drzwiami, próbując wyrwać je z ręki Grześka. Spowiedź poszła nadzwyczaj lekko. Jak zwykle poczuł ulgę, lecz tym razem zawstydził się. Czy po tym wszystkim co pomyślał można at hoc poczuć się dobrze? Czyż nie powinno się cierpieć za grzechy? Ksiądz szeptał coś po łacinie i nagle powiedział: - Jako pokutę nakazuję ci współpracować ze mną podczas rozbijania siatki handlującej dziećmi. Modlić masz się jak muzułmanin – pięć razy dziennie i na kolanach. Jeśli się decydujesz – udzielam ci rozgrzeszenia, jeśli nie – wstań i odejdź bez całowania stuły. Grzesiek klęczał. Brodę oparł o pierś i próbował jasno myśleć. „Niewiarygodne, tak nie ma. Nie ma takiej... nie tutaj... nie mi takie rzeczy...” Poczuł nagle nieufność. Takie przypadki nie chodzą po ludziach, nie można tak nagle spotkać kogoś, kto odmieni życie, nie podczas spowiedzi. Te sekty wszystkie... ale w końcu księdza Jonasza jego rodzina znała od dawna, był tu na tyle długo, że aż wstydził się spowiadać u niego; handlował samochodami, robił małe przekręty, miał słabość do kart, był... ludzki. A teraz nagle z czymś takim. Nie ma wyjścia. Co będzie to będzie. Szum w kolejce za jego plecami informował, że ludzie zaczynają się niecierpliwić. Uniósł stułę, zawahał się jeszcze na ułamek sekundy, ucałował. Pukając, ksiądz powiedział: - Czekam dzisiaj na ciebie, musimy porozmawiać. Wieczorem Grzesiek dzwoniąc do drzwi zakrystii, nie wierzył w realność całej sytuacji. Jedyną częścią ciała, która rozważała, że zaczyna dziać się coś niedobrego, były jego łydki – drżały jak przed bójką z użyciem noży. Widząc otwierające się drzwi przemknęło mu przez myśl, że to chyba diabeł podkusił go na spowiedź u wiejskiego księdza, przecież mógł spokojnie pójść do bazyliki w Trzebnicy – nie był by tam mniej anonimowy, niż tutaj, albo pojechać do Wrocławia, do katedry – tam w końcu nawet najwięksi grzesznicy otrzymują drugą szansę. - Szczęść Boże! - powiedział. - A, to ty. Wejdź, wejdź. Zdaje się, że właśnie dałeś sobie drugie życie. - Słucham? - teraz zaczęły mu się trząść uda. - Nie wszystko od razu. Zrobiłem właśnie kawę, napijesz się? Czarną? Ze śmietanką? - Czarną. I tak dzisiaj mam dyżur – skłamał, siadając w fotelu - mocną. - U mnie kawa zawsze jest mocna, nie oszczędzam na fusach – Jonasz spojrzał i nie widząc reakcji, dodał - Jak inni. Truflowa, lubisz? - A, nie piłem jeszcze. Ładnie pachnie – Grzesiek wysilił się na uśmiech – jak w Pożegnaniu z Afryką. Ksiądz się zaśmiał: - Trafnie to ująłeś. Postawił przed gościem małą, porcelanową filiżaneczkę, poprawił obrus na ławie, potem siebie w fotelu i, zachlapując nakrycie, nalał mu kawy. - Ja chyba nie wypiję – powiedział – za późno, nie mógłbym spać. Ale ty pij, pij. Grzesiek sięgnął i próbował podnieść poczęstunek, ale ręce lekko mu zadygotały i zrezygnował: - Gorąca. - Pewnie, że gorąca. Dobry ekspres. - Ciśnieniowy? - Bez ciśnienia ani rusz – zaśmiał się – jesteś spostrzegawczy? - Taka praca... - Widziałeś mój samochód?- zmienił nagle temat. - Który? - Grzesiek nie był pewien, czy mógł sobie pozwolić na takie pytanie, ale było już za późno – ten, ten przed, ten na zewnątrz? - Na przykład ten. Widziałeś w nim coś niezwykłego? - Że tuning? Ma pewnie przyśpieszenie. - Nie to. Ja pytam zewnętrznie. Dobra, inaczej. Tylko pamiętaj, rozmawiamy szczerze. Jestem księdzem, czy widziałeś coś, co nie pasuje do księdza? Grzesiek głośno łyknął kawy. - Że... drogi był? - To akurat pasuje. Ale... dobra, bo pomyślę, że.. na innych też to było. - Ta nalepka? - Wreszcie! Ta nalepka! Co o niej wiesz? - Symbol pierwszych chrześcijan. - A co jest dziwne? - Księża nie używają takich. Raczej jacyś adwentyści, czy coś. Ktoś go zresztą pomazał, może też mu nie pasowało – Grzesiek czuł się jak na przesłuchaniu. - A jak pomazał? - Jakoś markerem. - Dorysował coś? - No, jakby fontannę. Jak wieloryb teraz wygląda. Przepraszam. - Nie przepraszaj, synu! O to mi chodziło! Wieloryb! Dorysowali go, bo już o mnie wiedzą. Znaleźli, że ja to ja. Że tu to tu. Więc jeśli zdecydowałeś się, a się zdecydowałeś – podkreślił – to teraz poznasz wieloryba bliżej. Wsiadając do samochodu Grzesiek nie czuł się najlepiej. Wskutek nadmiaru kawy bolał go żołądek, ale gorsze zjawiska zachodziły mu pod miejscem, zwanym czaszką. Ruszył do Trzebnicy, do swojego zrujnowanego odejściem żony mieszkania, do roztrzaskanych wyrzutami sumienia mebli, do okien nie mytych od lat trzech, do niedozwolonych przeróbek kaloryfera. Myśl przewodnia - być w pobliżu i dokumentować, przeplatała się raz z nadzieją na odmianę, na koniec wegetacji, wchłonięcie przez żywotność akademika, dwa – z lękiem przed nowym, przed rozdrapaniem skorupki, którą tak misternie tworzył. Dokumentować, patrzeć, poznawać, wypytywać, udawać – to ostatnie przyjdzie mi najłatwiej, pomyślał. I zachwyciło go, że nowy rok może zacząć się i w październiku. Nigdy by nie przypuszczał, że wiejski klecha może być zaangażowany w działalność tak nieadekwatną do zajmowanego stanowiska, że może przyznać się do swoich słabości, powiedzieć, iż dzieci kiedyś za bardzo lubił, aż dnia onego Bóg dał mu siłę i miecz, i walczyć rozkazał. Wydostać się, w imię swoje uwierzyć, a w ciemności, jak zaklęcia, wzywać Zbawiciela. I to ostatnie pytanie księdza: „Ufasz mi?” Grzesiek powiedział, że tak. A on: „Może kiedyś będziesz musiał przestać. Wiesz, jak w Archiwum X – nie ufaj nikomu”. Grzesiek wziął głęboki oddech i wszedł po schodach. Spojrzał na tabliczkę: „Dom Studencki 'ZODIAK'” i nacisnął klamkę. Znalazł się w przedsionku. Po lewej stronie miał niską ściankę uwieńczoną szybą, przez którą zobaczył śpiącą na fotelu, przykrytą kocem kobietę, po prawej gładka, odrapana ściana nie dawała szansy na zatrzymanie wzroku, zaś przed sobą widział drzwi z uchwytem zamiast klamki - próbował je otworzyć, ale bezskutecznie. - Halo – powiedział przez szparę w szybie – proszę pani! - Hm, który? Acheron nie do... – mruknęła przez sen. - Czy mogę wejść? Kobieta, wcale nie wyglądając na obudzoną, podniosła się i, wychylając z fotela, nacisnęła guzik. Brzęczek zasygnalizował, że drzwi można otworzyć, co też Grzesiek zrobił, ale nie wszedł do środka, tylko przyblokował je plecakiem i powiedział: - Gdzie mam wejść? Proszę pani! - Sio! Pijacy i zboczeńcy! Wszedł więc do środka. Rozejrzał się. Dwa aparaty telefoniczne, stolik, fotele, tablica ogłoszeń. Przeszedł dalej, zobaczył strzałkę z napisem „kierownik” wskazującą drogę na jakiś korytarz – poprowadziła go do zamkniętych drzwi. Odwrócił się i zamarł. Przed nim stała jakaś niska, tęga kobieta” - Się nie boi! Do zakwaterowania? - Tak. - To co tak późno? Dziesiąta prawie. Masz szczęście, że się kręcę. Chodźmy do windy. Zjeżdżając do piwnicy korpulentna pani z ciekawością przyglądała się gościowi: - Co taki stary? - Grzesiek poczuł od niej woń alkoholu i przestraszył się, że będzie chciała go zgwałcić. - Późno zacząłem. - Ale nie tutejszy? Nie widziałam wcześniej. Piąty rok? - Przeniosłem się. Piąty, a nawet siódmy. - Eh – westchnęła – wy to macie życie. Wysiadając oznajmiła: - Zaraz pościel dostaniesz. Który pokój? - Nie wiem. - Jak to? Nie meldowałeś się jeszcze? - Dopiero przyjechałem. - Kartę mieszkańca masz? Nie mam. - To pościeli też nie dostaniesz – zdenerwowała się nagle – pod most, jak taki beztroski jesteś! - Proszę pani – Grzesiek zaryzykował – a nie da się coś zrobić? Czekoladkę pani jakąś kupię, i kwiatków bukiet. Proszę bardzo. - Dobra, wracamy. Dam ci od Kryśki klucz, tam będzie pusto. Ale tylko do rana. I przyjdę sprawdzić, czy kogoś nie sprowadziłeś – ostrzegła. - A gdzie ten pokój będzie? - Patrzcie, jeszcze wymaga! Na pierwszym piętrze będzie. Grzesiek zamknął za sobą drzwi, odwrócił się i nie zapalając światła przekręcił łucznik. Było dość jasno, dziwnie skrzywiona latarnia z parku świeciła prosto w oko. Z dołu dobiegało potępieńcze wycie, jakby to sam Lucyfer zerwał się z łańcucha. Łomotała perkusja, bas walił tak, że aż w trzewiach było czuć. Nagle przed oknem pojawił się zarys ludzkiej sylwetki, oświetlony od tylu wyglądał jak wizerunek świętego. Grzesiek instynktownie zapalił światło. Zobaczył długowłosego chłopaka w wieku, na oko, 22-23 lat, ubranego w sztruksy i wyciągniętą ze spodni w stylu hipisowskim koszulę, który przekrwionymi oczami patrzył na niego podejrzliwie: - Ty nie jesteś studentem – powiedział. Grzesiek czuł, że zaczyna panikować. Ale pamiętał radę, że wszystko przejdzie, byle tylko stawiać ludzi przed faktem dokonanym i nie wdawać się w dyskusje. Zrzucił plecak na łóżko, usiadł obok, wyciągnął z kieszonki butelkę z mineralną i wziąwszy łyka spytał: - Będziesz tu spał? - Nie, nie! - przestraszył się chłopak - Widzę, że pani Marianna ma dzisiaj ochotę na dwa bicze. Ja w to nie wchodzę, wracam do siebie. A ty tu na stałe? - Na jedną noc. - He he, chłopak z gitarą, co? Nie wiem, czy dasz radę spać, łomoczą niemiłosiernie, jak można takiego czegoś słuchać, ja bym tam nie wytrzymał w środku – dodał. Grzesiek położył się. Zrzucił buty i westchnął z ulgą: - Od razu lepiej – widział już, że musi grać lekkoducha, bo skoro wszyscy go za takiego biorą, to pierwsze wrażenie robi niezłe. - Masz coś zielonego do palenia? - A mam – odpowiedział hipis - Wiedziałem, że jesteś swój człowiek. Mam, ale u siebie, dziewiąte piętro. Idziesz? - Nie... zmęczony jestem. Ale jutro gdzieś się wprowadzę, to jeszcze będzie okazja. - To zostajesz w Zodiaku? - Ta. Grzesiek jestem. - Karol, miło mi. Dla przyjaciół Kasjusz Dobra, narka, ja znikam – przy drzwiach odwrócił się i dodał – uważaj na raperów. Sen nie przychodził. Wyła niewiasta, ryczał mąż, perkusista zdawał się dostać ataku epilepsji, gitara była sfuzowana do tego stopnia, że każdy akord brzmiał jednakowo, a do tego bas – zdaje się sztuczny, przetworzony, nienaturalnie głęboki - wwiercał się w bliznę po ślepej kiszce, nad tym upiornym hałasem płynęły organy – lekkie, ulotne, jak zaproszenie do kąpieli śpiewane przez nimfę. Od drugiej strony czaszki tłukły się myśli. Co będzie? Co będzie? Grzesiek czuł się jak zawieszony, niby otępienie, ale ciała swego świadomość, niby niepokój, ale i podniecenie. Co będzie? Zaczął liczyć barany. Gdy się ocknął, panowała cisza. Myśl, że to ona była powodem przebudzenia przerwało łomotanie w drzwi. - Otwieraj, cholera! Ile mam stukać! - wołał damski głos - Kasjusz! Przeraził się nie na żarty, jeśli miała to być otyła pani od pościeli – a podejrzewał, że tak – to wolał już oskarżenie o bycie hipisem, niż spotkanie z nią oko w oko. Ale może... cholera, nie ma judasza – pomyślał – może to studentka jakaś... Wstał, poczuł, jak kręgosłup stara się odmówić posłuszeństwa, co zawsze się zdarzało po spaniu na za miękkim podłożu. Podszedł do drzwi: - Tak? - spytał zaspanym głosem – co jest? - Kasjuszku! - teraz poznał już, kto jest za drzwiami – otwórz, proszę... - Nic z tego nie będzie. - Ależ... co się stało, źle się czujesz? Pomogę ci, może masaż stóp, co? - Nie o to.. upaliłem się. - Ale miałeś czekać! - Przykro mi, z tym kolesiem, co to go tu nasłałaś wybakaliśmy trzy lufy. - A on... jest tam jeszcze? - Poniosło go gdzieś, lekkoduch jakiś, łazi po piętrach. - A znajdę go? - Jak się nie zaszył... - Dobrze, Kasjuszku, ale uważaj na siebie, nie gniewam się, tylko nie licz na moją wyrozumiałość jak będziesz coś chciał. - Nie będę. - Jasne – można wyczuć było, że już nie raz już to słyszała. - Dobranoc pani – pożegnał się. Grzesiek leżał nieruchomo. Patrzył na ścianę, po której szedł mały pajączek. Istota czysta jak niebo w Tunezji, jak wiersz Pani Kruczek, jak na szańcach życia utrata, jak powstanie przeciw okupantowi; uniósł palec wskazujący lewej dłoni i przytrzymał go dwa centymetry przed bratem swym mniejszym. Wiatr, który zerwał się za oknem, zdawał się sugerować, że zanosi się na deszcz. Przypomniał sobie niefortunne zakończenie wczorajszej nocy – nie mogąc zasnąć po wizycie Pani Grubci, zgrzeszył myślą. A myśl ma siłę! Przekręcił się na wznak i spojrzał na zegarek – była jedenasta, dawno nie spał tak długo, ale skoro chciało się zostać studentem, to trzeba się było przyzwyczaić. Usiadł, a kręgi lędźwiowe napięły się. Wykonał skłon w przód sięgając dłońmi do stóp, poczuł serię grzechotów i rozluźnienie; ułożył się na brzuchu i wygiął szyję jak najdalej w tył, unosząc się jednocześnie na łokciach i napinając mięśnie barków. Trochę pomogło. Dalsze ćwiczenia zahamowała myśl o czekającej go rozmowie z kierowniczką akademika. Niby wszystko było ustalone, miał podrobioną legitymację, wcześniej, jak zapewniał Jonasz, na uczelnie dotarła informacja o jego przenosinach z filii Akademii Rolniczej w Chrustniku, miejsce w domu studenckim było zamówione, tylko ten wiek! Dwadzieścia sześć lat, pięć lat pracy, dwa lata małżeństwa, odejście żony - to nie pozostawia człowieka młodym. Tak, ksiądz przekonywał, że i starsi od niego studiują, ale Grzesiek myślał teraz, że zapewne nie pracowali od dziecka na polu, nie mają zniszczonych od maszyn rąk, ich twarze są beztroskie i niewinne jak ten pająk, co łaził przed chwilą po ścianie, ich oczy szukają śmiechu i rozrywki, a nie Boga, jak jego. Ich ciała są... - A moje śmierdzi – sapnął. Rozgrzebawszy plecak, wyciągnął z niego ręcznik. Z bocznej kieszonki wyjął płyn do kąpieli, klapki i gąbkę. Tak wyposażony wykonał głęboki wdech i wyszedł na korytarz. Było prawię pusto, co dodało mu odwagi; tylko na końcu, przy oknie udającym balkonowe, siedział jakiś student i z cholernie dekadencką miną palił papierosa. Grześ wszedł w drzwi naprzeciwko – toaleta. Skorzystał, wyszedł na korytarz ponownie i spróbował drzwi kolejnych, myśląc sobie, że oto podróżuje po schizoidalnym świecie niczym wilk stepowy – prysznice; ale cofnął się i zajrzał w pomieszczenie trzecie, które okazało się zwyczajną kuchnią wyposażoną w stół i dwie, czteropalnikowe kuchenki gazowe, z których jedna miała poodkręcane wszystkie kurki. Zapach gazu zniechęcał do wejścia, ale Grzesiek wstrzymał oddech i dotarł do okna, otworzył je na całą szerokość, po czym przywrócił kuchenkę do stanu nie zagrażającego życiu. Wrócił do pryszniców. Odsunął łamliwe, plastikowe drzwiczki, wszedł. Rozebrał się, kładąc ubrania na ściance oddzielającej od siebie kabiny i odkręcił wodę. Czysty i pachnący schodził na spotkanie z panią Kierownik. Lekki zawrót głowy spowodowany nowym miejscem tylko dodawał mu pewności, że misja, której się podjął, nie jest czymś zwyczajnym, a świadomość trudności zadania zwiększała jego rangę. Bez bólu nie ma nowego życia, bez strachu nie ma bohaterstwa – myślał. Drzwi zastał uchylone. Wszedł, delikatnie pukając. Kobieta siedząca za biurkiem nie uniosła głowy. Stanął, niepewnie przestępując z nogi na nogę odchrząknął, próbując zwrócić jej uwagę. - Tak? - powiedziała, nie zdejmując wzroku z leżącego przed nią zeszytu w formacie A4. - Przyszedłem się zameldować. - Nazwisko? - spytała beznamiętnym tonem. - Brzęczyszczykiewicz. - Jasne. Imię? - Grzegorz. - W kabaretach występujesz? - uniosła głowę i spojrzała na niego przez okulary, które potęgowały wyraz beznadziejności bijący z jej twarzy. - Grzegorz Werg – przyznał. - Pięknie. Jeszcze tego mi tu brakowało - spojrzała w zeszyt, który okazał się być spisem pokoi z przydzielonymi do nich mieszkańcami – 207, czteroosobówka. - Dziękuję – powiedział Grzegorz, bo nie wiedział jak ma się zachować. - Do widzenia. Proszę, karta mieszkańca. I o nic już mnie nie proście, nie mam zamiaru się narażać. Pokój był pusty. Niestety, plecak leżący na łóżku przy oknie dobitnie sugerował, że najlepsze miejsce jest zajęte. Grzesiek trzasnął metalowymi drzwiczkami szafy, oparł o nie wyposażony w gruby stelaż plecak i podszedł do najbliższego łóżka; usiadł i poczuł, że materac z jednej strony zapada się. Gdy chciał sprawdzić kolejne, drzwi otworzyły się i wtoczył się niski chłopak trzymający w lewej ręce butelkę piwa: - Jak wyrka? - spytał – Teścik robimy? - No – potwierdził Grzesiek. - Ja biorę to za szafą. Nie chcę, coby mi ktoś w oczy patrzył, albo skarpetki pod nos podsuwał – powiedział, a sanitariusz zwrócił uwagę na jego grube, niepasujące do reszty twarzy wargi. - To twój plecak? - Nie, mój jest w szafie. To Sławka chyba. Aż dziwne, że już przyjechał. - A co to za kolo? - spytał Grzesiek. - Żebyś wiedział, że kolo. Kolo i ziomal – zaśmiał się, i usiadł trochę za blisko Grześka – Bronxa? - Dzięki, może potem. Dobra, to ja biorę tamto sąsiednie – wstał i przesiadł się – to zapadnięte jest. - Niezły ogieros musiał tu hasać. - Albo grubas jakiś spał. - Dwa w jednym – gruby Włoch z wymiany. Laski leciały na niego, bo był kędzierzawy i miał kasę, a on nawet w gębie mocy nie wykazywał. Tyle, że obcokrajowiec. Wypić to lubił, nie da się powiedzieć, ale pogadać, to z nim nie pogadałeś. Tylko tą ręką ci przed oczami machał, Maradona pierdolony. - W piłkę grał? - Chyba w ping-ponga w kieszeniach. I to by przegrał. Niby luzik, inna kultura, południe, ogólnie wiadomo – fajna sprawa poznać inniaka, ale żeby chociaż murzynem, albo arabem był! I nie chrapał tak; jakbyśmy mu tej przegrody nie przestawili, to pewnie do tej pory by w Polsce siedział. No ale co? Oczy takie robisz. - Strach ma wielkie oczy – zażartował Grzesiek. - Spoko, nie pękaj, chyba nie chrapiesz, co? - Nie, jeszcze nie. - A piwo pijesz? - Tak od rana to nie. - Jakiego rana, jakiego rana? Pierwszy dzień wolności w końcu! Wieśniak z domu się wyrwał, to i napić się chce, nie? - Ale masz samoocenę. - He he, szczery jestem wobec siebie. W domu zapieprz przy sadze, skrzynki trzeba było dźwigać, ludzi pilnować, a tu – laba. Tylko nauka i picie, zero stresu. Jak dla mnie przynajmniej. Andrzej niestrachliwy ale sprawiedliwy na mnie mówią. A ty jesteś? - Grzesiek. - Czwórkę wybrałeś, znaczy towarzyski gość z ciebie. Znasz już kogoś w Zodiaku? Bo cię nie pamiętam... chyba, że jesteś poniżej 3 roku, bo tych to nie odróżniam. - Znam jednego hipisa z góry. Kasjusza. - Aaa, szacuneczek. Damski bokser Cassius Clay. Nieźle, nieźle. - Sklepik tu jakiś jest podobno – zmienił temat Grzesiek. - Na dole jest – zdziwił się Andrzej – głodny? - No. - To dawaj, walimy do Mewy. No, za piątkę masz podwójną porcję pierogów, to chyba warto się przejechać, nie? - Daleko? - A ty co? Śpieszy ci się gdzieś, czy kanarków się boisz? Będzie cool. - Nie, ale mocno głodny jestem. - Dasz radę. Jak ja wytrzymam po piwie, a po piwie to dopiero chce się jeść, to ty też. Dawaj chodź. Opowiem ci o Kasjuszu po drodze. Ostatni pieróg nie wyglądał zachęcająco. Zwisał z widelca wydzielając drobne krople rozwodnionego tłuszczu, który wcześniej poplamił już rękawy koszuli, i pachniał ziemniakami. Grzesiek włożył go do wyszczerbionego garnuszka z kwaśnym mlekiem, obtoczył i podniósł: - Uf! - powiedział z pełnymi ustami. - Masakra – potwierdził Andrzej opierając się – działają nasennie niby wykład. - A masz dzisiaj jaki? - rzekł Grzesiek trochę wyraźniej. - Nie, ćwiczenia jakieś. Zaraz zresztą, tu na Cybulskiego. - Aha. - A ty gdzie uderzasz? - Najchętniej do łóżka, tylko nie wiem czy dojdę. Z tym Kasjuszem to serio mówiłeś? - Pół żartem pół serio. Mamy imprę w Labiryncie dzisiaj, to wpadnij koło 10, fajne dupeczki będą, świeży nabór. Niedoświadczone, ale chcące pokazać, że są obyte i starszych kolegów się nie strachają, będą grały takie... co to one nie przeżyły. Sam zobaczysz. Przyjdziesz? - No dobra, a gdzie? - To mówię, że w Labiryncie. Od podwórka, pierwsze piętro, muzę zresztą usłyszysz, rapu-capu, tam się kieruj. - Dobrze, właściwie to nie miałem planów na wieczór. - No, to gra – Andrzej wstał – narka, zdążę jeszcze na te zajęcia, - No cześć. Grzesiek nie miał większej ochoty wstawać od stolika, dopiero pochrząkiwanie za plecami, a potem widok przepełnionego talerza zupy szukającego miejsca pod jego łokciem, skłoniło go do zebrania swojej zastawy i ruszenia do punktu zwrotu naczyń. Wychodząc z baru naciągnął na plecy kurtkę, po czym wziął azymut na Plac Bema. Zwątpił w siebie. Czy to przez krok zbyt długi, jak na takie zapełnienie żołądka, czy przez ciśnienie spadające na łeb, na szyję, a może przez wieże katedry strzelające w niebo po prawej – zwątpił w siebie. Myśl o półgodzinnej drodze, jaką jeszcze musiał przebyć do akademika, myśl o tym, czego tam nie zastanie, kogo będzie musiał udawać, komu nie ufać – odebrały pewność jego krokom. Zwolnił, przechodząc przez pasy odbił w kierunku Ostrowa Tumskiego o którym tyle się naczytał, a którego poczuć do tej pory nie miał okazji. Przeszedł przez parking, minął trzy budki telefoniczne, stojące jak wielkie małżowiny - przodem do ulicy, jakby chciały utrudnić dzwoniącym słyszenie głosu z drugiej strony kabla; nie zatrzymał się przy kopulastym kościele - jednym z najstarszych na ziemi polskiej - z powodu graffiti przedstawiającego Matkę Boską z wydłubanymi oczami. Jego uwagę przykuła grupa młodych ludzi pląsająca na położonym niżej od deptaka, tuż nas Odrą, trawniku. Przysiadł na starodawnym murze, który dawał możliwość obserwowania wybujałej fantazji tancerzy bez rzucania się w oczy. Ubrani byli w czysto hippisowskie dzwony, na koszulach świeciły im, niby setki oczu, plastikowe koraliki podebrane prawdopodobnie mamom, babciom, przodkom. Ciała skręcały się w ruchach mających być może przypominać indiańską modlitwę o deszcz lub taniec świętych koszul; utworzyli okrąg wokół imitujących ognisko plastikowych butelek, rozłożyli ramiona, krzyczeli: uła, uła, uła! - iście po indianersku. Wreszcie padli na ziemię, wpół słowa urywając swoją pieśń. Otworzył kefir. Myślał wcześniej, że niepotrzebnie wziął dwa, ale teraz, gdy naruszone przez kwas żołądkowy pierogi zalepiły ujście przełyku, potrzebował jakiegoś nawodnienia. Oczywiście ochlapał się odrywając denko, a już pierwszy łyk w części wylądował na brodzie. Wytarł ją wierzchem dłoni przy okazji brudząc mankiet. - Cześć! - rozległo się z dołu. Grzesiek zdjął wzrok z białej masy i zobaczył jednego z nich. Miał około 16 lat, dziewczęcą buzię, brązowe oczy zbłąkanego turysty z zaczerwienionymi nienaturalnie białkami i delikatne, pastelowe rysy. - Cześć, Rafi jestem – powtórzył – przyłączysz się do nas? - Dzięki, nie, patrzę tylko – zakłopotał się Grzesiek. - Choć, choć! - zawołała dziewczyna, która nadbiegła rozerwawszy chwilę wcześniej krąg leżących postaci. - I co, będziemy tak leżeć? - Nie – pokręciła głową wprawiając w falowanie parę kitek upodabniających ją do indianeczki – a co jesz? - Zdrową żywność. - No – włączył się chłopak – to od dzisiaj nazywasz się Zdrowa Żywność. - Dobrze – zaśmiał się niby-student – ale muszę wracać do akademika. - Człowiek nic nie musi – powiedziała dziewczyna – nawet umrzeć nie musi. Zobaczysz, przyjdź dzisiaj wieczorem na urodziny. - Twoje? - Mogą być moje, jeśli chcesz. Dzisiaj o dziewiątej, tu na Ostrowie. Będą bębny, ognisko, gitary. Magiczne tańce. Spodoba ci się. - Dobrze. Jak się wyrobię to wpadnę. - Zapalisz z nami teraz? – spytał chłopak. - Nie nie, nie palę. - Aaa, zdrowa żywność, jasne. - Staram się żyć naturalnie. - To do zobaczenia wieczorem – odbiegł, z daleka pozdrawiając jeszcze gestem ręki. Dziewczyna patrzyła jeszcze chwilę, po czym powiedziała: - Ja też dzisiaj nie paliłam. Przyjdź wieczorem. O! Sępik! - krzyknęła nagle. - Kto? - Sępik, Sępik, muszę lecieć. Pa! Pa! Podbiegła do wstających z ziemi hippisów i rzuciła się na szyję mężczyźnie z brodą przypominającą Mikołaja lub Krzata. Ucałowali się. Mikołaj obszedł tancerzy, a potem skierował się w kierunku Grześka, który poczuł lekkie kłucie w dołku. Sępik wyglądał na trzydzieści – czterdzieści lat, długie, wyliniałe, blond włosy zlewały się rudą brodą, przed sobą niósł wyraźny piwny brzuszek, który wcale nie pasował do dzwoniastego ubioru i rozciągniętej, młodzieżowej bluzy: - Cześć Zdrowa Żywność! - zagaił – z daleka jesteś? - Teraz już nie – Grzesiek chciał wstać, ale nie miał odwagi sprowokować mężczyzny. - Znasz moich przyjaciół... Będę ci wdzięczny, jeśli pożyczysz mi złotówkę, piwa chcę się napić bo wieczór idzie, a wszystko co miałem wydałem na jedzenie. - Nie mam, naprawdę – rozłożył ręce sanitariusz – zobacz, kefir sobie kupiłem, zjadłem. Jeszcze się we Wrocławiu nie zdążyłem rozejrzeć, zorganizować. - Rozumiem – odparł poważnie – Naprawdę, pokój z tobą – naciągnął kaptur i odwrócił się w kierunku tancerzy, ale nie odchodził. Karetka minęła go na Piastowskiej. Przyśpieszył kroku. Mijali go biegnący na oślep studenci. Jakby wiedzieli, jakby czuli. On jeszcze nie osiągnął tak silnej duchowej łączności z tym światem, żeby odgadywać nieszczęścia po ruchach przechodniów, po słowach zasłyszanych mimochodem, ale teraz nie mógł już odsunąć od siebie myśli, że stało się coś, co zagraża jemu samemu. Potęga stada - pomyślał. Gdy dotarł do Kredki i Ołówka ciało było już zasłonięte. Właśnie, ciało, jak odgadł? Chyba jednak miała na to wpływ ta cała kultura masowa, amerykańskie filmy, bo gdzie indziej mógłby posiąść wiedzę o tym, że czarna folia zarzucona niedbale na wypiętrzenie trawnika skrywa coś, co kiedyś było człowiekiem. - Goła była – powiedział pan po sześćdziesiątce o oddechu świadczącym, że jego dentysta nie jest mistrzem w swoim fachu. Grzesiek nie wytrzymał spojrzenia. - Z okna, z okna wyskoczyła – pięćdziesięcioparoletni właściciel gustownego kapelusza miał dentystę znaczne lepszego, ale nie najlepszy gust w doborze płynu po goleniu. Wyglądający na cygana, obwieszony złotem posiadacz kruczoczarnej kitki dodał: - Studentki są takie słabe psychiczne. Coś idzie nie po jej myśli, świat różni się odrobinę od tego, co sobie w swojej wiosce o nim myślała, a już skacze jedna z drugą. Utrapienie. - Na Ostrów! - A po co? - Sławek był wyraźnie ździwiony – wypić coś tam dają? - Może i dają – pokiwał głową Grzesiek – znajoma urodziny obchodzi. - To można się z tobą zabrać? Grzesiek zamyślił się: - Ale nie wiem kto tam jeszcze będzie. To nie koleżanka, tylko znajoma, ja też już jestem wkręcony. - Dobra, co się martwisz! Podjadę pół godzinki po tobie i jak będzie soczysta impra to się zaloguję, a jak nie to wyfruniemy na rynek, na laski popatrzymy. - Dobra, ja idę narazie się wykompać. - Ooo, kolega na coś liczy – przeciągając, uśmiechnął się pod nosem Sławek i wydał się w uśmiechu tym podobny do rosomaka. - Umiesz liczyć? Licz na siebie! - Co ty, ekonomista jesteś, czy onanista? - Onanizm rzeczywiście jest bardzo ekonomiczny, ale w dzisiejszych czasach trzeba inwestować – to idę zainwestować w czystość. Mokre klapki z plaśnięciem odrywały się od podłogi, zostawiając gęsty trop. Grzesiek wracał odziany w majtki i przewieszony przez ramię mokry ręcznik, który zaczynał już śmierdzieć stęchlizną. Dwójka studentów i krzyk z którym zastąpili mu drogę, wprawiła go w zakłopotanie, poczuł się nagi jak w tym śnie, kiedy musi skorzystać z toalety na pełnym ludzi deptaku przed pogotowiem. - Hej! Stój bo strzelam! – krzyknął wyższy, obdarzony wąsem zbyt sumiastym jak na studenta. Niższy, o karnacji jasnej jak syn młynarza dzierżył w jednej ręce flaszkę, a drugą pokazywał: - Stop! Have a time! - i zataczając się odtańczył hip-hopowy taniec MC Hamera, którym pokierował tak, że zmusił Grześka do zatrzymania się. - Stary! - ryknął – Kolega się jutro żeni! Rozumiesz? Musisz się z nami napić, choć, choć! - W slipkach jestem... Przyjdę, zaraz, tylko się ubiorę. - Przyjdzie! Dobra, ale teraz szybko jednego! Karniaczek, no! - napełnił pięćdziesiątkę, rozlewając przynajmniej tyle samo na podłogę. Grzesiek przechylił i poczuł ostry smak bimbru. - Koniak? - zapytał dyplomatycznie. - Hartini! Prosto spod Dynowa. Klapki znów zaczęły znaczyć ślad. Weszły do pokoju 307, zsunąwszy się z nóg właściciela zostały wkopnięte pod łóżko. Mokre stopy przetarł ręcznik, prawie świeże skarpetki utuliły ich chłód. Spodnie zostały wciągnięte na tyłek. Koszula objęła korpus. I tak oto stworzył się człowiek. Jeszcze buty. Gardło spragnione alkoholu powoli przypominało sobie rok wycięty z życiorysu. - Jesteś! - ucieszył się syn młynarza. Oprócz niego w pokoju tłoczyło się jeszcze pięć osób, na stoliku stały butelki podobne do tej, z której został poczęstowany na korytarzu; część kieliszków była zastępowana przez szklanki. Wąsaty, jak się okazało przyszły szczęśliwy małżonek, rozlał do szklanek grubo ponad pięćdziesiąt, a kieliszki wypełnił z czubkiem, na co pozwoliła gęsta oleistość cieczy. - Zdrowie pana młodego – krzyknął – znaczy, moje! Grzesiek przechylił szklankę. Gdy odzyskał przytomność pierwszą rzeczą, którą poczuł był zapach koca. Nie otwierał oczu powoli, zrobił to na raz – i od razu pożałował. Zakręciło mu się w głowie, ale nie z powodu alkoholu – zobaczył obraz, którego mózg nie potrafił przyporządkować do żadnego miejsca. Ich pokój, to ich pokój – pomyślał. Ale nie. Na łóżku obok siedziała mulatka. - Ooo, Grzesiu się obudził! - powiedziała i wyszła przez jedne z dwojga drzwi. Dwojga drzwi! Żaden z pokoi w akademiku nie ma dwojga drzwi! Wróciła... nie, ta była biała. - Cześć Grzesiu! - przywitała się. Poznał ją, a zawrót głowy się powtórzył. Mieszkała w Labiryncie, akademiku sąsiednim i też była z Trzebnicy. Córka prezesa Spółdzielni Mieszkaniowej, pierwsza modliszka Rzeczypospolitej. - Źle się czuję. Bimber jakiś. Boże. - Położyłam cię u Sary, bo coś bredziłeś i spać mi nie dałeś. - Muszę iść na wykład – podniósł głowę i poczuł, że ściany zwalają się na niego. - Studencik, studencik – uśmiechnęła się i zostawiła go samego. Leżał bez ruchu. Labirynt! - dotarło do niego. Czuł, że każda komórka zaczyna wołać o pomstę do nieba. Nie jest źle! Daleko nie odszedłem, ale czas, upływ czasu jest niepokojący. Szaro za oknem. Mógłby to być wieczór, ale przebudzenie nie mogło nadejść tak szybko; więc ranek, szary świt... Dziewczyny wstają wcześnie, dziewczyny lubią sex – poczuł, że i on miałby ochotę na murzynkę, zaczął ją w myślach wzywać: Sara, Sara, choć do mnie! Przeleciałem cię wczoraj? Sara, nic nie pamiętam! Wyobraźnia powoli brała górę nad ciałem, zaczęła dostarczać ukojenia, współczucia jakie znają tylko naprawdę samotni. Kolejny błysk świadomości spowodowany był smakiem alkoholu w ustach. Usiadł gwałtownie, próbując chwytać powietrze zarówno rękami jak i zalanym wódką gardłem. - Wracasz do żywych! - białe zęby zalśniły w uśmiechu tuż przy jego twarzy. Zakrztusił się po raz kolejny. - Która – wyseplenił – która godzina? - Spokojnie, zdążysz – powiedziała z lekkim akcentem Sara – masz tu tabletkę, zjedz. To na odtrucie, wynalazek KGB. Przełknął. Próbował dotknąć dredów dziewczyny, ale nie wyczuł odległości i zahaczył o jej głowę; próbował przeprosić, ale po języku biegały mrówki. Tym razem bał się otworzyć oczy. Wiedział, że trzeci raz odzyskuje świadomość, poznał to, jak wynurzający się nurek poznaje powierzchnię – mocno i bezwarunkowo; ale uczuciu temu towarzyszył strach. Ojcze Nasz... - zaczął odmawiać w myślach - ...któryś jest... Uchylił lekko lewe oko i zobaczył, że jest w piekle. Czarne ściany pochlapane krwistą farbą, twarze, twarze wyjących, usta cierpiętników, oczy potępionych, dudnienie, dudnienie, dudnienie. Wiadro wody wylane na głowę zaskoczyło go zupełnie, ale mimo to zdołał zerwać się na kolana, wesprzeć rękoma i dźwignąć – tylko po to, by poślizgnąwszy się ponownie lec, tym razem doznając poważnego urazu nosa. - Stąpiłeś do nas – powiedział głos z ciemności, wyciągając ku niemu rękę – więc wstań! Złapał się obiema rękoma i został podciągnięty do poziomu, na którym spodziewał się zobaczyć twarz rozmówcy. Miast niej ujrzał wykrzywiony ryj z wystającymi kłami. Wyrwał się i znowu poślizgnął. Inne postacie, które pojawiły się nie wiadomo skąd, chwyciły go za ramiona i przycisnęły do ściany. Postać z głową dzika podeszła bliżej. Chrząknęła, i stała się jasność. Grzesiek panicznie szukał ratunku w twarzach oprawców, a napotkał maski. Świniak przemówił: - Zanim coś powiesz, obejrzyj kilka zdjęć! Po dłuższej chwili przy swoim ciele rozpoznał buzię Joasi. CDN
  3. No, wciągnęło mnie:) uwagi: ten język księżycowy... Mam problem, bo tak mówią, wiem, ale zapisane wygląda gorzej. Może mi tak ktoś poczyta?
  4. Prolog W mojej wsi już nie śmierdzi. Pozbyto się zapachu potu cielnych jałówek, wyziewów spod krowich języków; na chodniku jest mniej psich kup niż na wrocławskich trawnikach. Ludzie też jakby częściej się myli – trudno wywąchać śladową choćby ilość przetrawionego potu i wódki; tak tak, piją też mniej. Chociaż otwarto dwie nowe knajpy i chociaż każda z nich ma wielki szyld z napisem Mars Beer – pijaków leżących po rowach i parowach nie uświadczysz. Kiedyś, to i owszem, zdarzały się takie dni, środa jakaś, czy piątek wielki, gdy nie sposób było dostrzec nikogo odsypiającego przed powrotem do domu najświeższe wspomnienia, ale teraz – zgroza! Nawet młodzież wracającej nad ranem z dyskoteki, choć z lekkim dystansem do wytyczonych ścieżek, to przecież trafia bez zakłóceń. My tu się śmiejemy, ale przecież Józef Ceber – malkontent, który swój charakter wypił chyba ze studni pradziadka – ciągle narzeka, tak przynajmniej mówią w sklepie. I to jest jedyny swąd, jaki można poczuć. ...może oprócz porzuconych w lesie Gunyrowych gaci... I Zawżdy inaczej bywało. Na przykład wtedy, gdy Franek, były bokser, odsprzedał konia rzeźnikowi – tym czynem zapoczątkowawszy zresztą całą serię wydarzeń polepszających nasze prymitywne, wiejskie powietrze – a trzeba zaznaczyć, że jego kary należał do najbrudniejszych ogierów w okolicy i tylko dzięki ciężkiemu, rozpoczętemu tuż po urodzeniu treningowi zawdzięczaliśmy to, że nie mdleliśmy gdy przechodził obok. Gdy koń niegdysiejszego członka „Gwardii”, wśród okrzyków „żegnaj mule”, przejeżdżał na dwukołowej przyczepie przez sam środek Skarszyna, po lewej stronie patrząc od sklepu, przed pechowym miejscem numer trzynaście, mógł zobaczyć wysoki na dziesięć metrów pagórek, na którym stał jednopiętrowy dom ze spadzistym dachem pokrytym mchem i porostami. Dom ów, od wielu lat pusty, był największym utrapieniem mieszkańców - za wyjątkiem chyba tylko dzieci. Bo słabo w tamtych czasach pilnowana dziatwa tłumnie nawiedzała ten przybytek swobody i tajemnicy. W pierwszych latach były to niewinne zabawy w chowanego, w żyda, berka, z dodatkową dawką emocji w postaci spróchniałych, walących się schodów i ciemniej, sączącej zapach stęchlizny i szczurów, piwnicy. Jednak dzieci, nie chcąc przerywać zabawy na czynności tak prozaiczne, jak powrót do domu dla skorzystania z przybytku – bidetów jeszcze w nich nie było – załatwiała swoje potrzeby na miejscu, gdzie popadnie. A padało wszędzie. Po kilku latach wśród dziatwy wylęgały się coraz większe, utrzymywane w sekrecie przed dorosłymi, przesądy; dom zasnuwała gęstniejąca mgła tajemnicy i smrodu. Z czasem trudno już było stwierdzić, czy belki kruszeją od moczu i wylewanego potu, czy też sam odór jest tak silny, że we współdziałaniu z rozwijającymi się na martwym drewnie grzybami tworzy jad, być może zdolny trawić nie tylko drzewo ale i ludzkie dusze. A od czasu, gdy w piwnicy zdechł Pikuś – pies Franka – fetor stał się tak nieznośny, że rozniósł się szeroką famą, bo podobno tak nie pachniały nawet onuce Gunyry – hen, aż do Gazety Wyborczej. Wszyscy się z nas śmiali, tak jakby gdzie indziej psy żyły wiecznie. Ale mniejsza o to, świat się zmniejsza i zmienia. I tak też wtedy – może przez wstyd, ale może też pod wpływem światła, w jakim ludzie znaleźli się od tego fermentu – gnuśność, gnój i wieloletnie nawyki sfermentowały, i w naszych żyłach zaczął krążyć alkohol nowych idei; tak jak Albert E. miał swoją „Szczególną Teorię Względności”, tak sołtys – Albert H. - i co zaradniejsi gospodarze ułożyli i bezwzględnie wprowadzili w czyn właściwie nieszczególnie pomysłową, ale jakże ważną, wizję przestrzeni, wizję, która miała sprostać nowym czasom: postanowili zburzyć będący zakałą ludności dom. Moszcz wiejskiej społeczności poruszyło to tak, jakby dobry winiarz we właściwym momencie zabełtał w baniaku w celu pobudzenia pracy drożdży. A tymi drożdżami była chęć wyzwolenia się od zabobonnych naleciałości, prymitywnych żab wypadających z ust przy każdym bardziej skomplikowanym zdaniu, pragnienie stania się częścią wielkiej Europy od morza do morza i sprostania gospodarzom niemieckim. Wreszcie wywaliło korek; pierwszy wystrzelił sołtys, na zebraniu z dyrekcją „Agro-Bety” - spółki tysięczno-hektarowej powstałej po upadku PGR-u – walnął pięścią w stół i powiedział: - Tak dłużej być nie może! Ja tam wiem, że kura sra, i może z tym żyć, ale że my drobiem nie są to i wam jest wiadomo. I jako, że do was, tow... panie dyrektorze, ta przestrzeń przynależy, to i wy musicie z tym zrobić porządek! Basta! Com pedział tom pedział, a i reszta też tak myśli. - No! - rozległy się tu i ówdzie okrzyki. Tu i ówdzie, bo jak nakazywała kolejna zła tradycja, na zebranie nikt prawie nie przyszedł. Właściciele spółki nie mieli nic przeciw temu, by sprawdziły się słowa sołtysa, bo po pierwsze – im samym przeszkadzała ta delikatna, a wprowadzająca zgrzytliwy dysonans, nutka szamba docierająca do ich mieszkań; po drugie zaś zgoda mieszkańców pozwalała myśleć o bardziej dalekosiężnych wizjach zagospodarowania tego terenu. Zaraz po niedzieli wzięto się do pracy. Pierwsi ruszyli chłopi; wyposażeni w wydobyte ze skrzynek w kominach cepy, młoty kowalskie, osadzone na sztorc kosy, siekierki, dwuręczne piły i, przede wszystkim, twarde jak stal ręce i serca – siali postrach. Kobiety oniemiały z przerażenia, ale i z zachwytu, patrząc na swych jedynych, którzy z furią i narażeniem życia wybijali okna, drzwi, rozkuwali posadzkę oraz usuwali luźniej trzymające się cegły i przerzucali je za płot, gdzie mniej sprawni, lub właśnie odpoczywający w ten sposób wojownicy, wynosili je do swych zagród (a niejeden z nich dostał i padł). Później, po potomkach wojów, zaatakowali pracownicy spółki zwani z racji swego poprzedniego statusu społecznego, miejsca pracy, a niektórzy i pochodzenia, peegerusami. Zaprawieni w niszczeniu, niczym lekka jazda podjechali ciągnikami i z iście tatarską gracją i lekkością przyczepili ciężkie łańcuchy do stropu budynku, zatrąbili, by wszyscy się odsunęli, i dali w gaz! Z hukiem runął dach. W pierwszej chwili do zapatrzonych w to widowisko, bijących brawo ludzi dotarła chmura pyłu, lecz po chwili opadła, ukazując - nie, jak można by się spodziewać, zachwycone twarze, lecz oblicza przepełnione grozą i przerażeniem. Bo stała się rzecz straszna. Spadający dach wzruszył wszystko, co znajdowało się wewnątrz do tego stopnia, że przestały pomagać nawet potrójnie złożone i założone na twarzach chustki; salwowano się ucieczką tak prędką, że chyba nawet pani Irena Szewińska w czasach świetności nie osiągała tak dobrych czasów. Dopiero w lesie ludzie poczuli się na tyle bezpiecznie, że zaczęli myśleć co dalej. Ktoś zapytał swojej ślubnej, czy nie zostawiła w domu dziecka, ktoś pobiegł ratować garnitur, inny znowu usiadł i załamał ręce. Tak. Rada była jedna: ciężka jazda, trzeba wysłać ciężki sprzęt. Tę noc spędziliśmy w naprędce rozbitym, prymitywnym obozie w miejscu, gdzie kiedyś archeologowie przekopywali ziemię, i gdzie w końcu się przekonali, że dla tych paru gratów to szkoda fatygi. Na szczęście było lato. Ciepła noc i dobra energia grodziska pozwoliły spokojnie doczekać poranka, z nastaniem którego przeraźliwy jazgot, który zaatakował nasze nozdrza rozpłynął się w nicość. Powietrze było spokojne, nie kryło żadnej rosy wyziewów, od wczoraj wszystko co przeszło przez filtr lasu zdążyło osiąść i wsiąknąć, po szoku jaki przeżyliśmy niemalże zdawało się nam, że znów jesteśmy czyści; dla mnie, wówczas jeszcze małego dziecka marzącego o piłkarskiej karierze, był to prawdziwy cud natury, niemalże boska ingerencja. Powoli wracaliśmy do siebie, do domów. Budynku nie było. Okazało się, że został tak nadwyrężony tym ludowym powstaniem, że zawalił się jak niegdyś nasza gospodarka – zostały tylko spękane fundamenty monopoli, kawałki ścian i kupa gruzu. Sołtys chciał, by wzorem krajów ościennych zalać całe to miejsce betonem, tak powstałby sarkofag uniemożliwiający rozprzestrzenianie się odoru, który teraz zalegał nad wioską niczym całun, nie pozwalając skosztować ni krztyny balsamicznego zapachu maślanki i bab. Lecz dyrektor nie zgodził się na takie rozwiązanie i wydał decyzję, by wykonać kosmetyczny zabieg usunięcia resztek. Nim skończył się dzień, było po wszystkim, po sprawie. Agro-Beta zakupiła dla ludu 10 skrzynek wódki i życie wróciło do normy. II Byłem wtedy dzieckiem i wierzyłem w magię. Na każdym kroku starałem się wywęszyć tajemnicę, zbliżyć do ciemnych, niepoznanych sił, których wzrok czułem na sobie, gdy zostawałem sam; nie dziw przeto, że gdy nadarzyła się sposobność, by wziąść udział w pewnej piekielnie perfidnej mistyfikacji – zgodziłem się bez oporów. A wszystko, jak zwykle w dzieciństwie, zaczęło się zupełnie niewinnie, niby zwykła zabawa. Wracałem z kolegą z boiska, a że grało nam się bardzo dobrze i wygrywaliśmy, była już noc. W pewnej chwili – tak znaczącej dla przyszłości wioski, jak się okazało – ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nami Franek – ten sam, który pierwszy sprzedał konia – kazał nam być cicho i uważnie posłuchać. On z dyrektorem i pewnymi siłami politycznymi - a trzeba powiedzieć, że pośród tej nocy brzmiało to dla nas bardzo mistycznie - muszą uwolnić świat od smrodu, ale nie będą mogli nic zrobić bez nas. Byliśmy jakby żywcem, razem z piłką wzięci do nieba. To była najpiękniejsza chwila mojego dotychczasowego życia. III „Trzoda chlewna”, „bydło”, tak współcześnie określa się ludzi, ale niegdyś inaczej bywało: archetypem świni była świnia, capa – cap; „ale capi” - mówią ludzie o swoich skarpetkach, lecz za moich czasów tylko zapachowi samca z rodzaju Capra hircus przysługiwało to określenie. Świat był bardziej pierwotny, dobitnej nazwany, twardszy. I także bardziej zatwardziały w swoich przekonaniach, nawykach, gustach i przesądach - na przykład w sprawie mleka, tego odwiecznego napoju polskich chłopów. Każdy wiedział, jak wyglądają warunki udoju, że gospodyni przecedza mleko przez swój brudny fartuch w którym wcześniej dawała jeść maciorze z małymi, że nie są spełnione elementarne choćby zasady higieny, a jednak ludzie pili to mleko na umór, „świeże”, „prosto od krowy: - mawiali. Cóż zrobić, ciemnota! Nie pomagały nawoływania sanepidu, larum podnoszone w mediach – trudno jest wyplenić wielowiekowe naleciałości, trudno wykorzenić chwasty złych nawyków żywieniowych. Zabobon, że mleko od krowy jest lepsze niż UHT zdawał się niezwyciężony. I chociaż trzymanie krów nie jest takie złe, wbrew pozorom człowiek po wyrzucaniu gnoju od bydlęcia nie śmierdzi za bardzo i nawet jeśli się ma dziesięć opasów, to wystarczy się porządnie umyć, by usunąć ze swojego ciała wszelkie naleciałości obory – to przecież krowie placki do niedawna jeszcze stanowiły główną wizytówkę naszej wsi. A to już nie jest prywatna sprawa mieszkańców. Dajmy na to, że ktoś z miasta przyjedzie, co wtedy przyjdzie mu do głowy? A lud nasz nie Indianie i odchodów na opał zbierać nienawykły, jak trafnie zauważył kiedyś sołtys Albercik. Ponadto bydło przepędzane na pastwisko i z powrotem, niszczy żywopłoty, te naturalne zapory przed różnościami wydobywającymi się z uchylonych wrót; biegnąc spłoszone, lub z czystej złośliwości, albo w skutek chęci usunięcia pasożytów przytula się do wszelkich możliwych płotów, a skutkiem są połamane gałęzie śnieguliczki, zdeptane tulipany, stratowana maciejka. U gospodarzy największych spędem i wypasem zajmował się człowiek wynajęty – Gunyra. W dni nieparzyste o szóstej rano zabierał na łąki bydło sołtysa (było to zanim pozbył się bydła i przestał być sołtysem), w dni parzyste zaś, pół godziny później, zachodził do innego, jeszcze bogatszego kułaka (on z kolei po sprzedaniu bydła został sołtysem); pracował za chleb i obiad, co było chyba ostatnim takim wynagrodzeniem w tej części Europy. Czasami specjalnie wstawałem wcześnie rano, by na niego spojrzeć. Był, jak to się dzisiaj mówi, moim idolem IV Gunyra Gunyra – bimber-filtr, tak zwałem go w myślach. Był człowiekiem z gatunku tych, których spotyka się raz w życiu, lub wcale. Można by napisać o jego nieprzeciętnej sile fizycznej, bo przecież to fascynuje chyba nie tylko małych chłopców; można opowiedzieć o tym, jak mając możliwość odnalezienia dziecka pewnej bogatej, wpływowej pani, upił się z człowiekiem z marginesu społecznego, jej byłym mężem – kidnaperem. Nie powiedział w tym czasie ani słowa i facet nigdy się nie dowiedział z kim pił, dlaczego, i skąd nagle pojawiła się policja, która aresztowała ich obu. Można by także opisać to, jak przywędrował do naszej wioski na piechotę z poznańskiego, ale to było na pięćdziesiąt lat przed moim urodzeniem i w tamtych czasach nie należało do rzadkości. Wiele by o nim opowiadać, ale dla mnie wtedy najważniejsze było to, że Gunyra jest bimber-filtr - tak właśnie mój młody umysł tłumaczył sobie jego dziwne zachowanie, mowę bełkotliwą jak u pijaka i krzywdzące opinie ludzi. A one brały się głównie nie przez wadliwe funkcjonowanie jego mózgu, ale przez to, że podobno był nie-och-szczo-ny! Ten straszny sąd opinii publicznej pojawił się nie wiadomo skąd, jakby samorzutnie, naturalnie, nikt go nie zapoczątkował, nikt nie rzucał oszczerstw i plotek, po prostu, był nie ochrzczony, i już. Tak właściwie, to w moich czasach nie rozmawiało się o tym, bo i po co, skoro każdy po cichu wiedział, był pewny; i tylko czasem jakiś chłop krzyknął w złości, że krowa dlatego nie daje mleka, albo któraś baba, wracając z kościoła szeptała kumoszce: „ła ksionc to winien ekskomunikancję na niego nałożyć, toć wim, bo i zawdy tak bywało, że jak chłop był z lasu i nieksześcijanin to czółna i do marwów go nasyłana, a diabeł jest diabeł, ja wam powiadam, i tak do czasu, moja jedyna, można ze sobą w grzechu żyć...” - tylko takie trajkotanie na jednym oddechu stanowiło moje źródło informacji o tym człowieku. Ale wiedziałem także coś, co przed innymi pozostawało ukryte. Otóż Gunyra miał nie tylko działający inaczej niż u zwykłych ludzi mózg, ale także – a właściwie przede wszystkim, bo konkretnie to właśnie było praprzyczyną – ciało; nie chodzi tu o jego posturę i muskuły, lecz o biochemię przemian zachodzących we wszystkich komórkach. Najważniejszymi miejscami, niejako kierującymi tym fenomenem, była wątroba, nerki i serce. Serce pompowało krew z krwinkami i cukrem do wątroby – i było to coś na kształt zaczątku trzeciego obiegu posoki; wątroba zaś dokonywała reszty. Komórki jej zewnętrznej części przyśpieszały przemianę materii, nagrzewając rdzeń do temperatury przekraczającej wytrzymałość normalnego białka, wtedy z przetworzonych wcześniej składników krwi zaczynały wydzielać się lotne opary, coś na kształt naturalnie syntetyzowanego alkoholu, bądź niezbadanego, ludzkiego alkaloidu. Kolejną fazą było oczyszczenie gazu, dostawał się on do nerek poprzez zmieniony przebieg żyły wrotnej wątroby i, po zatrzymaniu cięższych cząsteczek, przechodził aż do mózgu; w mózgu zaś wskutek chodzenia bez czapki panowała, zwłaszcza na jesieni i w zimie, temperatura znacznie niższa niż 36,6 – było to przyczyną nagłego ostudzenia eterów i w konsekwencji skroplenia się. Żyły i narządy wewnętrzne Gunyry działały skutecznej niż niejeden destylator. Oczywiście, gdy żył nie znałem tak dokładnie przebiegu tego procesu, lecz tylko intuicyjnie, po dziecięcemu wyczuwałem jego istnienie. Teraz, dzięki gruntownej wiedzy na temat biologii człowieka i mutagenezy, nadal mogę podtrzymać swoje stwierdzenie: - Gunyra był bimber-filtr. Nie był nieochrzczonym bękartem, bo nie był bękartem. Kiedyś, gdy w związku ze swoim obecnym zajęciem przeszukiwałem stare księgi parafialne z przypoznańskich wiosek w celu natrafienia na ślady rodzin, w których patologia zagnieździła się od ilości pokoleń wystarczającej do sięgnięcia w nią głębiej, odnalazłem wzmiankę o rodzie Gunyrów; co ciekawe występują tam jedynie męscy nosiciele nazwiska, ale nie można sądzić jakoby kobiety nie odgrywały żadnej roli. Może ich umysły również były obdarowane przez naturę owym darem wspaniałym w postaci substancji niedostępnej zwykłym śmiertelnikom? Każdy chłop tego nazwiska rodził się w lesie, bo też i tam zamieszkiwali jago rodzice. Jakiś ksiądz zanotował nawet na marginesie, że owi mieszkańcy leśnych ostępów nie znają ludzkiej mowy, nie potrafią uprawiać roli, wykonywać żadnego rzemiosła, że są dzicy, nieokiełznani i prości jakoby byli zesłanymi na ziemię ludźmi z duszą zwierząt. I rzeczywiście – pamiętam, że słyszałem kiedyś opinię, iż ojciec naszej żywej bimbrowni nie potrafił wypowiedzieć słowa i tylko charczał jak małpa; zaś mój bożek mówił bełkotliwie niczym pijak w ciągu, z tego też powodu często brano go za alkoholika, choć w przeciwieństwie do moich sąsiadów z ławeczki, dykty nie pijał. Podobno po odstawieniu od piersi, a więc w wieku około czterech lat, chłopców przynoszono na parafię, niczym jakieś jaskółcze jaja. I zazwyczaj też znajdowano dla nich jakąś mamkę, bądź pracę, próbowano uczyć mówić, liczyć, zaznajamiano z Pismem Świętym i oczywiście chrzczono. Z pokolenia na pokolenie wzrastali sobie – odmienni dla bliźnich, pogrążeni we własnym świecie, nieprzystosowani niczym opóźnione w rozwoju dzieci. I zawsze w tym samym czasie, gdy zbliżały się ich piętnaste urodziny, zaczynali wydzielać dziwny zapach; podejrzewam, że był to skutek przemian zachodzących w funkcjonowaniu ich organizmów, a w szczególności krwioobiegu z sercem, wątrobę i nerkami na czele. Około jedenastej rocznicy chrztu, korzystając ze swobody, jaką dawał im rozsiewany wokół, niczym ziarno, wyziew – uciekali z cywilizowanych stron. Do lasu. Nie myć się. Być zwierzęciem. Być martwym dla całego świata. Uciekali w noc, między drzewa, między ziemię i gwiazdy; i tylko możemy się domyślać, co ich do tego pchało. Instynkt? Natyra? Może opary osiadające w mózgu? Nie wiem. Ale tak było i taka była też przeszłość Ibrahima Gunyry – najbardziej niezwykłego człowieka, jakiego znałem. V Pewnego dnia zaczęły znikać konie. Oczywiście trwało to dosyć długo, chyba nawet kilka miesięcy, jednak moja pamięć zarejestrowała ten proces w sposób gwałtowny; cały ten czas zresztą, od zburzenia domu do postawienia na jego miejscu mieszalni pasz, minął mi jak z bicza strzelił. Odchodziły cicho, jak drzewa. Wystarczyło, że Franek odwiedził czyjeś domostwo, zjadł w nim obiad i uścisnął prawicę gospodarza, a już zwierzę przestawało pracować, za to pod szopą pojawiały się nowe beczki z ropą. Po kilku dniach od tej symbolicznej pieczęci z rąk i uśmiechów – bo podczas przybijania targu wargi złotozębego Franka odciskały się na gębach gospodarzy jak pieczątka w piśmie urzędowym, pozostawiając słaby, lecz długo jeszcze pachnący zarys – skutek wspólnego popijania aromatycznym barszczem – klacze i ogiery znikały z zagród, ulatniały się jak jakaś kamfora, czy cegły z placu budowy. Zawsze wiedziałem, w którą noc i u kogo zmniejszył się inwentarz, bo choć stajnia jeszcze przez wiele tygodni pachniała koniem, znikał z niej specyficzny swąd życia. Prawdopodobnie przyczyną, oprócz rzeczywistego zniknięcia konia, było nie wywiezienie ostatniej partii końskich odchodów; koń, jak wiadomo, lubi czystość i nie może stać we własnym łajnie, ale gdy zniknie – nikomu już ono nie przeszkadza. Moje nozdrza rejestrowały tę zmianę proporcji w mieszaninie zapachów buchających od drzwi obory, a moja ręka ryła na ścianie kolejną kreskę. Nie łączyłem tego z moją misją. Może rajcowała mnie ona w stopniu przekreślającym możliwość logicznego łączenia faktów, a może po prostu sytuacja swą złożonością przekraczała zdolności pojmowania rozbrykanego bachora. My tylko chodziliśmy do ukrytej pod kupą gruzów piwnicy, a niewielu mieszkańców wiedziało o jej istnieniu, bo z wiadomych względów woleli nie zapuszczać się w te rejony. Sikaliśmy tam, znosiliśmy otrzymaną od byłego boksera źle zakiszoną kapustę i wory jakichś kości, wtykaliśmy całe ścierwo tego świata, a piwnica przyjmowała je z taką łatwością, jak chrapy zdyszanego, pokrytego pianą konia przyjmują powietrze. W pierwszej kolejności zapełniliśmy prowadzące nie-wiadomo-gdzie przejście podziemne, coś jakby tunel do innego świata. Później przyszedł czas na resztę. Wszystko to trwało jakiś miesiąc, po czym, na wyraźną dyrektywę, zamknęliśmy klapę i ukryliśmy ją przysypując kilkoma warstwami potłuczonych cegieł. Czyniąc to, znów poczułem kontakt z siłami nadprzyrodzonymi - przez ten rytuał złączyłem się z wyższymi istotami i prawem wszechświata, gwiazdy się zniżyły i widziałem, jak gęstnieje wokół mnie powietrze. Wracając tej nocy do domu poszedłem okrężną drogą wzdłuż lasu. Stał tam dom, w którym mieszkał Józef Ceber – najstarszy mieszkaniec wsi, przynajmniej spośród tych, którzy chodząc do sklepu, bądź pijąc wina na przylegającej do mojego ogródka ławeczce, brali jakikolwiek udział w życiu społecznym miejscowości. Józef zawsze narzekał i nie przestał tego do samej śmierci, podczas umierania klął siarczyście na pielęgniarzy próbujących zapakować go do karetki i stękał, że kostucha, ta leniwa kutwa, tak się ociąga. Lecz w czasach mojego nocnego rajdu miał jeszcze dosyć energii, by pukać do drzwi bliższych sąsiadów, wpraszać się na kieliszeczek, bądź obiad i wylewać na nich swoją zgorzkniałą żółć. I chociaż wiem, że czasami miał rację, to przecież jak pokazała przyszłość z tej całej szarpaniny czasów przejściowych narodziło się coś dobrego. Zajrzałem przez okno. Można było wyczuć zupę pomidorową sprzed tygodnia; choć w środku było ciemno wiedziałem, że stary Ceber nie śpi. Dobiegały mnie cichutkie dźwięki mandoliny, grą na której pan Józef w młodości podbijał serca kobiet, a w jesieni życia umilał czas sobie i zabłąkanym pijaczkom; gdy muzyka dogasła, wyniuchałem co się święci – w środku był Gunyra. Gnając później przez noc było mi na tyle dobrze, że postanowiłem nie zatrzymywać się przed swoją bramą. Pobiegłem dalej wzdłuż żywopłotu ze śnieguliczki, aż do domostwa sołtysa. Tam stanąłem jak wryty. Koń sołtysa nie odchodził cicho. Rżał jak opętany, wierzgał kopytami, raz po raz uderzając w burty przyczepy. Zdjął mnie strach. A gdy ujrzałem uwijającego się w bladej, martwej poświacie księżyca Franka – opadły mnie złe moce. Bałem się, że mnie ujrzy, ale mimo to podkradałem przez otwartą bramę do ściany stajni. Przylgnąłem do ceglastego muru. W powietrzu unosiła się panika, dziwny nocny kurz i sadyzm. Nad głową miałem okienko umożliwiające wentylację składowanej na strychu słomy; wspiąłem się, zdzierając sobie ręce aż do krwi. Potem w mroku, potykając się o widły, wiadra i snopki, ciągle nurkując twarzą w luźno porozrzucanym sianie, którego wielkocząsteczkowy zapach rozrywał mi nos – dotarłem do drzwi. Uchyliłem je lekko i, upewniwszy się, że nikt akurat nie wchodzi po przystawionej tu drabinie, wyjrzałem. Koń zarżał żałośnie. Patrzył mi się w oczy, jakby nie mogąc oderwać wzroku od moich rozedrganych przed wybuchem płaczu policzków. W ślad za jego spojrzeniem obrócił głowę Franek. Wiedziałem, że mnie ujrzał. Zmartwiałem. Zgięty w pasie przestał poprawiać zapinanie przy burcie, uśmiechnął się i otworzył usta, by coś krzyknąć. W tej samej sekundzie coś mignęło, złote zęby razem ze szczęką wbiły się w twarz. To ogier trafił go tylnym, lewym hakiem. Zrobiło się zamieszanie, sołtys nachylił się nad nieprzytomnym, zasłaniając mi krew tryskającą spod pozbawionego chrząstki nosa. Wycofałem się, wyskoczyłem przez okienko, przy okazji rozbijając sobie kolano, i nie czując prawie uszkodzonych wiązadeł, zwiałem. Tym razem biegłem prosto do domu. Resztę życia mój zleceniodawca spędził w szpitalu. I choć przeżył, wytrzymał cios, to przez półtora roku nie mógł jeść i był karmiony z kroplówki. Później za jego operację zapłacił pewien pan jeżdżący mercedesem ze zniekształconym symbolem pierwszych chrześcijan nad tylnym zderzakiem. I Franek zniknął. VI Ciągle trudno mi się było pogodzić z udziałem w tak haniebnym procederze. Czułem się winny i nie wierzyłem, że kiedykolwiek zdołam sam siebie przekonać, że zostało mi odpuszczone. Bo kto miałby mi wybaczyć? Koń? I chociaż larwy drążyły mój dziecinny umysł, to na szczęście za dnia przysypiały, kryjąc się w najdalszych zakątkach pofałdowań, i siedząc cicho udowadniały, że ich nie ma. - Hej, mały! Ho no! - taki okrzyk zatrzymał mnie w drodze do sklepu po chleb. Minęło już parę dni od owej pamiętnej nocy, gdy – jak napisali w gazecie – nieostrożność ludzka doprowadziła do kameralnej tragedii. Nie wiem, dlaczego cios kopytem w głowę określa się mianem „kameralna”, ale z tą nieostrożnością to chyba prawda. Ja też nieostrożnie nie przyśpieszyłem kroku mijając chatę Kowala, a Kowal jak zwykle koło południa siedział sam na ławeczce i sącząc tanie wino Full-Byk zmieszane z landryną – pomarańczowym napojem gazowanym, cierpiał na brak zrozumienia. Teraz było za późno. Podszedłem i zapytałem, czego chce, choć chciał tego co zawsze. - Wino przynieś – oznajmił głosem pewnym, jakby przemawiał z ambony – masz 4 złote, reszta dla Ciebie. Można by pomyśleć, że to nic strasznego – pójść komuś po wino. Ale cała draka rozpoczynała się, gdy Kowal odbijał nową butelkę; samotność doskwierała mu wtedy tak silnie, że zatrzymywał nawet na siłę każdego, kto mu się napatoczył. Jego celem nie było picie z kimś, choć oczywiście zawsze milej mu było, on chciał dyskutować. A trzeba przyznać, że jak na człowieka bez żadnego wykształcenia, umysł miał niesamowity. Był filozofem, możliwe, że stał się nim wskutek tych wszystkich przedpołudni spędzonych na rozmyślaniach, w pochyleniu nad szklaneczką, możliwe też, że to była jego droga. Swoje wywody potrafił ciągnąć godzinami, lecz mało kto rozumiał choćby przez pięć minut; stąd też kończyło się zazwyczaj na przytakiwaniu, bądź mówieniu o czymś innym – każdy autochton chciał jak najszybciej pozbyć się jego towarzystwa. Owszem, zdarzało się, że ktoś nawiązywał z nim dyskusję, byli to ludzie przyjezdni, z wyższym wykształceniem, a jednak nie zamknięci w swoim spojrzeniu na świat – bo tylko tacy mogli sprostać sile argumentów Kowala; byli to ludzie, dla których teraz pracuję. Dlatego też wtedy, idąc do sklepu, chciałem uniknąć znanej mi sytuacji mimo, iż wiedziałem już, że są na tym świecie ludzie, którzy oddali by za rozmowę z nim najbardziej chrupiący bochenek chleba.. Gdy przyniosłem wino, reszta potoczyła się niczym korek. Usiadłem i zacząłem słuchać. Początek wykładu dotyczył słabości zawleczki, która jak zwykle urwała się, zmuszając do ponownego puknięcia butelki łokciem i użycia zębów, później poznałem technologię produkcji plastiku oraz możliwości nowych kierunków w produkcji protez zębowych, a następnie Kowal odjechał w rejony o których do tej pory mi się nie śniło. Na szczęście korek nie toczy się prosto, tylko zatacza kręgi niby jajko dzikiego gołębia, tak też stało się i tym razem, Koło się zamknęło i na ławeczkę zaczęli się schodzić wszyscy kumple od kieliszka. Byłem uratowany. Zazwyczaj przybywali później, po południu, gdy najwierniejszy bywalec tego miejsca był już na tyle pijany, że przyziemnością swoich wywodów nie odbiegał od zwykłych, podwórkowych pijaków – dopiero wtedy mogli z nim wytrzymać; dziś jednak był chyba dzień dziecka. Już-już miałem odejść, kiedy naraz usłyszałem rozmowę dotyczącą nowych planów Agro-Bety. Zionąc z ust oparami sfermentowanych owoców mówili o tym, iż uznano za konieczne zaprzestanie nawożenia pól obornikiem z powodu zapachu, jaki unosi się wtedy nad tysiącami hektarów otaczających naszą wioskę, który został przez dyrektora określony słowem „gówniany”.. Każdy z siedzących przy ławeczce wiedział wprawdzie, że gówno pachnie całkiem inaczej, ale cóż... decyzja dyrektora jest decyzją ostateczną. Jako chłopi mieli swoje zdanie, ale jako mieszkańcy środka e\Europy rozumieli, że nie można wchodzić do Unii, gdy setki kilometrów naszego kraju pokrywa przefermentowane, odzwierzęce łajno. Tylko jeden z nich, najstarszy, biadolił, że już w strumyczku nie ma żadnego ciernika, a teraz to pewnie pegeerusy dowalą tyle nawozów, że i w stawie ostatni karaś się przekręci. Znudziłem się, choć i tak było tu lepiej, niż pod sklepem, gdzie masowo pili mieszkańcy PGR-u. Tam fetor przetrawionego alkoholu i potu bijący z nigdy nie pranych kufajek przyprawiał o dreszcz obrzydzenia, i gdyby dyrektor miał jakikolwiek kontakt ze swoimi podwładnymi, ich pierwszych poddałby reformie. Tej nocy śniły mi się konie. Całe stada koni, a każdy patrzył mi w oczy. I wiedziałem., że krwawią, znałem historię ich rozprutych brzuchów i poszarpanych trzewi, każdy z osobna stanowił dla mnie otwartą kartę. Kartę otwartą jak rana. Tuż przed przebudzeniem ostatniemu, najpiękniejszemu ze wszystkich poderżnąłem gardło. Była trzecia w nocy. Po cichu ubrałem się, wziąłem odziedziczoną po przodkach saperkę i wyszedłem na dwór – prosto na wzgórze. Wtedy po raz kolejny i ostatni miałem zejść do cuchnącej piwnicy; przedłużyć i wydobyć na światło dzienne, by znaleźć wyjście – ale o tym na razie sza! Podobno musi minąć całe pokolenie, aby zmieniła się człowiecza mentalność. A przecież ci sami ludzie pozrzucali teraz swoje kapoty, myją się raz na tydzień i nie jedzą czosnku. Więc może czasem silna inicjatywa potrafi przełamać ten zwyczaj historii? Może potrafi...? Ale zanim zmienili się ludzie, zmienił się zapach ich ich świata. Że nigdy nie wrócą dawne, tak bogate dla nozdrzy dni zrozumiałem... zrozumiałem gdy umarł mój dziadek. Niedługo potem ostatni koń w wiosce opuścił ten świat. Z naszej zagrody, z żalu, z żalu zapewne, wszedł wprost na przyczepę z napisem „Bakutil” i odjechał w nieznane, hen, aż do Prusic. Wspomnienie tej woni nie pozwala mi dalej pisać. VI Była jesień. Dzień coraz krótszy; w nocy coraz dłuższe deszcze wygrywały o ziemię smutniejący nokturn. Przegrywały. Strugi wody lejące się z nieba oczyszczały powietrze ze swądu plastikowych butelek używanych na rozpałkę, dezynfekowały wdychany przez nas tlen, pozbawiały świat tak kojarzącej mi się z dzieciństwem woni – zapachu węgla drzewnego, który znów okryje cały powiat dopiero, gdy tylko spadną pierwsze śniegi. Nie sposób było wyczuć na którym podwórku swoje zasoby powiększył gnojownik, a gdzie zrezygnowano z mniej pilnych obowiązków; ta muzyka jesienna rozmywała polne drogi, trudno było przedostać się do stodoły, a co dopiero wywieźć gnój. Każdy numer był zachlapany, jakby to nie deszcz padał, jakby to sam bóg błota wyfrunął przez okno w niebie – zamknięty w fortepianie Chopina. Uśmiechnięci chodzili jedynie ci gospodarze, u których gnojowniki niemiecką modą stały tuż pod oknami, co wynikało z zachodniej praktyczności i wieku tych domów. W jeden z takich dni w sklepie pojawiło się ogłoszenie: „Dnia tego i tego burzenie górki-smródki. Czasowe wyłączenie prądu dla bezpieczeństwa pracowników – niewykluczone.” Ta informacja, zważywszy na stagnację nastrojów i myśli coraz mocniej przytłaczającą wieś, była darem niebios. Tak samo jak grom – upadła i trafiła we właściwe miejsce, i tak samo jak grzmot objawia się po błyskawicy, tak największy hałas powstał dopiero później. Ale o tym jeszcze usłyszycie. Górka miała zostać zniszczona, bo cała ziemia na której stał zburzony dom była tak prześmierdnięta ekskrementami i innymi niewiadomego pochodzenia wydzielinami, że zakłócało to funkcjonowanie komunikacji – PKS zawracał skrzyżowanie wcześniej, i normalne życie mieszkańców. Czułem się strasznie. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić – nasza wioska bez górki? To niemożliwe! W dzień X o godzinie „zero” przybyli wszyscy. Cała asfaltowa droga przebiegająca obok ruin i okoliczne krzaki były wypchane zniecierpliwioną ludnością; dzieciarnia, chcąc mieć jak najlepszy obraz sytuacji, pozajmowała co wyższe drzewa. Wreszcie, z pół godzinnym opóźnieniem, pojawił się dyrektor spółki, a za nim przybył radiowóz z dwoma policjantami i psem oraz pracownicy PGR-u idący krokiem wolnym, jakby za pogrzebowym konduktem. Gro żałobników stanowili mieszkańcy Małpiego Gaju – nowo wybudowanego osiedla zwanego tak z racji dzieci zjadających czereśnie jeszcze przed pełnym wykształceniem owoców - i to oni przez parę chwil tupaniem i pomrukami nadawali werbalny ton przedsięwzięciu. Zagłuszyły ich trzy dety nadjeżdżające z placu ze sprzętem rolniczym, które powoli kołując zajmowały stanowiska bojowe. Z lewej flanki oskrzydlały je dwie przygotowane wcześniej koparki – najcięższe okazy jakimi dysponowała gmina. Gdy policjanci wysiedli z samochodu, pierwszy z nich natychmiast padł ofiarą Kowala: - Pies nie uchla? - zagaił z wiejska - Nie – odpowiedział pan władza, popełniając błąd, który spłacał później przez kwadrans nieudanej dyskusji – tresowany – dodał dumnie. - A jak bym go kopnął? - drążył filozof. Dyrektor wygłosił do zgromadzonych płomienną przemowę, wychwalał w niej nasze wspólne osiągnięcia w walce o dostosowanie zapachu wsi do wymogów reszty Polski, a i reszty Europy także – jak dobrze pójdzie. Teraz gdy to piszę nie przeszkadza mi żadne zatrute powietrze, okazało się, że jednak można było, że dokonał się cud. Ale wtedy! - to była naprawdę walka, i choć nic z niej nie rozumiałem to czułem, że o jakiś bój w istocie tu idzie. W pewnej chwili przestały do mnie docierać poszczególne słowa, koparki i dety nadciągnęły tuż-tuż i zaczęły pracę. Rozległ się plusk łychy opadającej w błoto, zgrzyt rozrywanej ziemi i huk gruzu wysypywanego na przyczepę, powietrze napełnił swąd spalin. Ale to było dopiero preludium. Zanim wkroczyły do boju spychacze, dotarły do mózgu mojego powtórzone przez ludzi słowa dyrektora – powstanie tutaj płaski, wybetonowany plac, a na nim staną nowe maszyny do suszenia zboża. Nim dety zdążyły uformować szyk, stało się coś, co zakłóciło całą batalię. Oto podniosła się pokrywa zamykająca wejście do piwnicy. Spod zwałów gruzu niczym Terminator podniosła się jakaś postać. Maszyny stanęły. Płuca wstrzymały oddech. Na ułamek sekundy zamarły wszystkie serca. Nagle olbrzymia fala uderzeniowa odoru po prostu zmiotła bliżej ustawionych, na szczęście stojący dalej – wytrzymali. Dyrektor i policjanci założyli przeciwgazowe maski; wszyscy podziwiali to ich przygotowanie na każdą ewentualność. Ale mnie bardziej od zaradności dorosłych i odpychającego zapachu pochłaniała inna sprawa: kim jest ten człowiek? Czyżby... po chwili moje wątpliwości się rozwiały: - Nie pozwalam! - ryknęła postać. Zrozumiałem, że to Gunyra. Konsternacja trwała tylko chwilkę. Do akcji wkroczył policjant, ten bez psa. Wgramolił się do połowy górki i zatykając nos, głosem kaczora Donalda, powiedział: - Na boczek! Proszę się odsunąć! Już, już! - i choć brzmiało to śmiesznie i być może miało rozładować napiętą sytuację, Gunyra chyba dowcipu nie pojął. - Nie pozwalam! - powtórzył. Ruszyła nagonka. Z każdej strony otoczonej teraz górki rozlegały się dzikie okrzyki, rozbrzmiewał łomot, huk i brzdęk, jakiego nie słyszeli zwykli, czyli nie należący do koła łowieckiego, śmiertelnicy. Samotny człowiek stojący ponad wszystkimi zareagował instynktownie, jak zwierzę na grzmot – w jego oczach pojawił się lęk. Zaczął rozglądać się nieporadnie, jakby szukał pomocy. Burza, która rozpętała się wokół niego, nie słabła ani na chwilę, krąg zdawał się zaciskać. I wtedy nastąpiła przemiana – w oczach Gunyry strach zastąpiła rozpacz i coś jeszcze, coś, czego do dzisiaj nie potrafię nazwać: - To dziecko!!! - ryknął, potężny jak Zeus – Moje dziecko!!! Głos zamarł nagle, a Gunyra zniknął. Wskoczył do piwnicy. W tym momencie nagonka rozbiegła się i znów benzyna i olej napędowy uruchomiły silniki. Ruszyły spychacze, dety orały ziemię swymi gąsienicami niczym najlepsze czołgi. Koparka znów zaczęła czynić swoją powinność. Oczy niektórych kobiet łzawiły, moje – nie. Odwróciłem się i pobiegłem otworzyć drzwi ciągle pustego domu po drugiej stronie szosy. Do wieczora wzniesienie zostało wstępnie rozjeźdźone, a za dwa dni tylko rozbebeszona ziemia pokrywała miejsce naszych dawnych zabaw. Nim w pełni nadeszła zima, plac zalano betonem. Nikt wtedy nie mówił o Gunyrze; stało się to, co miało się stać. Dla dobra ogółu, dla dobra nas wszystkich, dla przyszłości. Godziłem się z tym, szczególnie, że wiedziałem coś jeszcze. VII Pewnego dnia, rano, zastałem na pijackiej ławeczce chyba pół wioski. Mimo zimna mężczyźni, zarówno rolnicy jak i pegeerowcy, siedzieli na ziemi rześcy, rumiani i uśmiechnięci – pokrzykiwali do siebie i, raz za razem, wychylali kolejne szklaneczki. Sprawcą tego zamieszania był Jan Ceber, to on dokonał odkrycia, a znalezisko było naprawdę niczego sobie: 50 litrów osiemdziesięciodwuprocentówki! Konkwistator machnął pięćdziesiątkę i oznajmił: - Niezły bimber robił, Arcychryst jeden. Tak oto Gunyra zintegrował wieś. Nie było mi przykro. Zmazałem największy grzech swojego dotychczasowego życia. W ową noc, gdy śniąc o koniach dojrzewałem do działania, obudziłem się kimś innym. Wszedłem wtedy do tamtej piwnicy. Opróżniłem tajemne przejście z całego syfu, śmieci, reklamówek – i poszedłem prawie na czworaka; wystarczyło kilka ruchów łopaty i światełko na końcu tunelu okazało się być wyjściem do innego świata, a tym światem była piwnica sąsiedniego domu - leżącego po przeciwnej stronie drogi domu mojego wujka. Jak dobrze, że zapomniał zgasić światło – dziękowałem wtedy Bogu. Temu szaleństwu Gunyra zawdzięczał życie. I choć wszyscy pili zdrowie zmarłego, ja wiedziałem. Mimo to sądzę, że to właśnie była największa strata, jaką poniosła nasza społeczność. Bo Gunyra – bimber-filtr nigdy już nie pokazał się w naszej wiosce. Uciekł pewnie przez okienko z wujkowej piwnicy i pognał do jakiegoś lasu. A lasów wtedy było jeszcze dużo. Epilog Myślę teraz o tych wszystkich dziwnych dniach. Przemiany, jakie zaszły od opisywanych przeze mnie czasów, zmieniły świat nie do poznania. Wspaniale działa mieszalnia pasz prężąca swoją pierś ponad ciągle utrzymywanym w czystości, betonowym placem, obecny system kanalizacji zabił smród przelewających się szamb, zarżnięto świnie – leżą teraz na półkach pobliskiego marketu i pachną polędwicą; zrzucono kufajki starych przyzwyczajeń, nikt już nie nawozi setek hektarów pól obornikiem. Żaden nokturn nie niszczy też dróg. Myślę o tym i wiem, że warto było ponieść ofiary, pocierpieć trochę; czyż nie ucina się ręki będącej sprawcą grzechu? Czyż nie dobija się koni? Czasem, gdy nad ranem wracam z miasta, czuję dziwny zapach. To Stefan Koza vel ”Kowal” - pijak, który wychodzi co miesiąc na przepustkę z zakładu dla obłąkanych w Lubiążu – piecze chleb. Trudno mi wtedy nie wspominać tamtych czasów, gdy wszyscy chleb piekli – wybaczcie. Daliśmy przykład. Teraz czekam, aż wy – miastowi – zmienicie powietrze miast i przestanę się u was dusić. Tymczasem – bywajcie! Niech Bóg was prowadzi. Ament.
  5. Proszę nie używać słowa "bynajmniej" nie znając jego znaczenia. Chyba, że to był żart.
  6. To nadinterpretacja! W końcu w 3 osobie piszę przez większość onego wierszyka, więc zgodnie z moją wersją poezji (pisz prawdę i tylko prawdę) nie rozebrałem się tu do rosołu, a obnażyłem część czyjejś rzeczywistości. Przyznam jednak, że czasem i mi zdarza się zakasać rękawy przed gorącym, niedzielnym rosołem - pies wywiesza język, H(ch?)ojarskiej paruje głowa, a ja bronię się przed potem ukazując swe umięśnione jak u kowala przedramiona.
  7. długa czerwona obora z mieszkaniem szwajcar pije miesiąc trzeci matka doi Udzio o szóstej znika im z oczu coby nie dostać przed kościołem przez las przez las - na zakręt śmierci samochody jadą tuning tuning trzeci tak przez parę godzin o dwunastej przychodzi do zimnego białego domu z długim korytarzem w posadzce patrzy na monidło patrzy na jasne obrazy przywiezione ze wschodu śmierdzą mu gnojem spodnie śmierdzą gnojówką włosy siada przy krochmalonym obrusie łapie łyżkę jak młotek puka - po czemu puka? krąg niedzielny krąg waza okrągła uszy ciepłe paruje mączyste kluchy zapach chochla chochla za duża łycha grzechocze o zęby rozcina zajady pełny brzuchol
  8. balast zrzucam... trzymaj się ciepło, od przyszłego tygodnia idzie wyż.
  9. ten wiersz tak sugestywnie prowadzi czytelnika, że jest godzien na najwyższych laurek...
  10. Oxyvia J - całkowicie cię rozumiem. Messalin'ie - nie wiem, czy zrozumiały. A przy okazji: sorki za agresivę - to od nadmiaru czerwonego mięsa.
  11. dociekanie dociskanie do naślado trop dzika prowadzi do obory po piorunochronie wchodzę dziura w dachu jak telewizor pan i locha dociskanie aż skrzypi eternit i burczy w brzuchu osuwam się butem w wymiotno biegnę ciągle pękając ze śmiechu do Zuzy, tej co to zna słowo facet jak to jest - pytam - że oborowy, szanowany człowiek... (naślado) cieknie jej piana: mówiłam ci! od moich starych to weź się odwaruj!
  12. Ale przyznajesz, że nie przez Autora? A czy się wczuł... kobieta wie lepiej. Wolałbym jednak, żeby w siebie się wczuł i o tym napisał i przez to oddał takowy problem jak sytuacja społeczna kobiet.
  13. Może lepiej w zdjęcia nie patrzeć? Bo jest ryzyko, że będzie się pamiętać tylko to, co jest na nich. Powtarzane bodźce (itd.) przebiją się i zostaną tylko zdjęcia. No... pójdę na ugodę: można patrzeć, ale nie za często.
  14. A ja bym wolał przeczytać prawdę. No - prawdę jakąś, coś przeżytego, a nie wymyślonego.
  15. Odpowiadając zgodnie z konwencją internetowych dyskusji: a do czego służy poezja?!!!? Oczywiście taka kontra byłaby potrzebna, gdybym przyjął, że mój przed-przed rozmówca jest osobnikiem agresywnym i takową kontrę zrozumie i zareaguje – tego niestety nie mogę być pewnym. Mam różne wspomnienia i są wśród nich dotyczące świniobicia: w stołowym pokoju leży głowa, pół nogi itd., część reszty jest w powyższym wierszu... Więc oddaję im cześć (wspomnieniom) pisząc taki wierszyk. Jak na razie to pominąłem drastyczne elementy jak kwik świni walonej obuchem siekiery, opalanie, czy rozcinanie jej, gdy wisi nogami pod powałą, więc nie zarzucaj mi „epatowania”, bo unikam go jak mogę. Reszta „opisów”, jak je nazwałeś: „w pustym chlewiku” - opis przerażającej samotności i pustki (przepraszam za kolokwializmy) jaką odczuwa ktoś, kto właśnie pozbył się świnek, do których był w końcu przywiązany, ktoś kto wie, że był dla nich jak szatan nieomal. Nawiązanie do tego jest zresztą i w „leży...”. „pierwszy dzień w rzeźni” - historia, a jakże, prawdziwa – łącznie z piciem krwi zmieszanej z wódką. I jeszcze jeden aspekt sprawy: przecież „obrazki” służą pokazaniu całkiem innych uczuć niż te z pierwszego wrażenia czytelników.
  16. "chodź" -dziękuję! Oxyvio - to nie opis porcji na flaczki :) tylko zwykłego poćwiartowania.
  17. leży rozebrana w stołowym na 54 miejscach - nie zaglądaj bo muchy na wschodzie rozwidla się spać nie mogłem od zapachu świeżonki, od pełnego brzucha - chodź tu pomóc flaki czyścić idę, potykam się o próg - podnoś wyżej kopytka! podnoszę
  18. Rację mają wszyscy (każdy swoją). Oczywiście "w chlewiku" jest błędnym tytułem, skoro wprowadził w błąd - tak to jest jak coś się zmienia w ostatniej chwili. Peel jest obecny w stajni - poszedł do chlewika, mimo to nie jest w chlewie tylko przed, czy obok niego. Ot, jedna nazwa na dwa miejsca, więc lepiej będzie "pusty chlewik", czy coś w tym stylu. Strach dopadł peela, chociaż nie świąteczny, ale... podpowiem: "...się pusty ostał" z czego to wycinek? Ale tam! Post idzie, najedzmy się do syta!
  19. boję stukam w szczebel, w kolejny w niższy korytko jak żłóbek wyrzuciłem gnój i stoję tak z tymi widłami hula przeciąg od wejścia do teraz hula aż owiał mnie wschód w okiennicy i równy jak po zwinięciu obrusa chlew się pusty ostał
  20. o tym, że nadchodzi nowe, krótsze, bardziej praktyczne... jak to za naszą południową granicą. Hrabal naprawdę pięknie pisze o świniobiciu.
  21. apetyczna? Polecam "Postrzyżyny", droga Dormo.
  22. Dzięki za czas poświęcony na mój wierszyk. O embargu nie myślałem, choć pracuję akurat w firmie, która wg strony rosyjskiej współ odpowiada za jego wprowadzenie. Nie otaczamy czcią zabijanych zwierząt, pewnie można znaleźć 100 argumentów pokazujących ile byłoby w tym hipokryzji, pozorności. No i nie wyobrażam sobie takiej "czci przemysłowej"... Ale do rzeczy: co 30 sekund świnia - a są kraje bardziej uprzemysłowione, fabryki większe itd. Jeśli jest tu weterynarz to niech się wypowie, wszak praktyki w ubojni miał każdy.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...