Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Florian Konrad

Użytkownicy
  • Postów

    268
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Florian Konrad

  1. @Domysły Dziękuję!
  2. uważam, że, powinno się wybaczyć filmowym potworom, seryjnym mordercom ze starych horrorów. niemal każdy szwarccharakter miał trudne dzieciństwo albo/ i przeszedł gehennę, jaka zostawiła rany nie do zagojenia, wywołała trwałe zmiany w jego psychice. to przecież przekoszeni, zwichrowani nieszczęśnicy, biedni straumatyzowańcy o życiorysach wykaligrafowanych pismem cegiełkowym, z którego nie sposób zbudować stabilnej chałupy. może wyjść co najwyżej, dom-kostka. Rubika. czyż da się nie załamywać rąk nad takimi ofiarami fatum?! zły los pchnął nieboraczków na drogę przestępstwa, zmienił w bestie! gdyby nie niefortunny zbieg okoliczności, – byliby takimi samymi poczciwcami jak ty, czy ja. to kumulacja nieszczęśliwych wypadków kazi, wypala pod czaszkami konwalijki i kredki świecowe. pomyślmy o krótkim metrażu, ledwie paru ujęciach. o przeżuciu. jestem hiperjasnym potworem, zrobiło się ze mnie putto z głową Godzilli. otwieram szeroko paszczękę. wlatują, co do jednego. biorę wszystkich aż w głąb. razem z ich nożami, piłą motorową, rękawicą, z której wystają blaszane pazury. nasiąkam. gdzieś w górze zapisuje się nowa data urodzenia, moje kolejne personalia. czerń w tym, ale tylko pozorna.
  3. @tetu Dziękuję serdecznie!
  4. mam parę powszechnie potępianych skłonnostek, z których, uważam, powinno się być dumnym. jeśli chcesz, wyślę ci ich zdjęcie (będą stały w barwnym szeregu, powyciągane z płycizn, lśniące od wilgoci) z szumnym podpisem. po pierwsze: mój egotyzm, niekiedy tak wielki, jak patos i bzdurność poprzednich zwrotek tego tekstu (przyznaj: istna żuliteratura, guzoidalne metafory o mordach jak Sloth z Goonies). następne: to, że potrafię kochać planktonicznie, w wielkim rozrzedzeniu. po trzecie: podkradam wersy ze snów. ostatnio wyniosłem jedynie ułamek: "(...) było odpowiedzią na pytanie ankietera: 'Czy lubisz własną ślinę?' (...)". kolejne: moje wszystkie ucieczki w miejscu. statyczne podróże, z których przywożę prześwietlone klisze, całe rolki powietrza. ostatnie: niemożność/ niechęć walki z czwartym. bycie w sumie zadowolonym, że ktoś zamurował wejście i na świeżym tynku rypnął fresk ze stateczkiem, co płynie w nieznane, unosząc na pokładzie szkielety załogi.
  5. oj, miało miejsce brzemienne w skutkach tąpnęciulko, kolos na zmyślonych nogach wywalił się brodą w błotnistości. uzmysłowiłem sobie pewną rzecz – i jakby kręgosłup zwierzęcia, na którym cwałuję niczym cycatka z obrazu Podkowińskiego, pękł i przebił mu grzbiet. z chwilą, w której w pełni zrozumiałem, jak wielka jest idea Osobności – nastał we mnie glam rock. taki na czarno i z blackmetalowym pazurem, przesycony trudnym do sprecyzowana czymś, co łamie kręgi jak zapałki, wygina kraty w ruloniki, by wyglądały jak kiczowate, ogrodowe łabądki ze starych opon. odkąd z milionów półnieprawdek, parafilozofijek wyłuskałem to jedno, świetliste ziarenko – moje wszystkie zabawki są zalane litrami wody, na powierzchni której osadza się śmiesznosłów, ta drażniąca język i podniebienie pianka z goryczką, po posmakowaniu której można wykrztusić parę miłych, ale niesamowicie lepkich zdań, skomplementować kogoś tak zajadle, że aż mu się treści w głąb książek cofną. więc mówię, a misie i lalki idą na dno.
  6. co może wywołać kac? mysofilię! a przynajmniej coś w ten deseń. za długo bujałem w obłokach, wstrętne obłoczyska wybujały i, nieźle rozkiwane, zaczęły się wysuwać z ram, po czym wykoleiły mi się prosto na głowę, całkiem ją miażdżąc. znowu: fantazje. kogo tym razem zaprosiłem pod czerep? tę piękną Hinduskę (?)/ Cyganeczkę (?), jaką widziałem w sklepie meblowym. porywam ją w głąb parszywoty. spadamy w kompletną obleśność, wizje nie do opowiedzenia w kulturalnym towarzystwie. ocykamy się w mało widnym lochu, przykuci do przeciwległych ścian. istnieję dla ciebie, czarnulko, tylko na wyciągnięcie. głowy. dalej – nie ma szans, łańcuchy nie pozwolą sięgnąć. możesz jedynie pocałować mnie w stopy, uda albo, jeśli wyjątkowo zepniesz się w sobie, z wielkim trudem i mozołem, zrobić mi "rurkę z kremem", jak to, tyleż eufemistycznie, co kretyńsko, przetłumaczono w polskiej wersji językowej filmu Clerks. okazujesz się być lodzikuską, która to po prostu kocha. lepkość. rysy twarzy w świetle przesiewanym przez gęste sito. jest brudno, cuchnie, a my cieszymy się, że przynajmniej tyle jest nam dane. mamy radochę, że choć taki okruch szczęścia udaje się uszczknąć dwojgu skazańcom. staramy się nie myśleć o niespełnieniu i wiszącej nad nami groźbie. że gdy wykuruję się, przestanę wyobrażać sobie świństewka, z mysiej dziury wychynie złośliwy skrzat z lampą naftową, ciśnie nią na słomę – i skończymy jak Karol Levittoux, zostaną z nas wilgotne węgielki.
  7. @Dagmara Gądek A ja, jak podejrzewam, mam czterobiegunówkę: żarcie, chlanie, czytanie, wydech. :)
  8. mało wolicjonalny akt: cierpnięcie. coś zamiera wewnątrz Istoty Wszechrzeczy. zabawa trwa w najlepsze, a mi jest jesiennie w środku lata, humor zestypiał. ech, rzuciłbym się w coś. w kogoś. potratował, poniszczył, by zaraz potem odbudować lepsze, bardziej kolorowe. poszmergliłbym się wewnątrz doniosłej i cudownie pustej idei, pokolekcjonował nicniewartości. następnie zostałbym bohaterem najnudniejszego eposu w dziejach, centralną postacią ukazaną na obrazie Flaki z olejem, portret zbiorowy. bo jestem ambiwalenciakiem: w moim smutku zalęga się śmiech, czarny humor mi różowieje, na powierzchni goryczy krystalizuje się cukier. mam ochotę tańczyć statycznie do treli w tremolo, okrążać ognicho ze starych opon podczas świętowania nocy grzesznojańskich, szepcząc urocze zberezeństwa, poskramiać swoje wady, jakby były dającym się okiełznać dzikim zwierzęciem, głaskać ich bujne grzywy, być jak ta wiecznie zapłakana księżniczka z baśni, co to zaślozowywała się zamknięta na szczycie strzelistej wieżycy, piękna ponad miarę córka złego monarchy, nad którą zlitowały się miłosierne wróbelki, zleciały się i wydziobały jej serduszko.
  9. @Andrzej P. Zajączkowski Sorki, ale nie znoszę tego porównania :) Nie tylko Leśmian uwielbiał neologizmy :) Jestem mniej egzaltowany poetycko, nie pisze z takim patosem jak ten klasyk :)
  10. całkiem jest pomylona! kto normalny miałby czelność/ byłby na tyle nieroztropny, by pchać się w niego! chłop o wysokiej kujności, niemal cały zrobiony z giętwy, a ta – w tony weselne próbuje uderzać! nie chce wierzyć w jego nikłotę, opłakaną jakość ducha i materiału, oraz że zdeindeksowano go, spadł ze stanu, nie liczy się nawet na sztukę. pewnie umyśliła, że się tym podgloryfikuje, urośnie w oczach współplemieńców, będą kłaniali się jej w pas albo i zniżali czerepy do kostek. dała się ustroić drutem, podartą firanką – i idzie, durna, za Wywieszczonego, pisze się tym samym creepypasta nie do powtórzenia w żadnym języku. dzieje się ostre. przez dźwięk, przez płyn. i śpiewam sobie, calkiem nie podniośle, poza jakąkolwiek melodią, lekko i przyjemniasto, słowa bez piosenki: creepychlastać. creepygasnąć.
  11. @Dagmara Gądek Dziękuję, nawzajem.
  12. @Dagmara Gądek Dziękuję i również pozdrawiam. Niestety, byłem tym peelem :) @Marek.zak1 Dziękuję i również pozdrawiam. Mój neologizm!
  13. wzięło mnie. niewidzialne ręce wyciągnęły na przykre w skutkach Zapalenie Żołądka Party. fajny event, nie ma co: parę godzin nocnego zwijania się w kłębek, z bólu. przez otwarte okno sączył się przyjemny chłód. słychać było nawoływania łańcuchowców. południowoszczek zlewał się z zachodniowyciem, po czym wpadał w głąb nieba jako gardłowy i futrzasty, przepełniony goryczą lament. myślałem o Nieokiełznywalnej, która każdej doby, gdy tylko słońce zajdzie, przebiega wieś, figlara, strąca mech z omszałości, rysuje różkami węgła. siedząc na wyrze boleści wyobrażałem sobie, że jest, złapałem bisurmankę, drżącymi z podniecenia dłońmi ściągam spodenki w czarno-czerwoną kratę, zdejmuję posrebrzany napierśnik, okulary z betonu. no chodź, w głąb tego, co się jątrzy. nie, w to drugie, wyraźniejsze – mówiłem. niespodziewanie posmutniała.
  14. @agfka Dziękuję serdecznie!
  15. nawet nie próbuj odrywać się od ciała! choć wiem, to szalenie kuszące, ludzkość od wieków to robi, głupi w swej mądrości oswajacze śmierci wymyślili, że post mortem niejako nie jest się już człowiekiem, a jeśli już - to co najmniej bardzo niekompletnym. że istnieje się jako istota ludzka jedynie wtedy, gdy jest się włączonym. ze strachu przed wszystkożernym czarnym lwem wybajano durnowate pojęcia duszy, zaświatów. a ja samemu sobie mówię: takiego wała. to nie żadna zewnętrza powłoka, worek na ducha, sakwojaż pełen jestestwa, a "ja właściwy". to moja matka, a nie mięsne pudełko na osobowość, człekokształtne i wyludnione opakowanie, zgniła w ziemi włodawskiego cmentarza. pocieszające jest, że mogę być wygasicielem świata. co prawda tylko jednego (nie planuję przecież zabić kogokolwiek!), ale dobre i to. choć dość gówniarska i pożałowania godna jest ta mała demiurgowatość, owo nadąsanie egotycznego szczyla, chęć odwrócenia się na pięcie i wyjścia. choć nie ma gdzie. choroba, gdyby można było inkarnować się w innym wymiarze - chciałbym się odrodzić jako teledysk do piosenki z nurtu screamo (nazwa zespołu: patrz tytuł tego tekstu). wytatuowany po same uszy wokalista w porwanym tiszercie, bierze rozbieg i rzuca się ze sceny w tłum. humanoidalnych książek. zostaje schlastany okładkami po pysku.
  16. @iwonaroma Oj tam, zaraz cynizm :) ja taki grzeczny jestem :)
  17. tak wiele osób wykonujących utwory dawnych mistrzów usiłuje złapać z nimi, choćby w ujęciu metaforycznym, kontakt. całe rzesze wyznawców łączyły się i łączą z dawno zmarłymi prorokami, wstrzelają się w myśli nieżyjących guru, mędrców sprzed wieków. zabawne, co nie: setki ludzi niejako przysysających się do Bachów, Leninów, wywołujących Buddów, Wyspiańskich, by widzieć świat ich oczami, uszczknąć choćby okruch, pojąć chociaż ziarenko. a teraz wyobraźmy sobie, że za półtora eonu ktoś, uroczo niefrasobliwy, rzuca za siebie myśl-haczyk. i odławia, na chybił-trafił... mnie, zostaję, jak główny bohater filmu Freejack, przeniesiony z przeszłości, wydarty spod zwałów czasu, z odmętów gęstej wody. i to wbrew woli. o czym opowiadam mową perforowaną, ja – najsłynniejszy poeta Paleolitu? o mieście. takim, którego nie znałem (i nie sposób znać!). dokładam mu coś nieprzystającego, doszywam językiem absurdek. ględzę o obcej stolicy z dosztukowanym kinem, w którym grane są jedynie komedie romantyczne i zoofilskie porno, o zaognionych uliczkach, spelunie, która wyołtarza się i pół roku po zamknięciu zyskuje nową funkcję, kończy jako kościół. kłamię o Zboczeństochowie, cuda czyniącym obrazie wewnątrz błotnej bazyliki, ciągle mając nadzieję, że tamten, paleontolog, w końcu przestanie mi wierzyć.
  18. jest tak wiele nawyobrażane, że aż puchnie w tabelkach i pomiędzy wierszami. lecz, choć trudno uwierzyć, nieco dzika i nieprzewidywalna półpłynność nie przenosi się na treść, ani nie koliduje z liniami skreśleń. cały czas jest jasno i w miarę logicznie, wiem gdzie, komu i po co mam dostarczać wrażeń. zabrzmiało nieco dilersko? a jest wręcz przeciwnie: to niemal babciny i pokryty koronkami, oldschoolasty spokój, świecówkowy rysunek wydarty pazurami ze szkolnego bloku, łagodność przywodząca na myśl chatkę z piernika. całkiem słodziutki domek, a jednak będący miejscem tragicznej śmierci, upieczenia kogoś żywcem. to nic, że jędzy. zawiera się w tym jakaś rozpaczliwa i sprzeczna z całą moją naturą chętka istnienia, wirus, co przeciwstawia się niszczycielskim siłom czasu. albo, pod przykrywką racjonalności, kolaboruje z nimi, każąc mi się postarać. i bardziej. abym wzbierał, obrastał w półtalentki, podmożliwostki. by potem, osiągnąwszy trudną do pojęcia nadpłynność finansową, móc obrzucać monetami mijanych ludzi. i rozdawać stówy, czasem – kopniaki. jednak uparcie wolę stać się jedynym członkiem tej, niegdyś szalenie popularniej kapeli (jak powszechnie wiadomo – najlepiej wychodziło jej granie dorodnej ciszy), który nie dożył współczesności. a ja się wyślizguję, staram się być niczym pomnik uczonego, który, kilkaset lat temu, z nieznanych powodów zatopiono na bagnach. gdy go niedawno wydobyto okazało się, że przedstawia zupełnie inną osobę. niepoprawnego lewitanta. cieszy mnie zdziwienie na twarzach zgromadzonych wokoło ludzi, ich konsternacja, rodzące się natychmiast teorie spiskowe ("musieli podmienić!"). karmię się tym, krztuszę z przyjemnością.
  19. @Leszczym Uroczo dziękuję!
  20. @agfka Dziękuję za komentarz. Fakt faktem, moja mama byłą jeszcze z epoki przedinternetowej.
  21. znowu – selekcja negatywna. przetrząsam usypiska książek w poszukiwaniu następnych do oddania. i niemal każdej mi szkoda. niechby jakaś okazała się być chociaż trochę religijniacka albo dla dzieci. z taką rozstałbym się bez problemu, w końcu od dawna nie jestem wierzący. szczeniakiem – nadal, ale nie na tyle, by po raz drugi czytać coś o pustyni i puszczy, po których ktoś tam błąkał się ze słoniem i miał raczej pecha, bo zamiast wody zalazł malarię. kryminały po mamie. jej praca magisterska. jakieś encyklopedie, w których odkrywam wycięte z Życia na gorąco przepisy na racuchy, faworki, kartacze. to chyba taki spadek-niespodziewajka dla mojej ewentualnej żony, narzeczonej, czy kogo bym tam miał. aby wiedziała, czym mnie tuczyć. i nie zrobiła przy tym zakalca, po zjedzeniu którego dostałbym rozstroju żołądka. gazetki Przyślij przepis, Moje gotowanie, sztuk (bagatela!) siedemdziesiąt osiem. w żadnej, jak się domyślam, nie znajdę prostego przepisu na mefedron ("Przygotowanie: Cebulę obieramy i drobno kroimy. Masło ucieramy mikserem (...)"), ani zaklęcia przywołującego śmieszne, prosamobójcze krasnoludki, które podpiłowałyby pode mną nogi plastikowego krzesła, jeślibym znów zdurniał i poszedł się wieszać. nie dogrzebię się do rozkładu osobliwych pociągów osobowych, którymi mógłbym odjechać w siną bliż. nieco to konfudujące. Konstytucja RP. raczej nie dokopię się do broszurkowego wydania Ustawy o zniesieniu realiów. trudno. w ubiegłym roku znalazłem książynę o robótkach na drutach. samouczek. zapomniałem w ogóle, że coś takiego było na chacie. szkoda, że się jej pozbyłem. dziergałbym teraz z włóczki nowe wersje internetowych memów, niepraktyczną obwolutę dla książki o unieobecnianiu się (Przeminęło z wapnem. praca zbiorowa, Wydawnictwo Wercyngetoryks, Warszawa 2024).
  22. @agfka Jeny, nieee! Nie tylko on nie wylewał za kołnierz :)
  23. jest dość nieprzyjemnie, wręcz ordynarnie pokacowo, klimat w pokoju schnie na wiór. siedzę na bezwódczu i czuję, jak przenikają mnie szybkopędne obrazy. na przykład taka wiewiórka, niemal do reszty wjeżdżona w asfalt. tylko ogon jako tako się ostał. i falowała ta martwa kita, poruszana pędem powietrza, gdy przetaczały się obok i nad nią, auta. znowu wizualizuje mi się dzieciństwo. zarazem chcę pełni dorosłości. takiej bez trzymanki i na chama. o, ludzie się schodzą. cali z powietrza. deszyfranci moich kolorowych wizyjek, niewidzialni przyjaciele, panie o małpich twarzach jak u Bukowskiego, prawilne ziomeczki w szmizjerkach. parytety – do parteru! niech tylko ksobne się liczy, dreszcz leci z absurdalnie wielką prędkością przez trawione gorącem ciała. musi być agresywniej i z głębi, jakby markiz de Sade, siedząc na plecach Walaszka, pisał scenariusz nowego odcinka Matysiaków! abyśmy wydobyli z wnętrz całe pokłady pozornie niespajalnego, cisnęli sobie w twarze bryłkami tego urobku! parę złych wiadomości: dziecko zaczęło rosnąć w oku naszej wspólnej koleżanki. trzeba je wybrać, ranę przemyć tequilą lub octem. jeden z kumpli wspominał coś o zdolności kredytowej, WIBOR-ze. no i się doigrał. musimy mu przyszyć do głowy durno wesołą czapeczkę ze śmigiełkiem (widziałem takie u dzieciaków na amerykańskich filmach) i zamknąć gnojka w jednoosobowej kapsule (nie wiem, skąd wziąć! może zrobimy z toi-toia!), aby posiedział sam ze sobą, nauczył się szczeniackiego egocentryzmu. a tak poważnie: nic nie trzeba. kruszą się ściany, pęka strop tej dyskoteki. nawet mżawka podeschła. ostatnie strugi, ciurkotliwie ściekające z fal eternitu, niosą powtarzający się obraz: ja mozolący się nad listem, który zamierzam wrzucić do butelki. i cisnąć nią w rozkołysaną przestrzeń. ja pochylony nad kartką, o głowie rozpłaszczanej przez zwały piachu nasuwające się na skronie.
  24. czasami się zwierzasz. niebezpiecznie cicho i tonem przywodzącym na myśl chrobot blaszanozębych korników. od razu myśli mi się o spróchniałym konfesjonale, w którym zdrzemnął się, albo siedzi niedawno zmarły, ale już połyskujący plamami opadowymi, proboszcz poczciwina. aż korci, by wieść cię na pokuszenie. na pocieszenie mówić, że to nic złego, taki ordynarnawy skok z zębami na krępujące więzy, wrzucenie petardy w ustoiny. w końcu mamy tylko jeden, bezpowrotnie niknący czas, nie trzeba albo wręcz nie można bawić się w legale, powinno się wyszukać w kalendarzu dzień ustawowo wolny od świąt, dać sobie kopniaka na rozpęd i zacząć wyśpiewywać hosanny, słowo w słowo zaczerpnięte z podręcznika Metody pobudzania ustami. pragnę zachęcić do, nawet przesadnej, otwartości. niech będzie cug, wiatr nawwiewa konfetti i strzępków plakatów. zbyt nowych, by być wypłowiałe. niech wejdą kobiety pożytku publicznego, wiecznie pijani halabardnicy pilnujący, by nikt nie pozostał bez winy, niecnonauci. i by zapanowała nadekspresyjność, nasza kolorowa gromadka osiedliła się w błędzie ortograficznym. by nikt później nie żałował, nawet w czasach głębokiej starości nie starał się poprawić błyszczących wyrazów czóć, chaj, chedonizm. jednak nie daję żadnych rad. to musi nadejść samo. czekam. moda szybko się zmienia. w następnym sezonie zapanuje ultra fast fashion: łachy będą się kruszyć i spadać z człowieka chwilę po założeniu. a potem, w stroju Adama i Ewy, wskoczymy do rzeki. tylko jedno z nas wypłynie.
  25. heh, patrz, jaka solargrafia: jesteśmy rejestrowani przez puszki po gorzkich, ale powodujących uśmiech płynach. kolorek się uwypukla, następny – również staje się gruby. całe gamy pęcznieją jak najęte. przez Plac Pankowy ciągnie do cna sfajczony samochód, Spalonez Caro Plus. nie wiem, jak znaleźliśmy się w jego wnętrzu. jest dość przytulnie, bo w rdzy, zamiast radia – poręczniusi patefon z ryjastą tubą. rozwywa się Unskeletonize me, nowy hit tego facia, co chciał się dostać na Eurowizję, ale mu materię wcięło i skończył jako głos poniewierający się po odtwarzaczach, wlatywacz na chama. chciałbym jechać do celu, czymkolwiek miałby on być, ale robiąca za kierownicę obręcz z podoklejanymi brzytewkami wyślizguje się z rąk. urwany krzyk, hercklekoty. wtrzaskujemy się w zwałowisko rzeźbek i zdjęć wypadłych spod dłuta i aparatu niewprawnego twórcy. ogarnia nas zaprzeszłe. dużo tego: wspominany bez sentymentu Kołyskozoik, czas odkuwany od kamienia, to małe i żenujące coś, co dąży do bycia zbyt ogromnym, i porywają te nasze adagio furioso, tempa niemożliwe.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...