-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Gotuje diabeł w kotle grzesznika...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Fraszki i miniatury poetyckie
gotuje diabeł w kotle grzesznika ten wciąż się wierci pływa i bryka bies narzeka co jest mi dane ja przez ciebie mam przechlapane dodaje spocony tyś jasna cholera jesteś gorszy od lucyfera na to grzesznik wyskoczył z kotła diabła przytulił chwaścik uczesał gdyż wyglądał jak stara miotła wyczyścił kopytka po rogach pogłaskał wtem zagrzmiały gdzieś słowa z nieba dawać go do nas tego golaska takiej miłości zawsze nam trzeba @ poszła igła do doktora taka jestem strasznie chora mogę leżeć lub się wić nie chce wleźć do dziurki nić @ chciał skoczyć człowiek tak prosto z dachu choć pełne gacie miał całe strachu dach się przechylił nie tak jak trzeba człowiek nie trafił do piekła lub nieba przechył w antenę go nadział bo rzucił oglądającym obraz zakłócił @ krasnal siedzi w swoim grzybie atakują go robale musi wybrać walczyć z nimi albo domku nie mieć wcale @ dzisiaj misio był zachłanny wsadził rękę w beczkę miodu lecz za chwilę wypluł wszystko piołun nabrał gdzieś od spodu @ dwie biedronki się kłóciły która więcej ma kropeczek ktoś paluchem je rozpłaszczył konwersacja zagłuszyła moment startu by odlecieć @ mały Jasio bardzo chętnie po policzkach twarze głaska kiedyś trochę się pomylił skóry szukał i nie znalazł bo na ziemi była czaszka @ lepiej w palec dostać młotkiem takim twardym jak z tytanu niż przyjaciel miałby walnąć zwiewnym lekkim i bielutkim takim no… ze styropianu @ kiedyś zając miał apetyt na kapusty wielkie głowy innym jednak nie powiedział gdzie te cuda można znaleźć biegł po jadło był jedynym dostał kulką nie zjadł wcale @ jeden fruwać chciał się uczyć nie jadł wiele się nie tuczył wszedł na górę spadł jak kłoda skrzydeł swych nie zamocował @ tak bardzo dbał o uśmiech swój aż kiedyś zęby wypadły w gnój nie podniósł szczęki złożył w ofierze dzięki temu uśmiecha się szczerzej @ stary wampir leży w trumience nie marudzi nawet nie stęknie młody obok ciągle narzeka że dziurawy krew mu ucieka a że staruszek to był wesołek wbił młodemu niebawem kołek teraz młodzieniec leży cichutko a stary z niego krew spija zimniutką @ na kibelku cały dzień siedzi mały tłusty leń mruczy jęczy i narzeka chociaż sprawnie jemu ścieka mimo wszystko jest kochany w śpiew skowronka zasłuchany taki wciąż nie nakichany -
@Bożena Tatara - Paszko Dzięki:)→Nie tyle mi chodziło o uniknięcie →ciule:)→co raczej o ''przejęzyczenie w bezzębnej mowie'' Żeby było jeszcze... dziwniej:))→Tak nagle... inaczej→Pozdrawiam:)
-
@Rastu Ogonki urwałem zgodnie z radą. Chyba tak lepiej nawet :))
-
Odwrotne Łany Stokrotek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Waldemar_Talar_Talar Dzięki:)→Też z uśmiechem:))→Pozdrawiam:) -
@jan_komułzykant Dzięki:)→Cziule... →to taki ''wyróżnik''→ zaz ( zaś ) Ale psedtem→poprawiłem.→Dzięki za baczne oko:)→Pozdrawiam:))
-
knebelek guzicek mam pusty kosycek kto wzuci pieniązek ja cap go za dlązek kto da kasy gólke popiescę mu skólke knebelek guzicek mam pusty kosycek gdy folsa od lana pokazę banana lub ptaska wypusce do dzupli go wpusce niech cziule tam fluwa lub sybko zasiuwa dolinki i dzewa kto slicnie zaspiewa do gniazdka zaplose jajko zaz zniosę psedtem nadstawie dupecką zabawie lec spojzę lozsądna tak sobie znienacka cy aby ma ptasek jak ceba ptaska
-
Pierwszy raz to się stało w bibliotece. A dokładnie mówiąc, w czytelni. Gdyby w innej komnacie, to zapewne bym się zdziwił bardziej. Nie mówię, że nie byłem zaskoczony. Ale nie aż tak, jak by się można było tego spodziewać, po normalnym człowieku. *~ No to cóż. Zacznę od początku. Stoję na ulicy. Pochmurno i deszczowo. A to z tej przyczyny, że pada deszcz. Chmury gdzieś tam...hen nisko, kłębią wilgoć. Widocznie się tłuką po cumulusach. A ja tu stoję bez parasola i wchłaniam tą całą wilgotną krew. Myśli mam chyba zupełnie przemoczone, skoro szepczę sam do siebie, takie głupoty. Na nosie sterczą okulary przeciwdeszczowe, z odpowiednim daszkiem. Lecz cóż po daszku, skoro deszcz zacina z ukosa, jak kosa żyto. Poprzez strugi wody, biegnące po szkiełkach, widzę na pobliskim budynku niewyraźne litery. Mimo tego, jakoś odczytuję falujący napis. Najpierw – B – a później, po przetarciu okularów, dalszą część: IBLIOTEKA. Składam do kupy i odczytuję nazwę. Jak łatwo zauważyć, czasami myślę błyskawicznie. Postanawiam, że schronię się w bibliotece i coś tam poczytam. Tak wypada w takim miejscu. A jak wyschnę, to pójdę precz. Sprawdzę oczywiście, czy już nie pada. Bo gdyby tak, to zostanę wewnątrz, ale już wyschnięty. A zatem siedzę w czytelni przy stoliku i udaję, że czytam. Jakąś gazetę, czy coś tam. W każdym razie, na tej białej powierzchni, jakieś tam ciemne robaczki są. Tak po prawdzie, mało czytam. Jedynie tyle, żeby wiedzieć co. Cicho, jak by ktoś maku nasiał, gdyby się nie bał. Jedynie w jakimś odległym kącie, jakiś człowiek, też coś czyta. Dwie książki równocześnie. Leżą obok siebie, a jemu ino głowa chodzi. Gdyby podeszła do mnie, to bym się zapytał, dlaczego dwie. Nie podeszła. Nie to nie. Łaski bez. Zresztą nie ważne. Nie jestem jeszcze wyschnięty, więc siedzę i się trzęsę. A razem ze mną, stolik. Nagle z boku słyszę jakiś szelest. Mysz łazi – wlatuje do głowy tego typu stwierdzenie. Prawda jest taka, że nie bardzo się boję, tego typu kiciusiów. Aczkolwiek w takim przybytku, mogłaby zjeść wszystkie książki… – Nie wszystkie. Bez obaw. Nie ze mną takie numery – słyszę głos z boku mego. Spoglądam w to miejsce. Leży otwarta książka i złowieszczo macha środkową kartką. Patrzę na nią i nie wiem co myśleć. Pytam się człowieka siedzącego w kącie: – To pan się odezwał? A on nic. Zaczytany jak diabły przy wrzącym kotle, co akurat mają przerwę. Pal go licho – myślę sobie. Znowu spoglądam na książkę. Coraz bardziej rusza kartkami. Chyba jest wnerwiona, że ją ignoruję. Czuję wiatr we włosach, od tego podmuchu {to znaczy we włosach wirtualnych, bo prawie ich nie mam}. Myślę sobie, pogłaskam biedactwo, to się uspokoi. Wyciągam rękę, dotykam kartki… ...a ona mnie gryzie w palec. Nie za mocno. Tyle o ile. Krew kapie na literki. Zaczynają się wnerwiać i skaczą do oczu. Widzę tylko ciemnawe ptaszki przed oczami. Najgorsze są te kanciate, typu – f , t , k, y. Nie powiem, nie robią mi krzywdy ani coś w tym guście, ale uciążliwie łaskoczą gałki oczne. Macham rękami, jak ten wariat. Nie wiem, czy się śmiać, czy wnerwiać. Książka zachowuje się dziwnie. Jakby nie wiedziała, czy być dobrą czy złą. Nagle słyszę głos: – Spokój tam. Wracać ale już. Na swoje miejsca. Ruchy ruchy. Nagle cały bałagan naoczny ustaje. Normalnie wszystko widzę. Ona leży i dyszy. – Przepraszam pana. – Za co? – Że pana ugryzłam. – Nie szkodzi. Nic mi nie jest... – … zakrwawił pan moją kartkę. Bydlaku jeden. Jak pan mógł!? Mówiąc to, szeleści przeraźliwie, złowieszczo się chybotając. Nagle podskakuje jeszcze wyżej i wżera się w ucho. Wisi niczym papierowy kolczyk, znacznych rozmiarów. Rzucam ją na podłogę, razem z kawałkiem ucha. Myślę sobie – co mi tam, mam drugie całe, to jakoś przeżyję brak kawałka. Wije się na podłodze, jak jakiś literacki wąż. Atakuje buty. Chce pożreć sznurowadła. Zaczyna je wciągać w swoją międzykartkowatość. Cała się trzęsie. Pulsuje. Okładki falują. Piszczy przeraźliwie, jak mysz w kocie, połknięta w całości. – Co tam się wyprawia – słyszę pytanie z kąta. – Trochę kultury, drogi panie. Czytelnia tu, a nie psia buda. Cisza obowiązuje. – Czy pan nie widzi, że walczę z książką ? Słyszę szuranie. To on odstawia stolik i wychodzi. Tak nagle. A to czemu? Książka się nagle uspokaja. Znowu dyszy miarowo. Ostrożnie uginam palcem kartkę. Nic się nie dzieję. Podnoszę taką otwartą. Zwisa biedna, po obu stronach dłoni. Kładę ją na stolik, czule głaskając w międzyczasie. Prawie że pragnę zbadać jej tętno. Tak się zamyśliłem. Leży spokojnie. Nakrywam ją serwetką, żeby nie zmarzła. Część okrycia, leciutko faluję, od literackiego oddechu. Jestem prawie zakochany. Zupełnie mi odpierdziela – myślę sobie. *~* Postanawiam, że zabiorę ją do domu. Wsadzę pod pazuchę, wyniosę i już. Póki śpi. Bo jak się obudzi, to nie wiadomo w którym wkartkowieniu. Tak też czynię. Jestem w pokoju. Książka leży na stole. Promień słońca kołyszę ją do snu. Prawie słyszę jej sny. Wiem, że to nie możliwe, że tak mi się tylko wydaję. Polubiłem ta cząstkę literatury. To prawda, że mnie użarła w ucho i pogryzła sznurowadła, ale przecież wiem, że nie tylko zło w niej siedzi. Przynajmniej mam taką nadzieję. – Jesteś tam mój drogi ? Wiem, że to ty najdroższy, wyniosłeś mnie z tej niedobrej biblioteki. Tam czasami jest bardzo ciemno. W każdą nockę stałam na półce, samotna i opuszczona. Aż wreszcie, ktoś mnie rzucił, jak zwykłą ścierkę, na czytelniczy stolik. Pewnego dnia, ty przy nim usiadłeś. A ja, z tego pragnienia, że coś się dobrego wydarzy, stałam się mówiącą książką. Moje kartki przyoblekły się w emocje… – Niewątpliwie, tak. – Mówiłeś coś, kochany mój? – Nie nie, nic. – Co nic!? Co to ma znaczyć!? Dlaczego durniu jeden, nie jesteś książką!? Gadaj mi zaraz! Nie milcz jak stary regał. Powiedz coś wreszcie. Nie stój jak pieprzona zakładka, w stojącej książce. Co ty sobie wyobrażasz? Wykradłeś mnie z mojej krainy. Tam gdzie moje... – Ależ kochanie. Przed chwilą pow… – Co pow ! Do dupy pow ! Do jasnej cholery drukowanej ! Zaczyna znowu podskakiwać. Robi się coraz bardziej szalona. Widać to po jej czcionkach. Są pełne zabójczych chęci. Rzuca się na mnie. Wskakuję na stół. Ona za mną. Szarpie spodnie. Po chwili gryzie nogi. Nie wiem czym, ale jednak. Stół się robi zakrwawiony. To z łydek cieknie. Mógłbym ją szybko złapać. Wyrzucić przez okno. Albo spalić w zlewozmywaku. Jednak nie mam jakoś sumienia. Spalić moją ukochaną? Wiem, że to tylko cząstka jej, jest taka zajadła, z morderczym instynktem literackim. Nagle jak zwykle wszystko ustaje. Leży biedna na stole i znowu ledwo zipie. Podejmuję decyzję, że pójdę z nią do specjalisty. Delikatnie głaskam obwolutę, kładę do teczki, nieustanie lekko kołysząc i wychodzę z domu. Mam wrażenie, że cichutko popłakuje przez sen. *~* Siedzę u psychiatry. Gościu nie wygląda jak facet od czubków. Jego wygląd jest całkiem normalny. Mógłbym nawet rzec, że wygląda za normalnie, jak na swój fach. – Co panu dolega? – pyta uprzejmie. – Mnie nic, ale moja książka mnie atakuje. – Książka pana atakuje, powiada pan? – Właśnie. Co mam robić? Ona tylko w połowie jest niegrzeczna. Druga połowa niczego sobie. Jeżeli pan wie, co mam na myśli. – Długo trwa taki stan? – Od kiedy dała się porwać z czytelni. – Ma ją pan przy sobie? – Oczywiście. Pomoże jej pan? – Mógłbym ją zobaczyć? – Teraz nie. Nie można budzić. Może się zdenerwować. – A gdyby pan tak delikatnie ją wyjął – Ale na pana odpowiedzialność. Jak pana pogryzie… – Pogryzie? – No dobra. Jak pan chce. Wyjmę. Otwieram teczkę. Nadal śpi. Widocznie obgryzanie nóg, strasznie ją zmęczyło. Mam nadzieję, że nie zaatakuję pana doktora. A może dobrze by było, żeby go trochę zjadła. Zauważył by wagę problemu. Albo lepiej nie. Powie jeszcze, że nie tak ją wychowałem. Zrobi ze mnie jakiegoś czubka. Wsadzą mnie do krainy bez klamek i już nigdy nie zobaczę mojej ukochanej. Delikatnie podaję mu książkę. – Książka jak książka – mówi do mnie. – Ma pan z nią jakiś problem? – Już mówiłem na początku. – Faktycznie. Mówił pan. – Tylko proszę jej nie miętosić, bo się obudzi. – Oj przepraszam. Już odkładam. – No i jak. Pomoże jej pan? – No już dobrze. Pomogę. Przepiszę panu tabletki… – ...chyba książce? – No dobrze. Książce. Wręcza receptę, mówiąc: – Przepisałem na zapas. Proszę dwa razy dziennie, wciskać tabletki między kartki. – Jak długo? – Aż wyzdrowieje. – Dziękuję panu. Wkładam książkę do teczki i wychodzę. Jestem w siódmym w niebie. Moja ukochana zostanie wyleczona. A przynajmniej jej gorsza połowa. *~* Przez tydzień jest faktycznie spokój. Przestała atakować. Tabletki pomogły. Jest do rany przyłóż. Gdy wracam wieczorem do domu, to już od progu słyszę, jak szeleści na powitanie. Mogę przysiąc, że gdyby miała ogonek, to by nim merdała. *~* Lecz pewnego dnia, atakuje nagle i niespodziewanie. Bez żadnego ostrzeżenia. Rzuca się na mnie, jak diablica z piekła rodem. Odpycham ją. Spada na podłogę. Wije się w morderczych spazmach. Leży rozłożona i wściekła. Wiem, że ma tylko przerwę, na zebranie sił. Przyduszam ją nogami. Chcę z niej wyrwać najbardziej zabójczą kartkę. Tę środkową. Nie daję rady. Ciągnę ją z całej siły. Jakby jakaś wściekłość, też we mnie wstąpiła. Chce z niej wyszarpać wszystko to, co ją zniewala. Kartka jest jak z cienkiej gumy. Stoję prawie wyprostowany. Trzymam nadal zabójczą stronę. Jest rozciągnięta, prawie na metr. Nieustannie drga, jakby się w niej ruszały, wściekłe dreszcze. Prawie jest przezroczysta. Widzę przez nią, swoje zakrwawione buty. Literki są tak rozciągnięte, że tworzą prawie proste linie. Nagle, owe czarne nitki, odrywają się od swojej białości. Błyskawicznie owijają ręce. Czuję ucisk, jak od cienkich elastycznych drutów. Wciskają się w ciało. Część z nich zesuwa się niżej. Na moje nadgarstki. Słyszę słowa. Kojarzą mi się, z przedarciem kartki: – Puszczaj mnie, bydlaku. Pierdolcu pomieszany. Łapy precz od mojej strony. Bo przysięgam, że ci żyły poprzecinam. Będzie sikać jak z fontanny. Krew zaleje twoją nieogoloną gębę. Pojebańcu jeden. Puszczam kartkę. Wraca do stanu pierwotnego. Żyły zostały uratowane. Książka leży spokojnie. Tylko co jakiś czas, drga leciutko. Chyba znowu śpi. Kładę ją na stoliku przy łóżku. Teraz jest niegroźna. Taka bezbronna. Z taką niewinną obwolutą. Głaskam ją czule na dobranoc. *~* Nad ranem budzi mnie szelest. Odruchowo chce uciekać. Wiadomo dlaczego. Jednak nadal leżę. Słyszę ciche słowa: – Obiecaj, że mnie przeczytasz. To były ostatnie słowa, które wtedy od niej usłyszałem. *~ Nagle pewną myślą, dostaję jak obuchem w głowę. Czuję się cholernie dziwnie. Wiem, że przegapiłem bardzo ważną sprawę. Tyle czasu przebywałem z tą książką, a nawet jej nie przeczytałem. Może sam tytuł, dużo by wyjaśnił. Ale ja byłem taki głupi, że nawet nie spojrzałem. Cieszyłem się – przeważnie – jej obecnością, mając tekst głęboko gdzieś. Moja radość – choć zakłócana – była dla mnie najważniejsza. Przyćmiła to, co najbardziej istotne. Wstaję z łóżka. Biorę ją do ręki. Wiem, że mnie nie zaatakuję. Mam pewność. Niestety. Po raz pierwszy spoglądam na tytuł. Wyjaśnia bardzo wiele. Piranie z Kochającej Rzeki *~ Wchodzę do drugiego pokoju. Na białym stoliku, leży ona – moja ukochana Książka. Podchodzę bliżej. Spoglądam na nią ze łzami w oczach. Niektóre, zlatują na okładkę. Ześlizgują się z niej. Kończą wędrówkę, wśród otaczających ją kwiatów.Dotykam jej boku. Lekko otwieram. Chłodne kartki, przelatują między palcami. Cofam rękę. Okładka lekko wraca na swoje miejsce. Patrzę na nią jeszcze przez chwilę. Leży cicha , zimna, nieruchoma. W sztywnej okładce. *~ Codziennie kiedy się budzę, widzę ją na półce. Wiem, że jej tekst, teraz jest gdzie indziej. {Strony są czyste i białe}. Nie wiem dokładnie gdzie. Może w innej czytelni, niedostępnej dla ludzi. Lub zupełnie zniknął. Nie znam się na tym, za bardzo. Zdążyłem przeczytać w ostatniej chwili. *~ Mam jednak nadzieję, że kiedyś znowu przemówi. Albo chociaż napluję na mnie literkami. Jak to było w tamtym dniu, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem. A jeżeli już na zawsze, pozostanie dla mnie w niedostępnej bibliotece? Tak bardzo boli, wierzyć w taką prawdę.
-
Wiedźmowy Czar
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Nata_Kruk Dzięki:)→Nie każde straszydło jest straszydłem w potocznym zrozumieniu. Może skrywać w sobie anioła prawie. Byle nie za bardzo... bo nudno wtedy:)) Pozdrawiam:) -
≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ Łany Stokrotek ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ stalowe ostrze znów wraca do mnie w powierzchni skalpela widzę swą twarz trudno mi bardzo o tym zapomnieć z tętnicy zegara wycieka mój czas na trampolinie stoję wciąż w lęku łany stokrotek są tutaj ze mną pragnę się odbić z mego obłędu defektem mózgu nakarmić ciemność samotny jestem na skraju czegość wiatr porywisty spycha na nowo myśli kołują wciąż blisko tego lecz białe ptaki krążą nad głową ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈• Przeinaczenie ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈• wznoszę się coraz niżej mrokiem oświetlam drogę ciałem swym ranię kolce drzwi do siebie progiem żagiel wyzwala tajfun ciało myśli przygniata instrument gra muzyką pieniądz resztę wypłaca wszystko pod księżycem odwrotną świeci stroną kopiec z piasku topnieje lodowce zasypać mogą zawiść usnęła w przyjaźni miłość daleko za nami mózg defektem umysłu odbiciem w obrazie rani ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ Światłocień ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ pozwól ciemności jasno świecić cienia możliwość odebrano czy ma tu spłonąć ogniem zakryta ciałem zwęglonym kochanym za mało nie ta słodycz co miłość wymusza zabija gorycz słowem wychwala zrywać owoce co dłonie ranią bólem zwątpienia gdy umysł oszalał zranione nuty na krwawej bieli muzyka sercem pulsu stęskniona w niej pięciolinia kluczem zamknięta łódka symfonii ciszą zniewolona wróć nadziejo w te myśli mroczne na ile możesz czystym lśnieniem pomóc nie zwątpić i tak po ludzku łzy znowu przytul światłocieniem
-
Prolog Kiedy ostatnie godziny dnia, wieczór okrywa poświatą ciszy, a lekki wiatr kołysze świat do snu… to czasami tak niewiele brakuje. * Mam już niestety swoje lata. Mieszkam samotnie na skraju miasteczka w niewielkim domu. Nie powiem, radzę sobie jak mogę. Dbam o wszystko jak potrafię najlepiej. W sumie trzy pokoje, kuchnia, łazienka i piwnica. Chociaż najczęściej przesiaduje pod domem. Nie wiem dlaczego. Jest tam dodatkowy pokój. Nazywam go Piątym. Chociaż nie wiem, skąd się wziął. Logicznie rzecz biorąc powinien być czwartym. Coś mnie przyciąga w tamto miejsce, lecz nie potrafię powiedzieć, co. Wiele rzeczy nie potrafię. No cóż. Tak bywa. Nie wszystko jest dla mnie i trzeba się z tym pogodzić. Wtedy człowiekowi lżej. Nie musi tęsknić za rzeką, którą nigdy nie popłynie. Wyschła za wcześnie, lub za późno. Jedno mnie tylko denerwuje. Ludzie mi wmawiają jakieś głupoty nie z tej ziemi. Nawet tego nie słucham. Po co. Przecież mnie to nie dotyczy. Wypraszam ich z domu, kiedy przychodzą. Czyżby nie wiedzieli, że to nie uchodzi tak sobie kpić ze starego człowieka. To jeszcze nie wszystko, co mnie nurtuje. Nigdy na drugi dzień nie pamiętam wieczorów, ale o jednym pamiętam, by dbać o kwiaty w przydomowym ogródku. Zasłoniętym lub nie. Zależy od pory roku. Rozmawiam z nimi. Proszę, żeby rosły i były najpiękniejsze. Na dobrą sprawę nie wiem dlaczego do nich przemawiam. Często słyszę jak szumią płatkami: „Tyś wariat. Ogarnij się.” Te mniejsze poprzestają na: „Tyś wariat”. Widocznie mają mniej sił. Nie mam do nich żalu. Są mi potrzebne. Nie wiem do czego, ale wiem, że tak. W poddomowym pokoju, też są kwiaty. Na obrazkach. Nie pamiętam, żebym miał talent do malowania. Dzisiaj od samego rana jestem jakiś nieswój. Kolejny już raz nie potrafię powiedzieć: dlaczego. Odwiedzam wszystkie pomieszczenia, spoglądam w przeróżne kąty i sam nie wiem, po co i na co. Widocznie jakiś powód musi być. Z oddali słyszę cichy gwar miasteczka. Jest jakby poza mną. A przecież często tam jestem. Nie mogę umrzeć z głodu i pragnienia. Ludzie nadal dziwnie się wobec mnie zachowują i nadal wciskają przysłowiowy kit. Fakt. Nie jestem podobny do wielu rzeczy, ale do okna, to już na pewno. Zupełnie nagle wiem, że muszę odwiedzić ulubione miejsce. Dla mnie prawie sacrum. Schodzę do piwnicy. W pokoju stoi starodawny piec. Rozbrzmiewa w nim płomień muzyki. Słyszę wyraźne dźwięki, wydobywające się z paleniska. Nie pamiętam, żebym rozpalał. Ale któż inny mógł to uczynić? Zresztą w tej chwili to nie jest dla mnie najbardziej istotne. Siadam na kanapie i skupiam uwagę na obrazach wiszących na ścianie. Same kwiaty. Najróżniejsze i chyba najpiękniejsze jakie widziałem. Były tu od zawsze. Dziwnie to brzmi, lecz tylko tyle wiem. Faktycznie. Refleks mi pozostał. Przyciskam jeden z obrazków do ściany. Chwilę przed podłogą. Szklana ochrona nie pękła. Nie ma na niej szczeliny, poprzez którą może uciec obraz. Tylko samotny gwóźdź skrzywiony pozostał. Wtem dostrzegam na podłodze dziwne obramowanie. Domyślam się, że to jakaś skrytka. Podnoszę klapkę. Wewnątrz pusto, tylko ścianki pełne kwiatów. Miałem nadzieję, że coś znajdę. A tu nic. Pustka prawie taka jak we mnie. Prawie, bo wypisany ołówek leży na dnie, temperówka i kartki. Nie mam pojęcia, po co to wszystko. Jakbym spojrzał do własnego umysłu. Dziwne myśli przychodzą na starość do głowy. Znowu mnie nachodzi dziwna przerwa. Jak gdybym w tym czasie, był świadomy i nieświadomy równocześnie. O co w tym wszystkim może chodzić? Nagle i niespodziewanie wiem, że muszę zrobić bukiet i gdzieś iść. Nie wiem gdzie, ale wiem w którą stronę. Wychodzę z domu, mając wrażenie, że nigdy tak jeszcze nie było. Że będzie inaczej. Inaczej w porównaniu z czym? * – Mamo! Chodź szybko na balkon. Ten starszy pan znowu idzie i niesie kwiaty. Dzisiaj piękna noc, pełna złotych gwiazd. Dlatego dobrze widzę, chociaż jest daleko. – Przecież wiesz skarbie, że on tak codziennie. Żadne słowa do niego nie docierają. Idzie w tunelu swojego świata. Wiele razy chciałam mu powiedzieć, że przecież… – Ależ mamo. Dzisiaj wyjątkowa noc. Marzenia mogą się spełnić. – Zapewne jakieś ma. * Przyznam, że to prawdziwy szok. Taka sytuacja nie przyszła mi do głowy. Stoję i nie mogę uwierzyć. Skąd nagle wieczór i skąd się wziąłem na cmentarzu. Przecież żyję. To po diabła? I znowu kolejny już raz, wiem że mam czegoś szukać. No więc szukam. Chodzę między grobami już dłuższy czas. Księżyc świeci jasno, więc jest mi łatwiej. Trzymam w ręce kwiaty. Wiem, że będą za chwilę potrzebne. Nie pomyliłem się. Kolejny szok. Zatrzymuję się przy jednym z grobów. Napis jest dziwnie zamazany. Jakby prześwitywał z równoległego świata lub zaświatów. W wazonie są kwiaty, troszkę przywiędłe. Wyjmuję i wkładam te co przyniosłem. Prawdziwe zdziwienie wywołuje inny widok. Takiego się zupełnie nie spodziewałem. Cały grób jest zakryty kartkami we foliowych koszulkach. Przyduszone różnymi kamieniami, żeby wiatr nie porwał. I kolejna niespodzianka. Mam przy sobie latarkę. Nie pamiętam, żebym brał. A jednak. Wyjmuję jedną kartkę, żeby przeczytać, lecz coś odwraca moją uwagę. Patrzę w tamtą stronę. Niedaleko, między ciemnymi tujami, stoi dwóch ludzi. Mimo że są oddaleni, słyszę wyraźnie jak przebiega ich rozmowa na cmentarnej ścieżce. * – Widzisz go? –Ano widzę. – Co wieczór tu przychodzi i stoi tam jakiś czas. – Dziwne. Grób jak grób. Nic szczególnego. – Dla ciebie nic. – No tak. Racja. * W świetle latarki napis jest ładny i wyraźny. Niczym obrazek z wielką wprawą namalowany ołówkiem. Czytam słowa: „Kochana Żono. Przysięgam, że na zawsze zachowam Ciebie w pamięci.” Ile jeszcze szoków zdołam przeżyć na cmentarzu? Biorę następne kartki. Zupełnie przypadkowe. Na każdej jest ten sam napis. Jakby coś się w głowie nagle otwarło. Wiem już, dla kogo urządziłem ten przytulny pokój. Dla nas. Dla mojej żony i dla mnie. To ona namalowała te wszystkie obrazki. Inne pomieszczenia były po to, by przetrwać. A ten pokój, by naprawdę ze sobą być nawzajem, w tym całym zamieszaniu spraw. Czy mieliśmy dzieci? Chyba tak. Nie wiem tego na pewno. Wiele różnych ludzi spotykałem, wiele mi mówiono. Nawet niektórzy byli w moim domu. Teraz sobie przypominam. A ja ich przeganiałem na cztery wiatry, bo jakieś głupoty gadali. Wracali ponownie, ględzili swoje, ale na próżno. Odchodzili. Muszę wszystko naprawić. Przeprosić. Wrócić. * Siedzę z rodziną w Piątym pokoju. Wszyscy przebaczyli. Wspierają w trudnych chwilach powrotu. Pomagają wypłynąć na powierzchnię rzeczywistości. Znowu płynę rzeką, której nie ma a jednak jest. Wyławiam z odmętów fal zagubione wspomnienia. Jest ich sporo. Podziwiają wszyscy namalowane obrazki. Klepią przyjaźnie po plecach. Uśmiechają się z miłością. No ale czas się kończy. Wychodzę z pokoju. Zamykam drzwi. Dla mnie to bardzo ważne miejsce. Idę do ogrodu. Wieczór. Biorę patyk i rysuję kwiatka na piasku. Jasna poświata księżyca rzuca ciemne cienie. Nie widzę ich. Nie chce widzieć. Dostrzegam tylko jasne. Tam gdzie mój obrazek. Kryje w sobie tyle wspomnień. Jestem naprawdę szczęśliwy. Wieje lekki ciepły wietrzyk. Przyjazna cisza i spełnienie. Tylko jedno ją zakłóca. Kwiaty szumią ciągle to samo.
-
pogniecione potargane miała włosy ona jak diablica z piekła wzięta dziwna i szalona mówią ludzie coś za jedna z czegoś spadłaś co tak kukasz z kąta czy odbiła ci klapeczka możliwe że piąta durna jesteś i ladaco wywłok jakiś żeński ciebie czeka już na zawsze jeno stan panieński co się wiercisz co się kręcisz durna chcesz ty śpiewać gdy cię głupi zechce słuchać szybko będzie zwiewać załóż dziewczę i nie zwlekaj ciuchy ludzkie ładne schludne bo w tej chwili tak wyglądasz jak straszydło jakieś cudne o czym znowu tak rozmyślasz głupia ty dziewucho niech cię wreszcie ktoś rozważny palnie łapą w ucho odezwała się dziewucha jestem taka jaka jestem o prawdziwość moją chodzi a to wasze pyskowanie MAM GDZIE ŚWIATŁO NIE DOCHODZI
-
Wyskrobane Niebo
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Nata_Kruk Dzięki:)→Za przeczytanie... i za wybiórczość:) →Nie mnie osądzać innych... tym wierszem. Nie człek od tego... w ostatecznym rozrachunku. Tak myślę, gdy myślę:) Tym bardziej, że mam wiele wad, więc jest mi po prostu głupio. Pozdrawiam:) -
Chaos w Szufladach Utkanych z Umysłu
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
___?/____ Po co zgłębiać spojrzenia w to wszystko, co już nie powróci. Wzrok błąka się samotnie po pustej sali, gdzie już nie ma wystających części, bo wszelkie uczucia, doznania i te dobre i te złe, zostały spiłowane do równej powierzchni. Zatraciły odmienność, wtopione w bezsensowne kałuże niepotrzebnie wylanych łez. Zauważam dopiero teraz w całej pełni, jak wiele spraw było ważnych. Za późno. Czas jest bezlitosnym nieczułym mordercą. Nie wybacza zmarnowanych chwil. Nie ma w nim uczuć, radości i smutków. On tylko przemija. A my razem z nim. Dokąd nas prowadzi to przemijanie w ostatecznym rozrachunku? Do absolutnego zniknięcia, czy też do krótkiej przerwy na śmierć? Powiedz mi… długo mam jeszcze błądzić po wielu rozdrożach, szukając tej właściwej drogi, prowadzącej do kryształowej komnaty. A może pofrunąć pod nieboskłon nieba. Wtopić w bezchmurne szaleństwo. Przeistoczyć ciało w błękitną cząstką farby. Rzucić na wiecznie drgający obraz kwadratowych kół. Przecież już tyle razy szukałem najsłabszego ogniwa. Podobno wszystko ma swój sens, swoją prawdę i wytłumaczenie. Może jesteśmy nadmiernie zachłanni. Pragniemy wiedzieć wszystko, lecz nasze mózgi za bardzo się fajczą od takiego myślenia. Kapią z nich gorące krople wielu wątpliwości. Skwierczą niby oczywiste prawdy, które mogą się okazać: kupą gówna lub najpiękniejszym brylantem. Czy potrafimy zadawać właściwe pytania? Bez nich nie ma szans na właściwą odpowiedź. A może niektórych nigdy nie zadamy, bo zabrakło ich w menu naszej świadomości i pojmowaniu świata. Nie wszystkie dania są dostępne dla naszego mózgu. Czasami musimy obyć się smakiem, a obiad stygnie niezrozumiały. Stalowy łańcuch cały czas wisi na mojej szyi. Otula zimnym gładkim ściskaniem. Jak mam zatem odnaleźć to najbardziej słabe, skoro jestem istotną cząstką całej tej pętli, a zwierciadło już dawno rozbiłem. A gdyby tak poszybować w głąb umysłu. Poznać kwitnące i zwiędłe kwiaty własnych myśli. Postarać się wzlecieć pod samo sklepienie sensu istnienia. Doznań i odczuć. Pojąć nazwy wszystkich różnorodnych drzew. Wyodrębnić gatunki. Poznać sens wzrastania ku niebu. Aż w końcu zgłębić i zrozumieć: tajemnicę lasu. Komputer nie zna pojęć, co zwą się: radość, smutek, lęk lub odwaga. Jego program jest wolny od tego typu darów. Nie może z własnej woli, zadać pytań w tym temacie, bo nie ma ''siebie'' w ''sobie''. Jest jak ten kwiat bez zapachu, co prawda z narzuoną mu możliwością wzrastania, lecz o której świadomie wie tyle, co przysłowiowy wilk o gwiazdach. Jakże ograniczeni możemy być, idąc drogą takich myśli. Nieprzekraczalna granica dla ludzkiego umysłu. Poza nią wszyscy mogą mieć racje lub nikt jeżeli się kiedyś okaże, że zdołamy ją przekroczyć. A jeżeli nie to i tak nie będziemy nic wiedzieć. Przecież jesteśmy pyłkami we wszechświecie o tak niewielkich rozmiarach, że prawie nas w ogóle nie ma. A rzucamy się jak wszy na grzebieniu utkanych z galaktyk. Można mieć jedynie nadzieję, że w jakimś stopniu pyłkami ważnymi. Nie tylko strzępkami materii, ale czegoś więcej. Dużo więcej. Bo inaczej po co byśmy mieli istnieć? Chyba jedynie jako wyciory do nieskończenie małych: czarnych dziur. Wszechświat mógłby się bez naszych ciał doskonale obyć. Ma dosyć w sobie, o wiele większych i bardziej stabilnych. A zatem można założyć, że istnieje jakiś nieznany nam sens, tego wszystkiego co: kochamy, nienawidzimy, boimy się i pragniemy. Sens doznań, których nie widać, a są. Tak przynajmniej nakazuje: logiczne myślenie. O nie. To nie takie proste. Ogrodzenie jest piekielnie wysokie. Zbudowane ze skalpeli i brzytew. Sięga poza horyzont postrzegania i wytęsknionych zdarzeń. Na krawędziach przeistoczenia płoną tajemnice. Widzę pomarańczową łunę. Zaprasza do siebie. Boję się podchodzić bliżej. Nie potrafię zgłębić aż takiego żaru. Macki lęku zagradzają drogę. Suną w moją stronę. Otaczają i zamykają w uścisku, który dławi i wyciska odwagę. A nawet gdyby zaryzykować, to w końcu zawładną mną moje blizny. To już nie będę ja. Stanę się jedną wielką raną. Co z tego, że wiele zrozumiem, skoro będę zgliszczami opakowania lub kupką gorącego popiołu, śmieciem do wyrzucenia w którym błąka się samotne: ego. Walkę z wewnętrznym potworem można przyrównać do ogromnego kornika, którego - przez własną pychę - zamykamy w drewnianym domku. Niestety, po jakimś czasie potwór wychodzi na wolność o wiele większy i mocniejszy, wynosząc w sobie strawione więzienie. Albo też do walki na miecze we mgle. Nagle się okazuje, że całe nasze przygotowania w tym zakresie, są gówno warte, gdyż scena życia, a co za tym idzie, wszelkie reguły, się radykalnie zmieniły. Człowiek widzi przed sobą, jakieś niewyraźne cienie i nigdy nie wie, który mu głowę zetnie. Wypracowane nawyki w tym świecie są tyle warte, co rzeźbienie z płynącego strumienia: pięknych ryb lub wędkarzy którzy na nich polują. No właśnie. Logiczne myślenie może się okazać, zakrwawioną szmatą na kolczastym drucie. Nasze życie to chaos plus przewidywalne, nie do końca działania. Jednego zawsze musi być więcej, gdyż w przeciwnym wypadku, obydwa ''światy'' by się wzajemnie ''wygłuszyły'' i by nastała stagnacja. Destrukcyjny ''bezruch''. Tak czy inaczej: ''Que sera sera''. A nawet gdybyśmy zmienili przyczynę, to widocznie taki miał być skutek. Plany co do przyszłości można zmienić, ale nie samą przyszłość, bo jeszcze jej nie ma. Istnieje tylko: teraźniejszość i linia czasu, po której wszystko przemija na pochylni. Tak dokładnie wszystko się zdarza: tylko raz. Powtórzenia mogą być jedynie: podobne. Tak samo jak każdy człowiek jest niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Czy kiedyś zobaczymy co jest poza horyzontem, będąc na kuli? A gdyby zostać strumyczkiem. Początkiem rzeki. Póki co błądzę po suchych zwiędłych liściach. Skrzypią i trzeszczą pod stopami jak wyschnięte kokony zasuszonych, aczkolwiek zimnych jak lód, poczwarek. Cały czas podążam w kierunku urwiska oblodzonego płaskowyżu. Widzę krawędź, lecz jeszcze nie wiem co jest poza. Czy będę spadać stukając o wystające skały, czy pofrunę na drugą stronę uśpionego snu. A może dotrwam do dna. Jeżeli nie będzie wystających szpikulców, to dostanę ostatnią możliwość odbicia. W przeciwnym wypadku, utknę jak ten motyl w gablocie, nadziany na szansę, którą kiedyś przegapił. Są sytuacje, w których nie znajdujemy się w tym miejscu co trzeba. Jest to zazwyczaj spowodowane naszym zaniedbaniem lub czynnikami zewnętrznymi, na które nie mamy wpływu. Z drugiej strony, w perspektywie dalszego życia, nie wszystko co cieszy jest dobre i nie wszystko co złe, jest złe, zakładając, że uczymy się na błędach. Biorąc pod uwagę nasze krótkie bytowanie na tym świecie, pewne wartości powinniśmy pielęgnować. Błędy można naprawić, ale ich skutki bywają nieodwracalne, niczym wycinka przez kosę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że często kogoś krzywdzimy nie zdając sobie z tego sprawy. Przecież w naszym mniemaniu, dajemy w prezencie: rzekę miodem i mlekiem płynącą, w której niestety... obdarowany... może się utopić lub w najlepszym wypadku, zadławić słodyczą lub ledwo dyszeć pod mlecznym kożuchem, gdy go jasny pot zalewa. Nie pod każdym deszczem tak samo się moknie, gdy parasol chaotycznie przesiąka. To już lepiej stać - bez. Dostrzegam wokół dziwne zjawisko. Niektóre drzewa zawiązują supełki. Mają prawdziwy problem ze swoją koroną. Im większa, tym gorzej. Nie mogą jej przecisnąć przez mały otwór, wytworzony przez kółeczko stworzone przez pień. Mam nieodparte wrażenie, że te co nie podołają, zmarnieją i umrą, mimo dostatku potrzebnej wody. Przytłacza ich czubek własnej korony i cała reszta. Każdy człowiek to niezbadany świat. Reaguje inaczej na rzucone koło ratunkowe. Niektórzy nawet wolą się utopić, lecz mieć możliwość: wyboru. Nie istnieje jakiś złoty środek, który zlikwiduje u wszystkich: każdy psychiczny ból. Zdarzają się chwilę zwątpienia, gdy nagle człowiek zdaję sobie sprawę, że jest półfabrykatem, częścią, która w maszynie: zgrzyta lub zgrzytają nim inni. Bywa tak, że do końca życia nie wiemy, czy ktoś rzucał piasek między tryby, czy tak po prostu miało być. A największym plugastwem jest ludzka pycha i zawiść. Zgnilizna tego świata. Nieustannie cuchnący trup. Pelerynka z rozkładu założona na Ziemię. Właśnie zaczyna padać. Wiele liści przygniata stado spadających cząstek. Jedne dziurawią żyłkową powierzchnie, a po innych wilgotność orzeźwiająco spływa. Mała biedronka startuje z zielonego pasemka, rozbryzgując skrzydełkami kropelkę wody. Ma jednak pecha. Płonie w oślepiających promieniach słońca. Myślała, że tam gdzie jasność to musi być szczęście. A tu gówno albo nawet tego nie ma. Żadnych reguł. Jaskrawe światło bywa gorsze niż mrok. Przebija powieki, gdy zupełnie niespodziewanie człowieka dopada jak płonąca bestia z wrzącą krwią. Wlatuje do gardła świadomości, podświadomości, wypalając wiele na swojej drodze. Gdyby można było wypluć chociaż trochę: lepkiej gorącej mazi. Dławiącego skrawka własnego: ego. Pozbyć się kolczastych ziarenek przeistoczonej opacznie egzystencji. Niestety, wszystko jest kosztem czegoś. Nie ma nic za darmo. Żeby coś mieć trzeba coś stracić. Nieważne jak to nazwiemy. Jeżeli biegniemy, tracimy możliwość jednoczesnego fruwania, gdybyśmy posiadali takową zdolność. Póki co, możemy fruwać w obłokach i myśleć o niebieskich migdałach. Granice wyobraźni zależą od ludzkiego mózgu, charakteru człowieka, oraz od różnych czynników, obrazów, które działają na niego z zewnątrz. Lecz zarazem ta umiejętność, może być przekleństwem dla człowieka. Wszystko zależy od jej siły i rozrostu, która wbijając się klinem w naszą świadomość, może doprowadzić do rozdwojenia dróg, walczących ze sobą. Czasami na śmierć i życie. Każdy się różni od pozostałych. W przeciwnym wypadku, byśmy pomarli z nudów. Nawet pogrzeby były by nudne. Szybuję nad morzem. Gładkim, nienaruszonym. Nagle w niektórych miejscach woda zamarza. Tworzą się kwadraty i koła o równych polach. Wiem, że to niemożliwe. Z nieba zwisa wstęga liczby: Pi. Jej złudny koniec omiata mi twarz. Spoglądam w dół. Dostrzegam drugą stronę planety i podeszwy chodzących ludzi. Z zielonkawej toni wyrastają grube łodygi morskich kwiatów. A na każdym z nich przyczajony rekin. Ludzkie szczątki wystają mu z pyska. To nawet ciekawie by wyglądało, gdyby nie to, że nie mogę wzlecieć wyżej ani się zatrzymać. Kawałek po kawałku podgryzają moje fruwające niby ciało. Siedzą przyczajone między białymi płatkami ogromnych kwiatów. Jak jakieś zmutowane szare pszczoły, co zdradziły miód. Coraz bardziej mnie ubywa. Nie czuję już bólu. Został czysty umysł. Tego mi nie zjedzą. Nigdy! Przenigdy! Za mało krwisty i pożywny. Nawet dla takich bestii. Nagle morze znika. Powracam... uciekając. Podobieństwa są przydatne, ale mogą też działać destrukcyjnie. Zaczyna brakować ''iskier'', które rozniecają ''ogień''. Można by się zastanowić: po co to wszystko? To co tworzymy na tym świecie: muzykę, obrazy, książki, wspaniałe budowle i tym podobne sprawy? Skoro ma to przeminąć i już nigdy nie powrócić. Jaki to ma sens? Owszem, można pomyśleć: raz się żyję na tym świecie i po co rozmyślać o tym co będzie. Czerpać garściami uciechy z życia, a całą resztę mieć w dupie, łącznie z ta całą filozofią o początku i końcu wszystkiego, myśląc sobie: i tak mnie robaki wtranżolą lub spłonę w gorącym ogniu. Idę po zielonym promieniu nad głęboką przepaścią. Widzę ogromną kołyskę. Słyszę głośne chlupotanie i szum. To krew przelewa się przez brzegi. Cienkie pasemka czerwoności, znikają na dole we mgle. Z wnętrza łóżeczka wystaje czarny sztylet, z postrzępionymi kawałkami początków kwiatów. Są różowe. Kolor stanowi wypadkową dwóch istotnych barw. Przylepione do ostrza, mimo wszystko pragną uciec, by dalej rosnąć. Nic z tego. Ostrze jest przeszkodą nie do przejścia. Nie zaglądam do środka. Pod prześwitującą drogą przelatuje zielonkawa kukułka. Każdy ma inne spojrzenie na świat. Przyczyny mogą być różne i wywodzić się z takich a nie innych zdarzeń z przeszłości, lub też nie mieć żadnych powodów. Bywa tak, że człowiek lubi się wyróżniać. Jedni tym, drudzy owym. Byle tylko zostać zauważonym. I to już wystarczy do lepszego samopoczucia. Duża część naszego życia, to nieustanne wsiadanie do jadącego pociągu. Jedni wpadają pod koła a inni po chwili siedzą w ciepłym przedziale. A już na pewno na torach jest miażdżona sprawiedliwość. Jej nigdy nie ma w wagonie, na stacji i gdziekolwiek. ~~~ Płynę nad pustynią. Widzę w dole własne ślady. Czyżbym kiedyś tu był? Na tym prawie pustkowiu, gdzie tylko piasek jest panem i władcą samego siebie. No… może nie do końca. Kolce kaktusa wciskają swe ostrza do czeluści brzucha. Żeby chociaż miały tępe końcówki. Albo lepiej nie. Wchodziły by wolno i dłużej by trwała ułuda cierpienia. A właściwie jaka to różnica? Rzeczywistość czy halucynacja. Tak samo boli. Piasek wlatuje w oczy pod sklepienie powiek. Rani przy zamykaniu i otwieraniu. Małe kuleczki skrzypią boleśnie, między okiem a skórą. Och, żeby tak nie mieć tych zasłonek na wiercących się gałkach. Co za głupoty przychodzą mi do głowy. To chyba od słońca. Pot zalewa oczy. Dostrzegam drgające powietrze. Widzę w oddali jezioro. Jest owszem, ale w moim umyśle. A stamtąd się nie napiję. Dostrzegam szklankę pełną wody. Biorę do ręki. Dokładam do spieczonych ust. Przechylam. Powstająca dziura otwiera dno. Ożywcza ciecz płynie pod górę w odwrotnym kierunku. Wylatuje na zewnątrz i wsiąka w piasek, który pozostaje suchym. Mój umysł stoi na czymś w rodzaju pola. Wokół jak okiem sięgnąć biegają tysiące mnie. Tyle że: małych. Mniejszych od krasnoludków. Niczym bliźniacze obrazki, w kawałeczkach potrzaskanego lustra, które sam kiedyś rozbiłem. Muszę odnaleźc właściwego siebie. Nagle widzę jednego z nich. Stoi oparty o drzewo. Pod spodem trójkątny prześwit. A zatem sztywny. Podpływam bliżej. Także zimny. Wiem, że kiedyś muszę umrzeć. A zatem to jestem ja. Zwiększa swoją wielkość. Gdy ma rozmiar człowieka, wlatuję w jego ciało. Jakieś inne, obce ale z pewnością: moje. Leżę w ożywczej trumnie. Takie mam odczucie. Czuję zapach lasu. Krawędzie umykają do góry. Słyszę szelest poduszki. Ociera się o świeże drewno ścian. Coraz głębiej i głębiej. Szybciej i szybciej. Nie odczuwam lęku. Raczej ciekawość. Teraz leżę plecami do góry. To co widzę na dole, nie da się określić słowami. Wtem pode mną dostrzegam cień. Do uszu dobiega: dziwny głuchy odgłos. Jakaś siła zamyka nade mną wieko. Ciemność zapada bardzo szybko. Nagle jestem gdzie indziej. Zdążyłem uciec, lub raczej: to coś mi pozwoliło. Widzę znowu ten sam cień. Ale jego źródło, zostawiłem w tamtym świecie. Skrawki ciemności krążą jakiś czas między drzewami, by po chwili zniknąć. Co za piękny sad. Powietrze pachnie słodkimi owocami. Pomarańcze, śliwki, jabłka i banany tańcują przed oczami, niczym tancerki na łąkowej scenie. Upleciona z porannej mgły, oświetlona poświatą w kształcie pięciolinii i dźwięcznych nut, sama w sobie jest dziełem sztuki. Pszczoły w kolorowych sukienkach, nakładają łyżeczkami wyrzeźbionymi z wosku, odrobinki miodu do kryształowych kubeczków, wyżłobionych w mroźnych sopelkach. Jak to możliwe, że tak tu piękne. Na gałązkach kwitną kolibry. Malutkie i różnokolorowe. Dopiero są małymi pąkami. Wiatraczki wirują na ich maciupeńkich grzbietach. Niektóre już teraz startują z gałązek i wzlatują jak miniaturowe helikoptery. Strumyczek przezroczysty tak bardzo, że widać przez niego myśli ryb, unosi swoją rześką wstęgę, ukośnie do zielonej falującej trawy. Jak srebrzysty wąż wije się na wszystkie strony, opłukując drzewa i mnie z niepotrzebnego brudu. Koi rany. Owija migoczącym światem. Bystre rybki ocierają się o ciało. Jestem wewnątrz, lecz mogę oddychać. Nawet lepiej niż powietrzem. Słyszę skowronka. Siedzi na wysokiej wzniesionej fali. Dosięga śpiewem błękitu nieba. Kapią stamtąd: odrobinki słodkiego do nieprzytomności: piołunu. Po drugiej stronie horyzontu widzę następny. Muszę sprawdzić co jest za nim. Pod sklepieniem umysłu szybują niewiadome. Obijają się o ścianki jak fruwające ćmy. Żeby tylko nie przylgnęły wygodnie do światła, zgłębiając fałszywą istotą sensu... zasadę działania lampy. -
zawadzało w moim życiu to bezbronne małe niebo krótka była ma decyzja wypatroszyć łono z tego to nie żaden jeszcze człowiek po co myśli mam zadręczać a właściwie to kawałek co przeszkadza w mnie mięsa * już sumienie rozbudzone pazurami umysł szarpie lata płyną sny koszmarne a wspomnienie spokój kradnie przypomina mi się łąka taka śliczna cała w kwiatkach tam mnie często przytulała ukochana moja matka wciąż pamiętam tamte słowa gdy patrzyła z troską na mnie nie chodź blisko tej krawędzi jeszcze w przepaść ciemną spadniesz * stoję teraz na tej łące łzy mi kapią z oczu same muszę zostać w tej rozpaczy gdzie jest dziecko me kochane widzę śliczne cudne dziecię co mi z ciała wyskrobano jestem małą twą córeczką czy pamiętasz o mnie mamo tak pamiętam czy przebaczysz ten skrwawiony ludzki ochłap życie moje legło w gruzach ja nie mogłam matką zostać ty cierpiałaś ja wybaczam chociaż świata nie zaznałam tam gdzie miłość się spotkamy bo mnie teraz pokochałaś chcę ci mamo zdjęcie zrobić żeby spojrzeć raz ostatni a gdy pstryknę to zapłaczę reszta sama się załatwi oj mamusiu ja cię całą w kadrze moim wciąż nie mieszczę czy byś mogła ciut się cofnąć jeszcze mamo jeszcze jeszcze... * dziecko patrzy wciąż przed siebie łezki z twarzy wiatr zabiera na krawędzi widzi ślady i samotny błękit nieba dwa motyle tam wysoko one tutaj są początkiem popatrują gdzieś tam z góry na zupełnie pustą łąkę
-
___//== dół zakopał się we mnie to cholernie niewygodne na dodatek te jednostajne poklepywanie ziemią łopatę jestem dołem głębokim oddech traci ciało ma problem jestem pustką zniknąłem dla świata do dźwięków docierają niewidoczne uszy nagle zmiana kroki nade mną słyszą mnie tutaj na dole jak mogę cokolwiek odczuwać przecież nie mam ciała to w czym zakopany ten cholerny dół w tej chwili ze mnie wychodzi co będzie jak wyjdzie ziemię wyrówna jestem wewnątrz zewnętrznej strony dziury doprawdy dziwnie to uczucie kwiaty padają na deszcz spływam na niego na zewnętrzną stronę wewnętrznego zewnętrza dostrzegam wokół chodzące ślady zostawiają pełno butów po sobie kanaliki sznurowadeł toną w wodzie kto to wszystko posprząta gdzie właściwie jestem oddech zaczyna mnie tracić a skoro traci to widocznie jestem powtórnie spoglądam na zewnętrzną stronę dołu ale tym razem od środka wchodzę tam jest przytulnie i w miarę ciepło przynajmniej nie przemoknę deszczu mam racje krople są cholernie suche jak wilgotny ogień na liściach. chyba ze mną coś ma problem duży problem sypię na ziemię komplet siebie całą pokręconą egzystencję w ziarenka piasku wlatują usta każde do innego czyżbym miał ich więcej zaczynają się krztusić są zamknięte powłoką z kamienia na dodatek wpadają do zewnętrznej strony dołu normalnie prześladuję go sobą cholera jasna jeszcze tego brakowało mokre że aż suche gałęzie rozpalają ogień póki co nie ma do mnie dostępu jedynie ziemia snuje się po nim na nieboskłonie słońce wywraca gorącą podszewkę na wewnątrz pokazuje drugą twarz. rozum intensywnie wierci mną kropelki czoła błyszczą na pocie dobrze że nie na kocie po diabła myśli tak mną pomyślały skrada idzie cicho po szarym zwierzaku nie mam gdzie uciec dół nie chce się we mnie zakopać może niewidoczny byłbym w sobie kot przechodzi obok zwyczajnie po ziemi znika w oddali zostawił miauczenie przy mnie głaszczę go to mnie uspokaja wpadam w dół ktoś go zasypuje klepie łopatą słyszę miarowe przytłumione uderzenia normalność powróciła która? ode mnie do mnie czyżby? a skąd te ściany wokół ciasnota na mnie jestem królem i białe anioły
-
Babcia siedziała wysoko. Robiła na drutach czapeczkę dla męża. Dyndała się przy tym jak jabłko, co jeszcze nie spadło daleko od jabłoni. Dziadek był naprawiaczem szkód. Biegał po słupach, jak góralki po pionowych ścianach. Raz tylko spadł, ale akurat babcia zeszła, więc zleciał na żonę. Jego ślubna - mająca przyzwoite rozmiary - posłużyła jako poduszka powietrzna. Dziadek co prawda przeżył, ale i tak swoje po członkach dostał. Żalił się później kolegom, że już by wolał wylądować twarzą na chodniku, niż uzyskać tego typu przebaczenie od żony swojej. Bo trzeba przyznać, że babcia potraktowała go łagodnie. A na pewno bardziej litościwie, niż wtedy, gdy przez pomyłkę – tak mówił dziadek – wziął ich ślubne obrączki, bo chciał sprawdzić, czy dżdżownice potrafią się bawić w: hula – hop. Już za sam pomysł dostał po łbie. Dżdżownice nie dostały, bo jak zobaczyły babcię, to wlazły do norki. A zatem babcia siedziała na wysokościach i nie miała zamiaru szybować w dół. Rozpędziła się trochę z tą czapeczką, która zaczęła się ocierać o chodnik. Jeden złośliwy sąsiad, pociągnął – tak dla jaj - za pomponik, który mu się wiewał nad głową. Babcia nie spadła, bo wykombinowała wielkie klamerki, którymi swoje dyrduny do drutów przyczepiła. Ewentualnego kopnięcia przez prąd, nie musiała się obawiać, bo prędzej ona jego, niż on ją. Była też roztropną kobietą. Trzymała się dodatkowo jaskółek. Oczywiście nogami, bo ręce miała zajęte dzierganiem. Jednemu ptaszkowi oko wykuła, bo podszedł za blisko. Sam sobie winien – pomyślała. Po co się rajdał po drucie na drut. Ptaszek odleciał, ale nie bardzo wiedział, gdzie sobie leci. Usiadł po drugiej stronie babci… by po chwili stracić – drugie oko. Babci zrobiło się ptaszka żal, więc skróciła jego cierpienie, robiąc z piórkowego ciałka – drugi pomponik. A dziadek stał na dole i zakrywał odruchowo oczy. Innym razem sytuacja była podobna - aczkolwiek odwrotna. Zgodnie postanowili, że babcia będzie statkiem kosmicznym a dziadek – kosmodromem. Słoneczko rześko prażyło wszystko co popadnie, kiedy wybrali się do lasu po gałęzie. Kiedy wrócili, babcia przywlekła ogromny karton i razem z dziadkiem, zaniosła na stodołę. Kłopot polegał na tym, że dach był raczej pochyły. Ale jakoś im się udało, przywlec karton i chrust – by położyć to wszystko przy kominie. Babcia wlazła do statku, a dziadek ją nakrył gałęziami. Miały symbolizować, wszelką maszynerię i przyrządy nawigacyjne. Astronautka przed podróżą, jednego sobie golnęła, a zatem nawet nieważkość zaczęła odczuwać. Dziadek nie mógł. Kosmodromowi nie wypada. A poza tym musiał bezpiecznie zejść z dachu. Jego żonie nic nie groziło – gdy włazili – bo nawet gdyby spadła, to tylko Ziemię by trochę wgniotła. A nawet gdyby zobaczyła gwiazdy, to w końcu nic dziwnego, podczas takiej zabawy. Dziadek powrócił na matkę Ziemię. Napisał na glebie, że spory obszar wokół niego, należy do statków kosmicznych, a osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Chociażby ze względu, na własne bezpieczeństwo. Zauważył zieloną krowę, jak się zbliża do niego. Nie miała rogów – tylko czułki, oraz sześć nóg i oczy wokół głowy. Kopyt też nie miała, tylko płetwy. A ponadto – okulary na takim czymś, co przypominało ludzki nos. Nie wspomniałem o tym, ale kosmodrom - co prawda przed przygodą – trunku w kiszkach swoich nie ugościł, ale za to wąchał – nie pamiętając – co. Dziadek nie dał się nabrać. Aż tak otumaniony nie był. To nie była jego żona. Jego luba miała za chwilę na nim bezpiecznie wylądować, mając cztery nogi a nie – sześć. Wiedział, że zostanie wgnieciony, ale przez to przeżyje i będą mogli wspólnie wspominać – kosmiczną przygodę. Lotnisko leżało i leżało – i nic. Przewrócił się na plecy. Ujrzał swoją żonę, jak rozmawia z bocianem. Krzyknął do niej: – Daj sobie spokój z tym ptakiem. Leć na mnie. Jak długo mam czekać. Po tej wypowiedzi, ponownie położył się płytą do atmosfery. Poczuł nagle, że coś na nim stoi. No wreszcie wylądowała – pomyślał sobie – Ale dlaczego dziobnęła mnie w pas startowy. Odwrócił się nagle. Zobaczył bociana, trzymającego żabę. No tak – znowu główkował – nie napisałem, że żabom także wstęp wzbroniony. Po chwili, coś go wgniotło w płytę. Miał na sobie statek kosmiczny. Ledwo ujrzał – albo raczej się domyślił – że jego żona, postawiła pierwszą nogę, na nowo odkrytej planecie. On też się jakoś wygramolił, ale wdepnął – w bardziej przyziemny aspekt nowego świata. A zatem – krzyknął – jest tu życie. Babcia w tym czasie, znalazła jajko. Siadła na nim i czekała, co się z tego wylęgnie. A później – chociaż byli posunięci w latach – zaczęli zaludniać nieznaną planetę. Coś im te rejony przypominały. Tylko powietrze jakieś takie. Aż im się w głowach kręciło. Czuli się prawie, jak u siebie w domu.
-
__//-- Chciałbym wam opowiedzieć prostą historię, która utkwiła w mojej pamięci do dziś. Może właśnie dlatego, że jest taka nieskomplikowana w pewnym sensie. O tuż lubię spacerować przed siebie i spoglądać na świat. Szedłem akurat poboczem drogi, zbliżając się do jakiegoś niewielkiego miasteczka. Po prawej stronie miałem dość płytki rów, gdzie rosły różnego rodzaju krzewy. W pewnym momencie zauważyłem drewnianą kładkę, prowadzącą na przyległe pole. Dostrzegłem po drugiej stronie jakiś dziwny niewielki obiekt. W pierwszej chwili nie wiedziałem co to jest. Słońce akurat kryło się za horyzont i ta czerwonawa poświata, dodawała temu miejscu jeszcze więcej tajemniczości. Przeszedłem po dziwnym mostku, by zobaczyć z bliska, co to takiego. Przyznaję, że byłem z lekka zdziwiony. A trzeba wiedzieć, że rzadko się dziwię czemukolwiek. Taką mam naturę. Miałem przed sobą: pomnik dziecięcej lalki. Mimo, że figurka była zrobiona z kamienia, to nie miałem wątpliwości, że się mylę i patrzę na coś innego. Trochę większa , niż zwykła zabawka i z lekka podniszczona, jak to się mówi: zębem czasu. Ale jak już wspomniałem, dokładnie wiedziałem na co patrzę. Pod lalką był napis, tylko jedno słowo, można by rzec wytarte dosłownie i w przenośni: Dziękuję. Przyznać muszę, że stałem i patrzyłem, bo mnie sytuacja zaciekawiła. Co się mogło wydarzyć, że zwykła lalka, a ma swój pomnik. Dziwne to trochę, ale cóż, różne rzeczy na świecie się zdarzają. Na pewno istnieje jakieś racjonalne wytłumaczenie. To przecież nie jest grób jakiegoś dziecka. Aż wyczuwałem namacalną wdzięczność, chociaż akurat tego typu odczucie, mogło być tylko złudzeniem. Nie mogłem tak stać w nieskończoność. Chciałem akurat odejść, gdy nagle usłyszałem za sobą kroki. Nawet mnie trochę strach ogarnął, tym bardziej, że robiło się ciemno i wiatr zaczął się nasilać. Jakby szło na burzę. Próżne byłe moje obawy. Do pomnika podeszła jakaś kobieta, z bukietem świeżych kwiatów. Włożyła do wazonu i z butelki, którą przyniosła ze sobą, nalała wody. Stała tak przez chwilę, jakby znowu coś na nowo przeżywała. Dopiero po chwili zauważyła, że przy niej stoję. Nie mogłem się opanować. Ciekawość mnie dosłownie zjadała. Musiałem zapytać: – Najmocniej przepraszam, ale czy może mi pani wytłumaczyć… o co w tym chodzi. No wie pani… ten pomnik. Interesują mnie tajemnice z przeszłości. Zapewne dla innych to żadna zagadka, ale dla mnie, jak najbardziej. Rzecz jasna nie musi pani mówić, jeżeli pani nie chce. Po prostu odejdę i nie będę głowy zawracać. – Chętnie panu opowiem. Ale trochę to potrwa. Ma pan czas? – Naturalnie. Zamieniam się w słuch. – Ma pan szczęście, bo dzisiaj jest rocznica. Ja już tutaj nie mieszkam, ale kiedyś mieszkałam. – Domyślam się, że jako dziecko? – Tak. Przejdę od razu do meritum sprawy, bo widzę, że pana to rzeczywiście interesuje. – Niewątpliwie. – Mieszkaliśmy niedaleko, od tego miejsca. Rodzice kupili mi na szóste urodziny, piękny wózek i trzy lalki. Co prawda, ów pojazd był bardzo płaski, prawie bez boków, ale dla mnie, dla dziecka, stanowił prawdziwe cudo. – Aż trzy? – Co?.. no tak... aż trzy. Bardzo mnie kochali. Lubili patrzeć, jak wyjeżdżam codziennie z inną w wóziku. Nigdy nie brałam wszystkich trzech jednocześnie. Tylko niestety po jakimś czasie, jedną lalkę zaczęłam nie cierpieć.To była taka prawdziwa, niczym nie zamącona dziecięca nienawiść. Nie pamiętam dokładnie dlaczego. Tak to z dziećmi bywa. A przynajmniej tak było ze mną. Rodzice byli załamani, moim zachowaniem. Nie mogłam znieść jej widoku, ale mimo wszystko, co trzeci dzień, wiozłam ją we wózku na spacer. Z tego co pamiętam, to życzyłam jej wszystkiego co najgorsze. Chociaż jak już wspomniałam, nie było żadnego racjonalnego powodu po temu, żebym miała ją aż tak nie lubić. – Domyślam się, że coś się wydarzyło. – Właśnie. Rodzice zawsze mnie ostrzegali, żebym nie przejeżdżała na drugą stronę jezdni, bo mogę wlecieć pod samochód. Tamtego pamiętnego dnia, miałam w wózku tą najbardziej nielubianą. Dojeżdżałam do pobocza, wściekła na wózek, na nią i na drogę, gdyż straszne były nierówności i bardzo trzęsło. Postanowiłam przejść na drugą stronę jezdni, gdyż rosły tam przepiękne kwiaty, a ja chciałam nimi ozdobić dwie pozostałe lalki. Zaczęłam przechodzić zamyślona, widząc jedynie wspomniane kwiaty, ale gdy byłam w połowie jezdni, zauważyłam, że jej nie ma. Pomyślałam wtedy: rodzice mnie wyzwą, że ją zgubiłam. Muszę się wrócić. Pobiegłam na pobocze, z którego wyszłam i w tym samym czasie, samochód uderzył w wózek. Mnie tam nie było, bo właśnie podnosiłam znienawidzoną lalkę. Gdybym się po nią nie wróciła, to by mnie nie było na tym świecie.Wie pan, tak sobie myślę, że może ona wypadła specjalnie po to, żebym ją pokochała? Wiem, wiem, dziwnie to brzmi... sama nie wiem, co o tym myśleć… tyle już lat minęło, a ja nadal nie wiem. Może rzeczywiście był to zwykły zbieg okoliczności, że jak zaczęłam przechodzić, to wypadła. Wiem jedno na pewno, że w ułamku sekundy, nienawiść przemieniła się w miłość. Pokochałam ją całym sercem. Zmiana była radykalna. Jakbym dostała obuchem w głowę. Oczywiście, byłam wtedy dzieckiem, mogłam sobie to i owo... dowyobrazić… a może jakaś dodatkowa siła, wyrzuciła ją z tego wózka. Skąd mam to wiedzieć. To wszystko odbyło się bardzo szybko, jakby dopasowane w czasie. Po latach rodzice mi opowiadali, że siedziałam na poboczu, tuliłam lalkę, kiwałam się w przód i w tył i w kółko powtarzałam: kocham cię przepraszam. Do samego wieczora, nie chciałam ją wypuścić z rąk. Szczerze mówiąc, nie wiem, na ile ja tak dokładnie pamiętam, a na ile rodzice dowiedzieli się wszystkiego, od jedynych świadków tego zdarzenia, a ja od nich. – Jedynych świadków? To kto był tym drugim? – Sąsiad. Wyjrzał przez okno, jak akurat zaczęłam przechodzić. Podobno coś do mnie krzyczał. Ale go nie słyszałam. Myślałam o kwiatach. – To musiał widzieć, kiedy lalka wypadła. – Był bardzo zdenerwowany. Tego szczegółu nie zapamiętał. I tak co roku, przyjeżdżam tu w rocznicę... a czasami częściej, jeżeli tylko mogę. – A co się stało z lalką? – Nie uwierzy pan. Nawet pan pomyśli, jak mogłam tak postąpić. – Nie wiem co pomyślę, dopóki pani mi nie powie. – Podarowałam temu kierowcy. – Że co?! – Dowiedziałam się po latach, że to ja wyszłam nagle na jezdnię. On nie był winien. Szczęście, że wtedy za szybko nie jechał. Był cały roztrzęsiony. Przez długi czas nie mógł się pozbierać. Wozi ją do dzisiaj w samochodzie. – Nie tęskni pani za nią? Przecież dla pani, to była ważna pamiątka. – Owszem, tęsknię. Nawet bardzo. Ale wie pan… ona mi życie uratowała. Kto wie, może uratuje także jemu.
-
Powiedz Mamo Powiedz Tato
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
༺ඏ༻ powiedz mamo czy ty mnie jeszcze kochasz trochę chociaż troszeczkę co ty mówisz masz smutną minkę tyś przecież moim kochanym synkiem skąd w tobie nagle takie pytanie nic się nie martw wcinaj śniadanie – Ależ mamo – Co mi powiesz? wczoraj popsułem mojego misia uszy urwałem i nic nie słyszał lecz później szybko go przytuliłem przykleiłem w to samo miejsce swoją chusteczkę nawet mu dałem bo biedny płakał i ja płakałem ale to chyba z radości mamo łezkami szczęścia on mnie uraczył byłem ja pewien że mi przebaczył ༺ඏ༻ powiedz tato czy ty mnie jeszcze kochasz trochę chociaż troszeczkę co ty mówisz po co to wszystko tyś przecież moją piękną księżniczką skąd nagle w tobie takie słowa nic się nie martw zjedz smaczny obiad – Ależ tato – Co mi powiesz? ja wczoraj lalkę moją oplułam patrzę a plujka pasuje jak ulał lecz później z buzi starłam jej szybko a nawet umyłam przydało się mydło ręce wytarłam zuziałam ją czule rzekłam nawet ja ciebie przytulę aż poczułam się bardzo radośnie w końcu usnęła mi uśmiechnięta czułam się wtedy jak wniebowzięta ༺ඏ༻ to miło słyszeć że nas kochacie chociaż ambaras z nami wciąż macie my z wami także kłopoty mamy ale co tam... przecież wiecie że was kochamy ༺ඏ༻ -
ścieka z niej wzrok kap kap kap czy ocalić coś się da a jeśli obrazów niektórych nie było nigdy kap kap kap u góry spojrzenia stukają o dno stuk stuk stuk odbiło mi poza rozumu próg rozkładu woń cholera o co w tym życiu tak naprawdę szło? pytam się jako proch
-
––//–– tańczmy proszę Fluido kochana spięci łańcuchem z mgielnych ogniw przodki hu hu do rytmu na ścianach śniłem co nockę wchłaniać się dałaś choć protoplasty tobie podobni tańczmy proszę Fluido kochana czaszkę zgniotłem na ziemi leżała proszę łaskawie tyłki napomnij oni mi grożą hu hu na ścianach ducha mojego jak stał zabrałaś nie rozpamiętuj z uczucia zbrodni z trupem tańczysz Fluido kochana mgiełka namiętnie smęci tra la la wdzięki Fluidy miłością zdobi marsz żałobny hu ha ją na ścianach fetor ciała ciebie zasłania szybujmy świeżo lufcik otwarty roztańczmy miłość Fluido kochana bez podglądaczy hu hu na ścianach
-
[Prolog] – Słyszałeś? Nasz szef ma kochankę. – Wątpię, żeby się przejmował, że zgrzeszy. – Bardzo śmieszne... ale posłuchaj, kim ona jest. – Mów głośniej, bo akurat potępieńcy wrzeszczą. – Dorodną Anielicą. Wyobrażasz to sobie? – Może wybory trza zwołać, skoro aż tak błądzi. – W dupie błądzi. On ma dobrze. Jemu wszystko wolno. – Nie tak głośno. Jeszcze grzesznik usłyszy. – Diabli z nim. I co z tego. A muszę ci wyznać, że nawet jeden z nich wrzątkiem się zakrztusił, jak to usłyszał. – To ci nowina. Aż mi w kopyto poszło. – No nic. Nie żałujmy smoły kiedy płonie piekło. – Bez przesady. W tej chwili co innego płonie. – Taa... bierz widły, bo znowu z kotła wyłażą. Trza dźgać. – Pamiętasz jak żeśmy całą noc jednego ścigali. Aż się spociłem. – Nie lubię potu. Dostaję parchów na rogach. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ [Licho co wcześniej lub jeszcze wcześniej] Białe pierzaste skrzydła lekkie jak piórko a wielkie jak żagle, roztrząsają swoim majestatycznym machaniem otaczającą czasoprzestrzeń. Doczepione do smukłych pleców najpiękniejszej Anielicy jaką kiedykolwiek świat by ujrzał, gdyby intensywnie szukał, spełniają w każdym zakątku swoją unoszącą, jakże przydatną rolę. Melodyjny wahadłowy szum, jakby nie patrzeć niemałych skrzydeł, nie przeszkadza w najmniejszym piórku w szybujących rozmyślaniach intensywnie podwieszonej. Przez to nie zauważa, że leci między ramionami klucza. Zdegustowane kaczki popatrują na nią nerwowo. Mówi: przepraszam i wyprzedza je z pośpiechem szeleszcząc nad szpicą. Gładkie alabastrowe lico, tuli w sobie obrazki pierzastych baranków sunących w przestworzach, na dodatek białych. A przecież tak naprawdę nie powinno ich tutaj być. Nie w sytuacji w której się znalazła. Jedno do drugiego za czorta nie pasuje. Tak podpowiada rozum, lecz serce pulsuje co innego. To niepojęte. Zakochała się do suchej nitki i jest doszczętnie przemoknięta nieokreślonym stanem, którego nawet nie bardzo rozumie. Skrzydła wilgotne od palącego uczucia, nęcą pieszczotliwym pożądaniem, nawet najbardziej zasłonięty puszek. Pała nieprzebraną miłością do istoty nieskończenie wrednej, lecz diabelnie inteligentnej. Dlaczego tak się dzieje? Co ją do tego skłoniło? Czyżby miała jakąś misję do spełnienia? Długie złociste włosy szumią nie wiele mniej niż silnik z piór, który ją napędza. Trzepocząca tęsknota oplata ich gęste długości, zwijając w powłóczyste świderkowe loki. Owiewana wiatrem ze wszystkich możliwych stron, a nawet frywolnie pod wyczulone piórka, leci niezaprzeczalnie do celu podróży, niczym upierzony pocisk armatni w kierunku muru zamczyska. Serce gdyby miało skrzydełka już dawno by z piersi wyfrunęło, szybując niecierpliwie przed nią, wołając przedsionkiem: szybciej... no bez jaj... pospiesz się. # W piekle wielkie zamieszanie. Pucowanie kotłów, rogów, kopytek, wideł, dziadków do jąder oraz innych narzędzi tortur wszelakiej maści, w zgodzie z zasadą: każdemu według zasług. Całą mroczną krainę obiegła plotka, które okazała się prawdą. Ich Szef zakochany po same rogi! I to w kim? W pięknej Anielicy. Kolejny zbuntowany anioł. A swoją drogą, co to wszystko ma znaczyć. Jedyna nadzieja w tym, że będzie wcielonym złem, by nie odstawać od reszty. Chyba szef wie co robi i kogo do sypialni wpuści. Już pomału kazał język wyciągnąć. Nawet szkarłatny dywan na nim położyć. Niemożebne, żeby tliła się w niej iskierka: dobra. Z takim łajdactwem nie mamy na co dzień do czynienia. Za jakie grzechy mielibyśmy cierpieć. A tak, każdy swoje zło pilnuje, dzieląc się z innymi. Oby tak dalej. – Widzę, że szef ma dzisiaj rajzefiber. – Przestań rechotać, bo ci kopytem w mordę przywalę. – Ależ szefie. Zło piękności szkodzi. – Głupiś klaunie. Nie wiem, w co mam się ubrać. – Ubrać? Gorąco jak diabli. Po co? – Na gołego mam witać? – No tak. Nie chce szef zgrzeszyć. Rozumiem. Po tej wypowiedzi, mówiący wylatuje przez zamknięte drzwi. Możliwe, że nadal leci, prosto do kotła. # Szybciej, szybciej! Serce nadal pogania pod smukłymi żebrami. Machanie diabelnie ją męczy. Tym bardziej, że pogoda pod szkarłatno-czarnym psem. Chmury koloru zatroskanego ołowiu, wiszą nisko nad jej lotem, a wiatr wyje prosto w śliczne uszy: pieśń o zawróceniu z drogi. Ale cóż. Uczucie nie sługa. Ma polecenia poniżej progu reagowania. Nagle zupełnie niespodziewanie zdaję sobie sprawę, że nie musi ruszać skrzydłami. Przejmuje ją magnetyczny promień piekielnej siły: naprowadzająco -przyciągający-kuszący. Wtem widzi na horyzoncie: ciemną bramę piekieł. Ma wygląd gumowego diabełka. Takiego ludzie kupowali na odpuście. Tyle, że ten jest dużo większy i mniej śmieszny. Na wyciągniętym, czerwonym języku, stoi: on. Anielica wzdycha po raz ostatni w czasie długiego lotu i po chwili dokuje. # Po konwenansach przewidzianych na taką okazję, czyli: ukłonach, okrzykach, cmoknięciach tudzież tańcach powitalnych, Anielica uroczyście, przy waleniu w kotły, przyjmuję imię: Lucyfernia. Odtąd pragną żyć długo i złośliwie. Diabłom spada kamień z kamiennego serca. Rzeczywiście, stara się być złą. Jej partner, którego nazywa pieszczotliwie: Lucy, wprowadza ją w zakamarki tego typu zachowań. Aczkolwiek po płomiennej nocy, cała reszta przebiega nieco... niedbale. Na Ziemi znowu panoszy się zło. Coraz większe i większe. Szef ma nie tylko rogi na głowie, ale też całe piekło. Każdemu musi osobiście kocioł wskazać i widłami podziurawić. Czyni to z największą przyjemnością. Większą, niż te wszystkie figo fago, ze swoją ukochaną Lucyferią. To prawda, kocha ją nienawistną miłością, aż mu się chwaścik czerwieni, ale cóż... bardziej go cieszy: metaforyczna księga zła. Szybciej szczytuje w niej rozkosze. # A ona biedna robi co może. To grzesznika kopnie, to znowu maszynerię do tortur naoliwi, a to kogoś ogniem przysmaży lub wrzątkiem obleje. Potoczne diabły są w siódmym piekle. Zachowuje się jak swoja. Cóż z tego jak jej miły zaczyna ją zaniedbywać. Postanawia z nim pomówić o tej całej sytuacji, prosto w dwa rogi i dwa skrzydła. # – Trzeba przyznać, że ta jego wybranka jest całkiem do rzeczy. Baliśmy się, że będzie... hmm... dobra, a tu proszę. Jakie fajne tortury czasami wymyśla. Ma talent. A talentów nie można marnować, bo to... mniejsza z tym. – Skrzydłami mimowolnie pozamiata. – Co racja to racja. – Dobrze gadasz. – Durnowaty jesteś! Jedyne dobro jakie się u nas przydaje, to: dobre chęci. Drogi nie tego. Trza remontować. – Taa... ale coś mi się widzi, że szef ma inną. – Nie mów... zgłupiałeś? Zło cię opętało? Sorry. – No mówię ci. Wczoraj widziałem... – Cicho. Lucyfernia idzie. Jeszcze usłyszy. – Jej zemsta może być straszliwa. Przecież w torturach jest lepsza od szefa. – Licho nie śpi ino kusi. I dobrze. – Co... lepsza? No bez przesady... jak to inną. Jeszcze bardziej złą? Myślisz to samo, co ja? – A co ty myślisz? – To co ty. Dwie pieczenie na jednym ogniu. – Właśnie. Głośno już o zdradzie we wszystkich zakątkach piekła... po cichu i nieoficjalnie. Szykuje się rozłąka. Grzesznicy na tym korzystają, gdyż diabły gorąco dyskutując, zapominają do ognia szczap dokładać. Maszyny torturowe po prostu nie działają a niektórzy potępieńcy, łażą gdzie chcą. Atmosfera wyczekiwania gęsta jak smoła, z której sączy się: ciekawość. A to pierwszy stopień do piekła, więc nikt nie narzeka. Para zamknęła się w sypialni, by przeprowadzić decydującą rozmowę. A przynajmniej wszystko na to wskazuje. Nawet zimno pali siarczyście, bo ogniska wygasły. Niektóre, co odważniejsze diablątka podchodzą pod same drzwi, przykładając do nich włochate uszka. A nóż coś usłyszą. Nie wiedzą jednak o innej krótkiej rozmowie. [Licho co wcześniej] – Cześć. Jestem Lucyfernia. A tyś za pewne Diablomara? Zgadza się? – A tobie co do tego. Spadaj. – Kochasz się w Lucym? Ślepy grzesznik by zauważył. – Oczywiście. Nie jestem taką pokraką jak ty. Spójrz na swoje skrzydła. Brudne pogniecione szmaty. A ducha złego w piórach tyle, co na kuprze kolibra! – Nigdy go nie usidlisz. To ty jesteś szmatą, którą potępiony obesrał ciepłym gównem. A dupę masz płaską jak drzwiczki pieca. – Obyś dobro musiała czynić. Babrać się w tym plugastwie. Zobaczysz, że będzie mój. Może nawet na rożnie skończysz jako oskubany kurczak. Na peryferiach umysłu Lucyferni, zrodziła się ledwo wyczuwalna myśl, pewnej... prowokacji. Sama dobrze nie wie, dlaczegóż to zagaiła tego typu: konwersacje. [O pazur później] Wiele uszek słucha przy drzwiach sypialnej komnaty – Przyznaj się Lucy. Jesteś potworem.Wcieleniem zła. – Oczywiście. Czyżbyś nie wiedziała? – Dla innych. Mnie miałeś kochać. – A po diabła? – Zdradzasz mnie. Przyprawiłeś mi rogi. – Jak najbardziej. – No zerknij bydlaku, jak ja wyglądam. Dobrze, że jeno: metaforyczne. Rozumiesz, że moja zemsta ciebie nie ominie. – O tak... to rozumiem. Nauka nie poszła w las. Niefortunny wybranek z racji emocjonalnej rozmowy, nie zauważył, że była wybranka musnęła jego chwaścik: Dziesięcioma Piórkami Dobra, o których akurat w czasie rozmowy, nie wiadomo dlaczego sobie przypomniała. Po czym klątwą w niego rzuciła, kleistą jak luźne flaki rozbabrane w żółtym tłuszczu: oby ci dobro rozum odebrało! Następnie wyfrunęła z piekła i tyle ją widziano. [Licho co później. Tak jakoś trzy ziemskie lata ugotowane] – Szefie. Ognia zabrakło. Mógłbyś: nachuchać? – Synu. Chodź do mnie. Pogłaskam cię po rogach. – Ależ szefie. Co z szefem. Nie można diabła głaskać jak dobrego. – Skoro tak mówisz, to się mylisz. Proszę, bądź tak miły i przyprowadź resztę. Będziemy przytulać grzeszników. Dosyć się nacierpieli. Moje serce krwawi z tego powodu. – Ależ szefie, że powtórzę: choryś? Co ona tobie zrobiła? – To prawdziwy anioł. A gdzie się podziała? – Wyfrunęła i zniknęła. – Och, och... zostaw mnie samego. W kąciku łezki uronić muszę. – Szefie! Błagam! Bądź zły! – Opróżnić kotły. Żadnych zapiekanek. Maszyny zatrzymać. Opatrzyć rany. Dziadki jądrowe utulić do snu. – To ja już sobie pójdę. – Tylko nogi nie złam, mój ty drogi przyjacielu.Tu bardzo ślisko. Znowu w piekle zamieszanie. Szef oszalał skoro tak się zachowuje jakby rozum postradał. Jak on może łezki ronić. Wstyd szanownej instytucji przynosić. Dobrze, że chociaż nie graniczymy z innym piekłem, bo tylko na pośmiewisko i lekceważące grymasy by nas naraził, swoim, jakże niestosownym zachowaniem. Może istnieje jakiś ratunek, by zbawienne zło powróciło. I jeszcze to małe plącze się pod nogami. Akurat teraz, gdy taką hańbę przyszło znosić. Toż to gorsze od zła. Odejdź! Nie mamy czasu się z tobą bawić. A sio. Poszła! # Lucyfernia szybuje daleko od piekła. Dopiero teraz do niej dociera, co miało dotrzeć. Mimo, że przebywała w piekle jakiś czas, to nadal nie rozumie wszystkiego do końca. I za pewne nie będzie jej dane, zgłębić tej tajemnicy. Przypomina sobie jednak i to ją trochę smuci, że dotknęła go nie tymi piórkami, co trzeba. Takimi, które były jedynie w pobliżu tych właściwych. No cóż. Tam już nie powróci. Wie, że nie mogła stamtąd czegokolwiek zabrać. Nagle to zrozumiała. W tamtej pamiętnej chwili. Będzie tęsknić. Trudno. Tak widocznie musiało być. A dlaczego? Nigdy się nie dowie. Nie zna całości planu. # [Jakiś czas minął, a to już trzecie zamieszanie plus radość szatańska] Szef powrócił do zdrowia. Wścieka się z byle powodu. Przykleja błogi uśmiech na twarze szatanów. Jest przyschniętym plastrem odrywanym od rany. Może nawet od kilku, bo musi odrabiać zaległości. Grzesznicy mieli trochę pobłażania z racji tych: niewłaściwych stanów świadomości, co akurat im na dobre wyszło, ale teraz nie ma zmiłuj. Urlop się skończył. Czas wracać do cierpienia. Mają tylko nadzieję, że może kiedyś, znowu jakaś wyląduje, niczym zapomniany wyraz na końcu języka. W końcu mają całą wieczność na czekanie. – Dlaczego luzem biegają? Co tu się wyprawia do diabła? – Przecież szef kazał. Nie nasza wina, że ozdrowienie przyszło nagle. Nie zdążyliśmy wszystkich.... – Powinniście wiedzieć, że jeno przez chorobę majaczę!!! Czyście poszaleli!!! Jakbym prawie w niebie przebywał. – Ależ szefie... – Tu nigdy nieba nie było, nie ma i po wsze czasy nie będzie. Czy wszystko jasne... znaczy ciemne? – Piwo? – Co piwo... ochlapusie! Chcesz po pijaku, zło mi ty czynić? Pohańbić naszą: świętość. – Uchowaj... – Zamilcz! Jeszcze jedna tak odzywka z domysłem, a przysięgam, że razem z potępieńcem skwierczeć będziesz na żwawym ogniu. Bądź zimną smołą lub wrzącą!! Jeno: ogarek. O kant dupy świeczkę! – A szef może wysmażać tego typu głupoty. – Ja to ja. Tyś młody. Jeszcze nasiąkniesz propagandą wroga. Takiego szczęścia mi tylko potrzeba. – Szczęścia? – Głupiś jak rogi od stołu! Pytam was biesy po raz wtóry: czy wszystko ciemne? – Jak smoła, o której szef raczył wspomnieć! – To znaczy? – Wszystko ciemne! – Tak trzymać... to znaczy: lać! ###~~~### {Po dłuższym czasie} Lucy siedzi w swoim gabinecie, grzejąc ogon przy kominku. Słyszy pukanie. Do diaska! Kogo znowu diabli niosą? –Wejść!!! – Dzień dobry tato. To ja. – Tylko nie: dobry. – Szukam mamusi. – Wcześnie się tobie przypomniało. – Byłam zajęta. – Mamusia odfrunęła. Zostawiła mi ciebie. – A czemu? – Skąd mam to wiedzieć... chociaż coś mi się jarzy, czemu... – Czemu? – Bo jestem inteligentny. – A co to jest: ineli gege..tencja? Dupa z tego... trudno mi wymówić, tato. – Dupa. To lubię. Idź już sobie. Nie zawracaj mi kopyta!!! – Zobacz co zrobiłam z cienkiej skórki. Piekło i niebo. To się nakłada na rączkę i raz jest... – Wywal to łajdactwo!! – Taki jesteś zły i chcesz mi od dawna gardło poderżnąć? Przyznaj się pojebańcu! – O... kciuk do góry... chętnie bym to uczynił, ale nawet zło ma pewne granice. Tyś córka ma. – Zło nie ma granic. Ględzisz jak by ci kotłem odbiło. – O... jak miło! – Nie rymuj mi tu. Tu nie portal poetycki. I mamusi jestem też! – Właśnie! Tfu!!! – Czemu? – Czemu sremu. – A ja mam: różki i skrzydełka. A ty jesteś zafajdanym kaleką, bo masz tylko: jedno. – Super nawijasz! – A mnie dzisiaj grzesznik podrapał... o!!! A ciebie pokrako, do sześćset sześćdziesiątej szóstej potęgi, ominął. – No nie. Co za wredne słowa. Git smażalnia!! Wierzę, że go walnęłaś jak zwykle: żelazną chochlą z przytupem. – Jedną rączką walnęłam, aż siknął z bólu. Nawet jęknął przez wytrzaśnięte zęby. – Świetnie. Moja krew. – A drugą rączką z czułością obmyłam bolące miejsce. – Ja pierdzielę!!!
-
Ɓɑjƙɑ օ Ɠęsí í Lísíҽ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@~Mari*anna~ Dzięki:)→No faktycznie. W Lisio – Gęsim świecie, nie można być pewnym czegokolwiek:) Pozdrawiam:) Nata_Kruk→Dzięki:)→Dobrze, że chociaż za coś. To zawsze→coś:)). Mogę spać spokojnie:) Pozdrawiam:) -
Ɓɑjƙɑ օ Ɠęsí í Lísíҽ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Lach Pustelnik Dzięki:)→No mam taką nadzieję:).→Przecież po to to napisałem:))→Pozdrawiam:) -
––?/–– drogie zwierzaki cud stał się dzisiaj Gęś pokochała Lisa – A Lis? a Lis Gęś pokochał jeszcze teraz z miłości szlocha – To co widzimy? widzicie że dają buzi skrzydło w futro a futro w puch – Cholera! To drugi cud! zwołajmy faunę z lasów dalekich niech się nauczą jak kochać na wieki – Da się zarobić! a pewnie figurki się zrobi Gęsi i Lisa lepiej nie czekać zróbmy dzisiaj – Za pewną opłatą. no właśnie – My na to jak na lato. nauczmy zwierzaki modlitwy przydatnej by mogli wybaczyć krzywdy straszne – Kochana Gąsko Lisku spraw... o to samo proszę i ja * co moją figurkę paskudzie trącasz – Ależ… może nie dożyć modłów końca. właśnie gdy mu przywalę w durny pustostan
-
Cierpienie wiruje na wstecznym biegu. Karmelowe ciernie ranią świeczki na urodzinowym torcie. Uśmiechnij się dziecko. Masz nadzieje na dmuchnięcie. W pętelce kolorowej wstążeczki gnije pomarszczona twarz. Nie roń łez. To jeszcze nie twoja. Obca. Tego drugiego. Całe życie przed tobą. Przynajmniej tak mówią. Choć lukier na bagnie bardzo cienki. Tyle możliwości wyboru pośród łanów zbóż. Jesteś jezdnią. Szaleńczą furią pędzisz po kierowcy. Siedzi w nim samochód. Korzenie drzew w szybkim bezruchu, rzucają cienie na błękit w najwyższym dole. Przeraźliwe pohukiwanie cząstek ciszy, bębni o suche krople deszczu. Wiatraki napędzają wiatr. Mielą ziarno kwadraturą koła. Trójkątne słońce grzeje mroźnym ciepłem, a gdzieś tam, na podszewce wszechświata, biała dziura więzi w sobie mrok. Lecz ty widzisz ciemną postać. Ma prześwitujące ciało. A wewnątrz pełno czasu. Odmierzają zegary. Ubywa ich. Wskazówki przebijają ciało. Czy skorzystasz? Musisz zwolnić, by prędzej biec. Szaleństwo kryje ciebie w sobie. A może tylko zwykłe życie przemija. Czy widzisz, czy tylko patrzysz? W powiewach lepkiego wiatru szybują oderwane skrzydła urodzin. Szkarłatem odcinają pióra. Słyszysz wilgotne, miękkie stukanie. Przyszli. Możliwe, że nie wszystko stracone. Cień nadziei ściemnił galaretkę. Za wcześnie, żeby było za późno. Jesteś gorzkim cukierkiem w słodkim opakowaniu. Może znajdzie się chociaż jeden, który nie pogardzi. Zje całość Chociaż cuchniesz i dławisz. * W kłosach bielą śniła chlebem. Czas minął. A był dla ciebie.