Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @AOU AOU→Dzięki:)→To taki przeinaczony mój dawny tekst. Żeby było po 13 sylab, jeżeli słusznie policzyłem:)) Adasiowy. No faktycznie. Coś takiego! A to dopiero!→Pozdrawiam :))
  2. Nie widzą siebie nawzajem i nie wiedzą gdzie mieszkają. Inne zmysły napędzają życie. Pojęcie pionu nie istnieje. Jak powstał ich świat i jak wygląda? Kim oni są? Też nie mają pojęcia. Poruszają się przylgnięci do podłoża. Wszystko takie jest. Doskonale płaskie. Nie wystaje poza świat. Ma jedynie grubość nałożonej farby. Kiedyś owa kraina, była Wielkim Białym Płótnem. Nad nimi pusta przestrzeń, którą trudno sobie wyobrazić. Dotyk, zapach, wzajemne rozmowy oraz coś, co po prostu trudno zrozumieć, ułatwiają trochę egzystencje. Aczkolwiek ciała nie mogą się na siebie nakładać. Tak samo jak cała reszta. Jedynie stykać bokami, niewyobrażalnie płaskimi. Do swoich domów, mogą wchodzić jedynie ustalonymi ścieżkami. Przesuwanie po ścianie, jest oczywiście niemożliwe. Wyobraźnia im nie wystarcza, żeby wyrobić sobie pojęcie, o wyglądzie świata, którego zamieszkują. Są jednak krótkie chwile, kiedy widzą przebłyski otoczenia, lecz niewyraźnie i jakby za mgłą. Dzieje się tak wtedy, gdy jedno z nich wykrusza się z podłoża lub jest bardzo wytarte, prawie niewidoczne. Wtedy jest Wielkie Święto. Wielkie Coś, włochate na końcu, zbliża się do świata i maluje nowego osobnika, na miejsce tego, którego już nie ma. No właśnie. W jaki sposób mogą określać słowami, to wszystko, co istnieje poza ich wyobrażeniem. Tego też nie wiedzą. Część malująca, w przekroju kołem, sprawia wrażenie ogromnego walca, składającego się z tysięcy cienkich nitek. Są mokre, a zatem błyszczące. I właśnie w nich, mogą widzieć jak za mgłą, zarysy samych siebie i otoczenia, spoglądając z ukosa na odbity obraz. Nie daje to jednak możliwości stwierdzenia, co tak naprawdę widzą. Nawet wtedy, gdy malowany jest większy obiekt i przestrzeń odbijająca jest większa. Tym bardziej, że tego typu czynność przebiega bardzo szybko. Kiedy postać już istnieje i zaczyna się ruszać, Wielkie Coś szybko znika. Zostaje znowu nad nimi absolutna pustka. Nastaje kolejna tak zwana: noc. Po przebudzeniu, nie wiedzą w pierwszej chwili, na co patrzą. Zdają sobie jedynie sprawę, że wszystko jest nie takie jak wczoraj. Szczególnie gdy spoglądają przed siebie. Widzą wielkie ilości kolorowych ruszających się kształtów. Jakby ktoś nad nimi rozwiesił ogromny obraz z ruchomymi postaciami. Dopiero po bardzo długim czasie, gdy ich mózgi dostosowały się do nowej sytuacji, zdają sobie sprawę, że patrzą na samych siebie. Widzą świat w którym żyją. Muszą tylko spoglądać w górę. Nie wiedzą skąd, ale przychodzi im na myśl, że jakaś ogromna siła o wielkich możliwościach, rozwiesiła nad nimi ogromne lustro, równoległe do ich świata. Wreszcie wiedzą, gdzie żyją, w jakim otoczeniu, jak wyglądają, jakich mają sąsiadów. Cieszą się i wiwatują. Na dodatek zwierciadło posiada przydatną właściwość. Dostrzegają siebie jakby spoglądali z góry. Gdyby cokolwiek pisali, napisy można by normalnie odczytać. To bardzo ułatwia postrzeganie tego co czynią. Radości i zachwytów nie ma końca, lecz po jakimś czasie, kiedy pierwsza euforia mija… zaczynają dostrzegać różnice… A im więcej różnic, tym więcej waśni się rozprzestrzenia. A ten ma ładniejszy domek lepszą farbką wybudowany, a sąsiad solidniejsze ciało, takie z utwardzaczem. W tym sadzie drzewa się nie łuszczą, a w innym liście odpadają. Jeszcze inny drugiemu terpentyną zalatuje. To dziecko z farbek wodnych, a inne z plakatowych. W jednym miejscu ślad po pędzlu widoczny, a obok sąsiada wszystko ładnie wygładzone. Nerwowość jest coraz większa. Im więcej obrazów dociera, tym konflikty się potęguję. Ktoś zechciał pomóc. Uszczęśliwić. Dał im możliwość, której jeszcze nigdy nie mieli. A może rzeczywiście owa Siła była przekonana, że lustrem polepszy. Zobaczą wreszcie świat w którym żyją. Będą wiedzieli jak się poruszać i co jest ważne, a co mniej. Niestety. Poszło niezgodnie z oczekiwaniami. Tylko nieliczni, po prostu nie patrzą w górę. Żyją tak jak kiedyś. Jakby lustro nie istniało. Nie jest im łatwo. I nie wiadomo, co lepsze. Zaczynają walczyć między sobą. Tym bardziej, że w lustrze widzą kogo tłuc. Oczywiście słowo: tłuc jest trochę nie na miejscu. Okazuję się, że odwieczna tradycja zabraniająca nakładania się na siebie, przestała obowiązywać. Osobniki z grubszej warstwy farby, włażą na te z bardziej cienkiej. Wydrapują te pod spodem, z podłoża. Inni znowu nasuwają się na ściany domów, by sąsiadowi życie uprzykrzyć. Niektórzy z nerwów, dostają łuszczycy. Mieszają się z innymi obrazkami. To całe zamieszanie rodzi wiele pustych wydrapanych miejsc. Wielki Pędzel nie nadąża malować nowych osobników. A jeżeli nawet, to wychodzi mu koślawo. Jest bardzo nerwowy. Koślawe nie chcą być koślawe. Mają pretensje do wszystkich w koło. Zawiść zaczyna wrzeć. niczym gotująca się farba. Niektórzy psują swoim ciałem okoliczne obrazki, żeby były tak samo brzydkie jak one. Nie ważne, czy żywe, czy nieożywione. Wielki Pędzel jest tak roztrzęsiony, że uderza w lustro. Powstaje ogromne pęknięcie. Część świata wraca do punktu wyjścia. Nie widzą samych siebie, ale inni dostrzegają ich i to niezwłocznie wykorzystują. Powstaje wielki chaos. Już nie jest tak pięknie jak kiedyś. Niestety, pęknięcie się niebezpiecznie powiększa. Znowu następni nie wiedzą jak żyją. A ci co jeszcze mają lustro nad głową, coś jednak widzą. Wreszcie dostrzegają swoich największych wrogów. A przynajmniej tak ich w myślach nazywają, bo nie wypada tłuc za nic. Wiedzą jak się do nich dorwać. Zdrapać do gołego płótna. Do ostatniej nitki. Same pozostając warstwą farby. Pęknięć w zwierciadle jest tak wiele, że wszyscy zdrapują wszystkich, nie wiedząc, czy to przyjaciel czy wróg. Słychać nieliczne głosy nawołujące o spokojne przyleganie do podłoża, ale na nic to się zdaje. Walka jest tak zacięta, że lustro zaczyna niebezpiecznie drgać, wpadając w rezonans. Na dole odbywa się prawdziwa wojna. Taka zajadła, że w płótnie powstają dziury. Wiele istot jest przedartych na pół lub dosłownie na strzępy. Niektóre części wojujących farb, wylatują przez rozdarcia w płótnie, w nicość. A że wojuje większość, to i niewinne kończą tak samo. Rezonans doprowadza do tego, że ogromne lustro rozpada się na kawałki, które zlatują na obraz. A właściwie na resztki, co z niego pozostały. Mieszają się z lepkimi cząstkami farbek, które jeszcze tak niedawno, były żyjącymi istotami tego świata. Ostre odłamki tną płótno na strzępy. Wszystko spada, w trudną do określenia rzeczywistość. Nie ma już obrazu ani lustra. Tylko zapach świeżej farby, gdzieniegdzie pozostał.
  3. Tekście! Mój ty kochany! Niech nikt cię nie nęka Stracić ciebie o zgrozo to wielka udręka Juści dla mnie Dziś twe zdania widzę na stronie Na tym biało-czerwonym ojczyźnianym łonie Choć zachłannie myślą dziwaczne durne ludy Żwawo stanę do boju karmiąc siły wprzódy Orężem akapity tudzież dusze drukiem Na ekranie ojców naprawiać chce zepsute Kompa tutaj kładę na łonie zbóż złocistych By nie targał mącił wiatr wrogi porywisty A później na miedzy pośród krzewów zielonych Tam krew maków ojczystych wolności stęsknionych Z obcych sadów wiśnie rzucają cię pestkami Walczysz atak odpierasz twardymi spacjami Nagle swobodne góry strumyczki szemrzące Bociany orły i pszczoły miodem pachnące Interpunkcja łodyżki stokrotek kołysze Nie muszę cię ja chronić gdyż lęku nie słyszę Pod baldachim błękitny promienie złotawe Ekran już bez kajdan na blask jutrzenki kładę * Odpocznij pod niebem Tam kwiaty wróciły kwitnące Nie znikniesz na wieki Podziękuj nie mnie Łące
  4. Nie wiem skąd przybyli. Atakują ze wszystkich stron. Wgryzają się w ciało. Tworzą cienkie rządki z wirującą kolczatką. Cholerne świdrujące kreski. Słyszę wilgotny szelest. Te jeszcze na zewnątrz, chwytam całymi garściami i rzucam na podłogę. Rozdeptuje. Słyszę jak pękają. To nic nie daje. Większość z nich zdążyła wejść w rękę. Wciąż przybywają nowe. Nieustannie. Płynące szare rzeki. Otaczają mnie ze wszystkich stron. Nieustanny skrzypiący szelest, jest nie do wytrzymania. Czuje je wewnątrz ciała, lecz o dziwo, nie odczuwam bólu i nie widzę żadnej krwi. Mam wrażenie, że płyną w żyłach w kierunku serca. Pulsuje ze strachu niczym zwierzątko w potrzasku. Skóra nieustannie faluje. Szara i chropowata. Są bardzo żywotne. Dalsza walka nie ma sensu. Zaprzestanie przyniesie więcej korzyści. Lepiej stać się nimi, wchłoniętym przez miliony żarłocznych punkcików. Przeżuwają nie tylko ciało, wnętrzności, ale także psychikę. Mam zupełnie inne myśli. Szybsze i dokładniejsze. Wiem co dla mnie najlepsze, a co może mi zaszkodzić. Czuję wewnętrzną przemianę. Jestem nią. Nieustannie drgającym. Setki z nich wylatuje z ust. Nie mogą się pomieścić, ale wracają. Uparcie dążą do celu. Wiedzą, że ich pragnę i oczekuję. Wchodzą do oczu. Przez moment jestem ślepy. Nawet zaczynam się bać. Zupełnie niepotrzebnie. Teraz widzę o wiele lepiej. Krystalicznie wyraźnie. Z samych siebie utworzyły nowe oczy, a w nich drgające źrenice. Robię się coraz większy. Włażą do uszu. Słyszę o wiele dokładniej. Nieustający świdrujący szum, jeszcze przed chwilą cholernie mnie denerwował. Teraz jest balsamem. Płynącą muzyką. Zmieniłem się. Już nie jestem tym samym, co na początku. Ciało i psychika są nowe, lepsze, bardziej wytrzymałe. Jestem nimi, a one mną. Muszę znaleźć więcej do mnie podobnych. Takich jak ja. Też staniemy w rządkach. Większych. Ogromnych. Potrzebujemy żywności. Nowych ciał do zawładnięcia. Nasze moce przerobowe znacznie wzrosną. Nauka nie poszła w las, ale jej owoce tak. Będzie łatwiej polować na grubą zwierzynę i na tych śmiesznych bezbronnych ludzików. Jesteśmy głodny. Dużo nas, cholernie dużo. Drgających olbrzymów. Mali wielcy tego świata, nie mogą mnie powstrzymać. Żadna bomba nam nie zaszkodzi. A nawet gdyby, to tylko na moment. Od razu wracam do pierwotnego kształtu. Nigdy się nie mylimy. Powroty zawsze są do macierzy. Na początku biliśmy słabe. Mało odporne. Można mnie było zmiażdżyć byle butem. Lecz w miarę wchłaniania kolejnych ciał, nasza odporność wzrastała. I wzrasta nadal. To jest ważne. Wziąłem ten świat w posiadanie. Żywe istoty już nam nie wystarczą. Zresztą niedużo zostało. Żywię się wszystkim. Nie ważne czy ma w sobie życie, czy nie. Pochłaniamy co popadnie, co staje mi na drodze. Kształty nasze są początkowe. Olbrzymich ludzi. Nie byle ludzików. Są we mnie. Jestem wieloma, składających się z milionów. Idziemy ciągle do przodu. Zostawiam za sobą puste przestrzenie. Więksi i większy. Coraz bardziej doskonali. Moja empatia jest przeogromna. Zrozumieliśmy ludzkie potrzeby i tęsknoty, jak żadne inne organizmy, przybyłe na tą planetę. Wchłaniać za bardzo już nie ma co. To cholernie dołujące. Miliony moich mózgów myśli intensywnie, jak wybrnąć z tej cholernej sytuacji. Dochodzę do wniosku, że musimy zacząć pożerać własne ślady oraz samych siebie. Postanowienie wprowadzamy skrupulatnie w życie. Poczucie psychicznego komfortu nieustannie wzrasta. Ciało jest większe i potężniejsze. Pochłaniamy wszystkie jeziora i wszystkie morza. Zauważam, że obszaru pode mną ubywa. Nie martwi nas to. Pragnę być jeszcze bardziej potężny, władny i absolutnie panować nad światem. Niby wszystko takie cudowne i wspaniałe, ale niektóre nasze maleńkie ciała, wyrażają obawy, czy aby postępuję słusznie. Nawet przytaczają maksymę tych śmiesznych minionych ludzików… o nie podcinaniu gałęzi, na której się siedzi. Nic dziwnego, że w nas takie niedorzeczności. Może nie wszystkich dokładnie strawiłem i pokręcone ludzkie myśli w nas pozostały. Na szczęście jest ich mało. Nie zakłócają naszej wędrówki i moich pragnień. Pochłaniamy świat konsekwentnie i metodycznie. Bardziej rozumny, rozsądni i rozważny. Tyle genialnych umysłów w nas siedzi. Różnorodnych, a takich samych. Oprócz wspomnianych kilku milionach wyjątków. Nie przeszkodzą nam. Nie powstrzymają. Jeszcze trochę i stanę się jedynym władcą tego świata. * O kuźwa! Chwila. Jakiego świata?
  5. Na ile potrafiłem, teksty dopasowane do linii melodycznych: ''Տեɑíɾաɑყ Ƭօ Ӈҽɑѵҽղ'' → Lҽժ ȤҽթթҽƖíղ→[początkowy fragment] "Dziewczyna o Perłowych Włosach"→Omega nie masz sił błądzić znów pośród myśli niechcianych uwierz tam gdzieś za mgłą niedaleko stąd sobą bądź póki czas nie zatrzyma twych marzeń poza kres skalnych ścian wzlecieć ponad poza kres skalnych ścian pośród wzgórz inny wzrok stamtąd jest w oderwaniu szybuje i zrozumiesz swój błąd złudne tło no więc czas wspiąć się tam po tych stopniach tak stromych że aż wrócić byś pragnął bo nie łatwo ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈≈•≈•≈• {część instrumentalna!} na brzegu marzeń widzę twą twarz perłowe włosy kołysze czas lecz może słowa twoje tu są a ty daleko gdzieś tam za mgłą roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę jesteś tam wiem pójdę w blasku twych słów do twojego snu na skraju brzasku uśmiechasz się a może tylko uwierzyć chcę sukienka z kwiatów księżycem lśni naprawdę jesteś czy mi się śnisz roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę jesteś tam wiem pójdę w blasku twych słów do twojego snu {część instrumentalna} roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę jesteś tam wiem pójdę w blasku twych słów do twojego snu w oddali słyszę twój cichy śpiew może tam jesteś i cóż że wiem choć idę ścieżką wciąż jestem tu tańcem znaczona śladem twych stóp roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę jesteś tam wiem pójdę w blasku twych słów do twojego snu *| ̲̅d̲̅e̲̅k̲̅a̲̅o̲̅s̲̅ ̲̅d̲̅o̲̅n̲̅d̲̅i̲̅ ̲̅|*
  6. @Rastu Rastu→Dzięki:)↔No fakt, Czasami mi się zdarza zrozumiale. A czasami sam nie bardzo rozumiem, co napisałem. Różnie bywa:)) →Pozdrawiam:)
  7. AOU↔Też Ciebie Pozdrawiam:))
  8. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→To jeden z tych tekstów, którego zacząłem pisać, mając jeno zarys fabuły, łącznie z zakończeniem. A czasami, wiem jaki będzie koniec i ''dopasowuję'' tekst:)) Póki co spokój na niebie. Chociaż... hmm... słońce kwadratowe... to trochę dziwne... a niech to... ktoś czułkiem puka w szybę... zielonym... Pozdrawiam i życzę miłego dnia, bo nie wiem co będzie...
  9. @lich_o Lich_o→Dzięki:)→Coś mi ten wyrazbył za krótki. Spozierałem jak sroka w gnat, ale się nie zorientowałem:)) Pozdrawiam:)
  10. @Jacek_Suchowicz Jacek_Suchowicz→Dzięki:)↔Mnie chodziło o ''duchowy'' kamień wirujący w materialnym kamieniu:) Czasami stosuje za duże skróty myślowe i jest jak jest:))→Pozdrawiam:)
  11. [Prolog] Gdy teraz na spokojne o tym myślę, dochodzę do wniosku, że tak naprawdę sami byliśmy sobie winni. Pojawiły się nagle nie wiadomo skąd i akurat w pobliskim lesie. Otacza nas pierścieniem drzew. Wioska położona na ogromnej polanie, nie może zachwycać jakimś szczególnym i zaplanowanym rozmieszczeniem domów. To raczej taki swojski i przytulny chaos. Mamy za to coś, co zasługuje niewątpliwie na pochwałę. A mianowicie swój symbol, który stanowi: spirala w najróżniejszych wydaniach. Można ją dostrzec na: drzwiach, ścianach, kołyskach, czajnikach, a nawet na szczoteczkach do zębów, jeżeli ktoś takową posiada. A poza tym wiele ozdóbek wiszących i stojących ma właśnie taki kształt. Dlaczego? Trudno stwierdzić. Nikt nie pamięta. Może ma to jakieś znaczenie. Wracając do tego o czym wspomniałem na wstępie, na początku nic nie wskazywało na to, że stanowią jakiekolwiek zagrożenie. Takie po prostu ciekawostki przy zbieraniu grzybów. Jedno jest niewątpliwie pewne. Wielu naszych straciło życie. Chociaż nikt ich nie zabił. Sami się zabili. [Jakiś czas temu] Wioska zakryta cichym całunem nocy, rozjaśnionym nieco srebrzystą poświatą księżyca, tudzież nikłym blaskiem gwiazd, zapada właśnie w dziwny rodzaj snu. Nie wszyscy zdążyli wejść do swoich domów. Wielu śpi na zewnątrz. Nie wiedzą, że przebudzenie nastąpi w trochę innej rzeczywistości, która w początkowej fazie wiele nie zmieni. Tymczasem gdzieś wysoko, nad ich dotychczasowym życiem, kształtują się obiekty ledwo widoczne na tle ciemnego nieba. Skanowanie tych dziwnych istot, wobec których mają pewne, ściśle określone plany, przebiega bez najmniejszych zakłóceń. Potrzebny materiał do budowy ich ciał, który ma symbolizować znaną rzecz występującą na Ziemi, przekazywany jest w niezrozumiały, nietypowy sposób. Wspólną świadomość z możliwością osobnego myślenia i wypowiadania tubylczych słów, zyskają dopiero wtedy, gdy już będą spoczywać bliżej celu. Bardziej zespoleni z tym, co mają w planie zrobić. W końcu po to tu przybyli. W tej chwili skanowanie przyjmuję bardziej skomplikowaną formę. Kopiowanie zawartości ludzkich umysłów nie jest sprawą prostą, nawet dla nich. Ale bez tego ich misja nie miałaby żadnego sensu. Szary świt poranka otwiera nowy dzień, niczym pustą księgę z jedną wielką niewiadomą. Ptaszki ćwierkają wesoło a kolorowe kwiatki tulą w sobie krainę różnorodnych barw. Na tle czystego błękitu nieba, niewidoczny pasterz, pilnuje białych pierzastych owieczek. Płyną wolniutko, niczym leniwe pierogi w niebieskiej wodzie. Na skraju lasu jedno drzewko jest złamane. Mała dziewczynka o imieniu Zosia, biega w kółko przed domem z koszyczkiem w ręku. Buzia jej się nie zamyka, gdyż śpiewa radośnie: mamo, mamo, pozwól mi iść do lasu nazbierać grzybków, proszę, proszę, proszę... Mama stoi na progu dziwnie zamyślona. Popatruje na swoją córkę, jakby chciała ją akurat dzisiaj zobaczyć... więcej. – No dobrze. Możesz iść. Co ja już mam z tobą zrobić. Chyba wiesz, które zbierać? – Pewnie że. – No przecież wiem. Tylko wracaj prędko i nie idź za bardzo w głąb lasu. – Ależ mamusiu. W naszym lasie nie ma żadnych drapieżników. Sama mówiłaś. – Wiem. – A zrobisz z nich obiadek jak przyjdę. – Z drapieżników? – No co ty mówisz mi. Z grzybków. – Oczywiście. Już od teraz możesz się cieszyć. Stoją na swoich miejscach. Dziwny to dla nich świat. Ale trochę już go poznali. Poprzez Wielki Skan. Także sposób porozumiewania się tych dziwnych istot. Ich jest inny. Nie muszą słowami. Tutaj, wśród wysokich rzeczy są trochę zasłonięci. Dla lepszego klimatu ich działań. W końcu przybyli po to, żeby nadać większy sens. Niedawno nad wioską przeszła potężna ulewa. Dlatego staw blisko lasu, napełniła dodatkowa woda zmieszana z piaskiem. Mimo wszystko nie jest brudna, lecz do dna daleko. Mieszkańcy zaczynają być dziwnie podenerwowani. Jakby im coś odebrano, jednocześnie zostawiając. Ich podświadomość została naruszona. Po tej szczególnej nocy, jeszcze żaden z nich nie poszedł do lasu. Nie odczuwają takiej potrzeby. Jedynie Zosia, pragnie grzybkami sprawić radość, sobie i swojej rodzinie. Koszyczek przez nią niesiony, ostukuje rezolutnie wszelkie krzaczki a nawet ściółkę leśną. Dziewczynka maszeruje już jakiś czas. Wbrew przestrodze matki, coraz bardziej się zagłębia w leśne knieje. Skupisko drzew jest dość znaczne. Z uwagi jednak na to, że słońce jasno świeci nie zakłócone gęstymi chmurami, tutaj na dole jest całkiem przyjemny... klimat. Świetliste promienie, węższe na górze, a szersze na dole, buszują ciepło między wszelką roślinnością. Różnego rodzaju pyłki szybujące w ich wnętrzu, nadają im bardziej wyrazisty, subtelny kształt. Tylko ptaków nie słychać. Matka odczuwa pierwsze symptomy lęku. Przecież miała iść tylko na brzeg lasu. Dlaczego jej pozwoliła. Teraz dopiero odczuwa jakby szóstym zmysłem, że coś wisi w powietrzu. Nagle Zosia przystaje. Nazbierała już trochę grzybów, ale chce nazbierać jeszcze. Wyczuwa, że coś biegnie w jej stronę. Nie wie co, bo krzaki zasłaniają. Trochę jest zdenerwowana, dlatego nie może się ruszyć. Wtem, kawałek przed nią przebiega mała sarenka. Za chwilę następna... i następna. Dziewczynka jest dziwnie pewna, że musiało je coś wystraszyć. A źródło strachu jest tam skąd przybiegły. Odczuwa lęk, ale też wielką ciekawość. Postanawia sprawdzić, co przestraszyło zwierzątka. W wiosce spore zamieszanie. Nie tylko dziewczynka poszła do lasu na grzyby. Inni też poszli. Lecz wielu po to, żeby jej szukać. Niektórzy szybko wracają, by oznajmić, co tam zobaczyli. Że niby stoją gdzieniegdzie w poświacie słońca, w różnych miejscach, a ich widok jest bardzo szczególny. Niektórzy nawet twierdzą rzeczy niebywałe. Nikt im nie chce wierzyć. Zosia raźno maszerując, rozgarnia wszelakie roślinne przeciwności, drugą ręką trzymając koszyczek. Odgarnia różne gałązki i zwisające pajęczyny. Właśnie jeden pająk zleciał jej na sukienkę. Strzepnęła go na ziemię. W pewnym momencie, drzew zaczyna być mniej. Z lekka oświetlone zachodzącym słońcem, skrywają między sobą tajemnicę. Zosia stoi oniemiała, w pierwszej chwili nie wiedząc na co patrzy. Widzi kamienne figury, trochę zniekształcone, okryte prześwitującym obrazem. Jeżeli chodzi o wygląd, to ani to człowiek, ani kamień. Takie coś pomiędzy. Najbardziej dziwnie wyglądają twarze. Jakby zakryte szarym, nieco przezroczystym lodem. Nie wie natomiast, że figur jest dokładnie tyle, ile mieszkańców wioski. Nie dostrzega wszystkich. Pozostałe stoją w innych miejscach. Mają wielkość ludzi. Wielu zmierza w kierunku lasu. Muszą sprawdzić, zobaczyć, wiedzieć. Prowadzi ich tych paru, co wróciło i opowiedziało. Nie bardzo im uwierzyli. Że jakieś tam... figury... no nie. Toż to jakieś bzdury zapewne. Zosia chodzi między kamiennymi postaciami. Nie odczuwa już lęku. Wie, że mama będzie się denerwować ale ciekawość jest silniejsza. Jednak w pewnym momencie znowu przystaje wystraszona. Figura jest dziwnie znajoma. Wielkość też. Patrzy przez chwilę i pod delikatną maską szarości kamienia... dostrzega i rozpoznaje swoją twarz. Teraz dopiero patrzy dokładniej na pozostałe. Podchodzi do ''siebie'' bardzo blisko. Dotyka po raz pierwszy ''kamiennego'' ciała. Nie jest zimne, ale też nie ciepłe. Takie w sam raz. Ciekawość nasącza umysł. Przykłada ucho do tajemniczej powierzchni. Stoi w ten sposób dłuższy czas. Ma wrażenie, że z wnętrza dobiega cichy szept. To wzbudza w niej nieokreślony lęk. Już chce odejść, lecz nagle słowa są całkowicie zrozumiałe. Słucha uważnie. śliczna zosia przy stawie stała w głębokiej wodzie ujrzała słoneczko serduszkiem całym blask pokochała gdy jej szeptało choć do mnie dzieweczko Dziewczynka przez to że rezolutna, zadaje pytanie, czy może komuś wierszyk powtórzyć. Przez chwilę słyszy jakieś, jak jej się wydaje, nerwowe szmery. Nagle głos mówi: ''O kuźwa. Nigdy w życiu. Zaraz wduszam guzik. Dzięki. Zosia też grzecznie dziękuję za informacje. Teraz z kolei w lesie wielkie zamieszanie. Figury wzbudzają coraz większą ciekawość, ale też podświadomy lęk. Wielu jednak po tym, co powiedziała Zosia, też przykłada uszy do tych dziwnych ciał. Właśnie jeden zaciekawiony, słucha kamiennego szeptu: stoisz cicho pod gałęzią pętla zwisa ci nad głową załóż dyndaj wesolutko przyjdą ciało twe zabiorą Są też tacy, którzy za żadne skarby nie chcą do końca słuchać owych szeptów, odczuwając dziwny niepokój. Odchodzą po pierwszym słowie, lub w ogóle nie zbliżają się do obiektów. Tym bardziej, że rozpoznają własne twarze. Każdy może, ale tylko siebie. Przykładając ucho, do ''kogoś innego'' słyszy tylko ciszę. Owe głosy zostają im dziwnie w głowach. Wyrzucenie ich na zewnątrz jest niemożliwe. Jak czarne ptaki, krążą pod sklepieniem umysłu, wydziobując w nim nieodwracalne dziury. Chociaż to co usłyszeli, w sensie samych słów, było nawet przyjemne i ładne. Figury są nie do ruszenia. Jakby ich ciężar był nieskończony. Nie można ich zniszczyć żadnym ziemskim sposobem. Wszyscy ci, co słuchali, zaczynają tego żałować, chociaż nie wiedzą dokładnie: dlaczego. Żaden człowiek nie może powiedzieć innemu, tego co usłyszał. Nawet gdyby chciał. Jak się miało okazać, na całe szczęście. Matka spotyka swoją córkę na skraju lasu. Łzy szczęścia wypływają jej z oczu. Zosia dźwiga koszyczek pełen grzybów. Mimo tej przygody miała czas nazbierać. Biegnie w kierunku mamy, co sił w nogach. Już z daleka wrzeszczy radośnie, bardzo podekscytowana. Aż jej tchu brakuje: – Mamo, ty wiesz co ja widziałam. Takie fajne kamienne figury... no mówię ci. Nawet jedna powiedziała mi wierszyk. Ale nie mogę powtórzyć. – Wierszyk? Powiedziała? – No tak. Mówię przecież... wiesz co mamo, zabierz koszyczek, idź do domu i zrób obiadek. – Jak to? Co dopiero cię odnalazłam i już chcesz ode mnie uciekać. – Muszę przytulić coś bardzo pięknego, całkiem z bliska. Koniecznie. No proszę. – A co to jest? – To tajemnica. Nie mogę powiedzieć. Muszę lecieć, bo niedługo zniknie. Jest głęboko schowane i błyszczy. – No dobrze. Ale przyrzeknij, że jak tylko przytulisz, to zaraz wrócisz. – Przyrzekam, mamo. ~ Na stole talerze. Na nich duszone ziemniaczki, z sosem i grzybkami. Obiad jest zimny i nieruszony. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ Wioska zakryta ciemnym całunem nocy, rozjaśnionym nieco srebrzystą poświatą księżyca, tudzież nikłym blaskiem gwiazd, zapada właśnie w dziwny rodzaj snu. Nie wszyscy weszli do swoich domów. I już nigdy nie wejdą. Słowa stały się rzeczywistością na różne sposoby. Nie czas i miejsce na wymienianie wszystkich. Bo cóż to zmieni. Zostały tylko niezniszczalne ślady w lesie. Teraz na wieki przeklęte. Nieznana mieszkańcom przepowiednia, mówiąca o tym, że nieszczęście będzie się spiralnie powiększać, nie miała na szczęście miejsca w pełnym zakresie. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ Myśli przekazują wzajemne informacje. – Przecież chcieliśmy im pomóc. Rozweselić. Ich życie takie monotonne. – Masz racje. Tylko żeśmy nie pomyśleli o sile naszych umysłów. – Szczerze powiedziawszy, te opowiastki były całkiem fajne. – To fakt. Ale coś poszło nie tak. – Może Wielki Skan miał za duży zasięg? Nie tylko wioskę załapał. – Dobrze, że chociaż włączyłeś funkcję: nie powtarzaj. – Dzięki tej małej dziewczynce. Gdyby nie zadała pytania, to bym o wduszeniu guzika zapomniał. A wtedy... – ...byśmy wioskę wyludnili, jakby sobie zaczęli wzajemnie przekazywać opowiastki. Nawet tym, co by nie chcieli słuchać. Uratowała co najmniej kilkaset osób. – Niektórzy z nas, słowa nie rzekli. – Bo wielu nie odnalazło: siebie. Też dlatego. – Taa... powinni jej pomnik postawić. – Nigdy się nie dowiedzą, że to: ona. – A swoją drogą Wielki Skan musimy dać do przeglądu. – Przecież widzieli, że inni giną. A robili to samo. – Nie musieli naszych słów wprowadzać w życie. – W życie? Jaja sobie robisz? Sugestor za silny. Taka prawda. – A mimo wszystko nie musieli. My im tylko bajki opowiadali.
  12. w zaułkach wiatru tańczą kamienie na przekór temu co w nas jest wciąż bliżej nieba patrzą na ziemię w skalnych cząstkach wirują też tak nieprzerwanie bez horyzontu poza czasem wszelakich chwil przy złej pogodzie a także w słońcu choć nadzieja nie zawsze lśni spowite w cierniach są tajemnice w nich empatia ze skrzepłej krwi w przeistoczonym kręgu zakryte czy ofiarują nowe dni
  13. @Jacek_Suchowicz Jacek_Suchowicz→Dzięki:)→Też Dzięki za wychwycenie. Zmieniłem→czy coś nie tak, bo→póki jest czas→chyba lepiej brzmi→a jest się nie powtarza. Pozostałe →też.→→Ładny wiersz. Taki →zwiewny→wiosenno→muzyczny→Pozdrawiam:)
  14. @Franek K Franek K→Dzięki:)→Fakt. Miało być 5/5/5/4, tylko przegapiłem. Dzięki za wychwycenie. Poprawiłem. Swoje błędy zauważyć chyba najtrudniej→Pozdrawiam:)
  15. – Co tu się wyprawia, do jasnej korony. Jesteśmy Słuko. Służby Koronne. Proszę się w tej chwili rozejść. Zachować odpowiednią odległość. –No co pan. Durnia ze mnie robisz. Ja tu sam stoję. Jak mam się rozejść? – Proszę mi tu nie pyskować spod maseczki. A jak za chwilę tłum przebędzie, żeby pocieszać samotnego. – Jaki tłum? Gdzie? – Chociażby tam! – Nic nie widzę. – Bo jeszcze go nie ma, ale za chwilę może być. To nie lepiej dmuchać na zimne. Rozejść się na spokojnie. Bez rozpychania. Pókiś pan sam sterczysz. – Cholera… hmm… ma pan racje. Już się rozchodzę. Fajnie. Swobodnie. Nawet machać rękami po mojemu mogę. – No no. Tylko bez przesady proszę. Wirusy słyszą. – Mówi pan? – Nie tylko mówię, ale wiem co. – Faktycznie. Fajnie się rozchodzić samemu. Rozpychać się nie potrzeba. – A widzi pan. Słuko dba o swoich obywateli. Zawsze ma racje. ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ – Obywatelu. Zapomnieliście? – Niby ja? Niby o czym? – Dzisiaj wybory głowy. Są i nie są równocześnie. A wy tak sobie swobodnie chodzicie i co? – Co co? – W żadnych was nie ma. To przejaw niewłaściwej postawy obywatelskiej. – No jak to. Uczestniczę przecież. – Wy mi tu głupot w mądrość nie wciskajcie. – Ależ naprawdę. Biorę udział, w wersji tej, której nie ma. – Tak? To w taki razie zwracam… – Tylko nie na mnie proszę. Dosyć już na mnie zwracano. – ...honor. – Wie pan co. Tak sobie myślę, że skoro to takie wybory… kwantowe… są i nie są, to się dziwię, że nie zarządzono 50% ciszy wyborczej. – Pogadam z przełożonymi. – Że zapytam… przez co? ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ – Panie, co pan tak łazisz z klapką na muchy? Jesteśmy Słuko. Muszę pytać. – To na wirusy. Najpierw walę po koronie, a gdy spadnie, to już później łatwej paskuda zabić. Mniej pewny jest. A póki ma diabelstwo na głowie, to myśli, że mu wszystko wolno. – No coś pan. Wariat jesteś. A gdzie takie można kupić? – A ile pan da? – A ile mam? – Skąd mam wiedzieć. Zresztą mogę jedną ofiarować za darmo. – O! – Trochę wybrakowana. Koron nie strąca. Ale wie pan… w razie czego można z pięści w mordę przywalić. – Nie wiedziałem, że mają. – Mają, mają. Ja też nie wiedziałem, dopóki nie przywaliłem. – Ale to takie małe. Jak takiego trafić? – Celnie. ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈• – Halo, halo, jesteśmy Słuko. Stoją panowie za blisko siebie. Proszę się rozejść na dwa metry. – Człowieku. Spójrz w nasze maski. Jest odległość odpowiednia między nimi? No jest. – A co mnie tam wasze facjaty obchodzą. Rozpiętość przestrzeni między brzuchami, jest mniejsza niż dwa metry. – Przecież nie gadamy brzuchami, a poza tym, z nich wirusy nie wyskoczą. – Wyskoczą, nie wyskoczą. To tylko wichrzycielskie spekulacje. Trzeba się było tyle nie obżerać, w dobie pandemii. Sami sobie zgotowaliście ten los. Mandat wypiszę. Monitoring już panów łyknął. – To przez kwarantannę. Z nudów. No dobra. Wciągniemy brzuchy. – Żadnego wciągania i fałszowania obywatelskiej postawy. ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ – Ludzie. Gdzie się pchacie dwójkami? My służby… – Wiemy. Cicho być. – A nie możecie, jeden po drugim do sklepu po zakupy wchodzić? – Lepiej poza niż w kupę. Czy pan nie widzi, co tu na kartce stoi? Wchodzą po dwie osoby. – Ależ panowie. Niekoniecznie równocześnie. – My popieramy sprawiedliwość społeczną. Czemu on ma być pierwszym, a ja ostatnim, skoro kartka, też zachęca do równouprawnienia? – Jakim ostatnim? Tylko drugim? – Wcale nie, bo ostatnim. – W międzyczasie, chyba już weszło i wyszło... z dziesięciu. – A co nas to obchodzi. Oni to już inne zgromadzenie. My mamy swoje rozgrywki. ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ – Co pan tak po ciemku w masce chodzisz. My jesteśmy Słuko. Jeszcze się pan przewróci i kłopot będzie. Teraz w szpitalach pierwszeństwo jest. Zostanie pan na bruku i co? Wilka można złapać. – Pierdoły pan gadasz.. chociaż fakt. Różne zwierzątka, o różne lasy i podwórka dbają, ale przecie nie mam maski na oczach, tylko na nosie i gębie. – Co z tego. Może się zesmyknąć. – Do góry? Na oczy? No coś pan. To jakieś anty grawitacyjne pieprzenie. – A jak pan stanie, na ten przykład, na głowie, to co? Smyknie się jak nic. I co wtedy? Wywrócisz się pan i kłopot będzie. – Cholera, to już gdzieś słyszałem. A niby po co ma stawać do góry nogami. Mało tu wokół na głowie postawione. Jeszcze ja mam dokładać swoją cegiełkę. – Dobra, dobra. Nie bądź pan taki do przodu. Ja już swoje wiem, – Niby co? – Że pan by chętnie cegłę komuś na głowę rzucił, zamiast dać potrzebującym.
  16. @beta_b Beta_b→Dzięki:)→Czasami w prostych słowach, można wyrazić więcej:)↔Pozdrawiam:) @M.A.R.G.O.T MARGOT↔Dzięki:)↔Też tak sądzę, że aż tak źle nie jest:)↔Pozdrawiam:)
  17. zachować w sercu naszą piosenkę bo tak naprawdę wciąż jeszcze brzmi były dni trudne ale też piękne i tak po prostu chciało się żyć aż nagle krawędź się zatrzymała a cała reszta leciała w dół i nagle wszystko się pomieszało choć było ciepło czuło się chłód może by trzeba frunąć wysoko żeby zobaczyć czy coś nie tak szerszy horyzont księżyc i słońce byle nie zwątpić póki jest czas albo też pobiec na dziwną łąkę gdzie kwiaty zwiędły lecz nadal są może zakwitną jeśli uwierzyć że gdzieś tam czeka ten pierwszy ton
  18. nie roń łez wierzbo płacząca tyś nie zmąciła życiowy ład lecz sama wiesz że twoja zguba nie dla ciebie nie twój świat a jednak smutno choć pole szczere lecz pustka wokół ciężarem jest spójrz tam strumyk płynie cichutko więc może nadzieja płynie też pamiętam szumiałaś pod same niebo skowronek śpiewem obiecał tobie miałaś na chwilę lecz szybko zabrał wiatr nie przeprosił nawet słowem * stara wierzba agonią skrzypi ciało pęknięte z ciemną czeluścią nie jest świadoma że martwe witki tulą na ziemi płaczącą gruszkę ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈• w odłamkach zwierciadła łąkę zrodziłeś ziemia czarna i strumyk płonie ogniem szemrania zwątpień nadziei że niby co że to już koniec tam kwiaty zwiędłe i złote kłosy białe motyle złem nieskalane trup skowronka lecz pieśń została czy miłość powróci przez lustro całe
  19. Wrzosowisko o rannej porze jest ciche i spokojne. Gęsta mgła płynie nad powierzchnią, niczym zimna i śmierdząca broda spleśniałego, w swym rozkładzie, trupa. Można by rzec: no cóż, mgła jak mgła. Nie pierwsza i nie ostatnia. Nic bardziej mylnego. Gdyby wejść do jej czeluści, dostrzec by można: czarne grudki w kształcie: złamanego paznokcia. Niektóre nie są czarne, tylko brudno-żółtawe. Jak stara skóra zgniłej pomarańczy lub nałogowego palacza wszystkiego co popadnie. Rosną tu kwiatki o kształcie: malutkich czaszek. Tycie listki, czyli: małe piszczelki i miedniczki, dźwięczą w porywach leniwego wiatru, który najchętniej by stąd zwiał, ale nie ma tyle sił, by pokonać lepką mgłę. Niektóre roślinki, są o dziwo kolorowe. Jednak większość ma barwę popiołu, co zostaje po spaleniu zwłok. Co chwila ścieka z nich czerwona maź. Nieustanne odgłosy kapania na zrogowaciałą, tu i ówdzie powierzchnię, słaba widoczność oraz ciche pobrzękiwania, tworzą niepowtarzalny klimat, aczkolwiek z lekka przygnębiający. Wrzosowisko zajmuje całą okolicę. Im dalej od tego miejsca, jest bardziej suche i stabilne. Wybudowano tam małe Miasteczko. Główną jego atrakcją jest wypożyczalnia dziwacznych samochodów. Zawiaduje tym wszystkim, wielki ich miłośnik, szalony trochę, lecz nad wyraz skromny: Kałboy. Przydomek ma swoje korzenie w spostrzeżeniu, że te jego jeżdżące atrakcje mają wygląd zgoła odmienny, niż by można wnioskować z pseudonimu. Dba o wszystkie jak o własną kieszeń. Aczkolwiek nazw, ma Jego Osoba więcej. Mieszkańcy od wieków nie odwiedzają Środkowych Wrzosów. Legenda głosi, że stoi tam dziwna budowla o dziwnym kształcie, niewidoczna z daleka, z jeszcze dziwniejszym mieszkańcem. Tubylcy nie żywią nadziei, że jest to istota o gołębim sercu. I słusznie. W Miasteczku wielkie poruszenie. Późną nocką obudził wszystkich przeraźliwy wrzask. Od razu pomyślano, że nie chodzi tu o żadne: koty w rui. Odgłos był bardziej ludzki z przekleństwem na końcu. Powtórzony dwa razy, a zatem niektórzy byli już rozbudzeni i usłyszeli dopiero jako powtórkę. – A łaj! Kuźwa! – tego typu dźwięki wyrwały tubylców ze snu. To Pan Aucio walnął młotkiem we własny palec, łamiąc przy okazji paznokieć, bo w czasie lotu narzędzia, spojrzał na obrazek, który wisi na ścianie. Przedstawia fragment wrzosowisk z których coś wystaje. Jakaś budowla. Malowidło wisi w jego gabinecie od wielu lat, ale on dopiero teraz, dostrzegł pewien szczegół i to go trochę zmroziło. Gdzieś tak w połowie konstrukcji zauważył znajomy: herb. Dwa skrzyżowane palce z długimi paznokciami. Toż to jego rodzinny! Z dziada pradziada. Pomyślał o znanej legendzie. Skojarzył. Pokombinował umysłem i doszedł do wniosku, że tam daleko mieszka jego dziadek lub pradziadek lub jakiś inny krewny. Ale z tego co słyszał, nie można go zaliczyć do istot miłujących bliźnich swoich. Od tego momentu wstyd go nawiedzał za krewnego. Przed wypożyczalnią samochodów stoi tłum mieszkańców. Pan Aucio jest bardzo lubianą postacią. Chociaż raczej małomówną. Wszyscy w jego kierunku wykrzykują wyrazy współczucia, z powodu bólu jakiego doznał, łamiąc i trzaskając paznokieć oraz z uwagi na wiadome pokrewieństwo z tym paskudem, który chyba naprawdę istnieje. Pan Kałboy póki co, stoi i słucha pokrzepiających słów: – Ty facet… do dupy z krewnym. Jeżeli do tego czasu nie dał znać o sobie, to na pewno trup. – Żeby ino – zwątpił Pan Aucio. – Lepiej zgubić paznokieć niż więcej zgubić. Dobrze mówię, co? – Musimy załatwić twojego krewnego. No chyba, że nie żyje. – Chyba żyje, bo ostatnio od strony Środkowych Wrzosów, strasznie czuć. – To raczej nie żyje. – Albo żyje i śmierdzi złem. Czarne moce są po jego stronie. Szkoda, że nie po naszej. – Hej ty! Stul twarz. Głupiś do samego końca. – Do końca czego? – Może nas? – Ale śmieszne. Miłośnik Samochodów zaczyna odczuwać niepokój. Coś mu mówi, że puknął w paznokieć nie przypadkowo. Jakby jakaś ciemna siła go do tego zmusiła. Przypomniał sobie, co powiedziała jego babcia, gdy był jeszcze dzieckiem. Teraz wie, że zapamiętał jedno zdanie: „Jak kiedyś walniesz palec młotkiem... a dokładniej w paznokieć, to może mój stary odzyska wiarę we własne siły. Dostanie zapału do różnych działań. Bo póki co jest strasznie leniwy” I oby leniwym i bez wiary pozostał. Co ja najlepszego zrobiłem? – pomyślał MiSa. Gdyby spojrzeć na Środek Wrzosowisk z lotu ptaka, widać gołym okiem: żółtawo-różowe kółko. Spojrzenie z pozycji ziemi, daje zgoła inny obraz do oglądania. Ogromny palec wskazujący, ze szpiczastym czarnym paznokciem na wierzchołku, jest do pozazdroszczenia Zamkiem, jeżeli chodzi o metry kwadratowe do biegania. Ale nikt w nim nie biega. Tylko siedzi samotnie jak ten palec, na Paznokciowym Tronie. Śpi. Nagle słychać przeraźliwy trzask na szczycie zamku. Właśnie w tej chwili Pan MS, uderza wspomnianym młotkiem. W tym samym momencie, pęka Wielki Paznokieć stanowiący nieprzemakalny dach. Telepie swoją połówkę po uskokach dachu, by zakończyć wędrówkę we mgle. To budzi Ciemnego Paznokterrora. Myśli chwilę, oddaje mocz i pragnie zemsty. Chociaż nie wie: za co. Odnalazł sens życia. Wstaje z fotela, planując w międzyczasie najazd na Miasteczko. Jego wojsko też już nie śpi. Właśnie zaczyna wystawać z ziemi jak rosnące szparagi. Takie ranne ptaszki. Na ulicach kolejne zamieszanie. Wszystkim naraz łamią się i odpadają paznokcie. Co chwila słychać ciche stukanie o bruk. Nawet nikogo nie boli za bardzo, ale jest to pewien znak, że nadchodzi: coś, od strony Środka Wrzosowisk. Od jakiegoś czasu, tubylcy są przekonani, że Krewny Miłośnika, faktycznie istnieje. Poszli nawet do Rady Starszych. Tylko jedna Babcia została z całego zgromadzenia. Zapytali, co będzie. Usłyszeli słowa; – A co ma być? Wojna będzie. Wroga bić. Gdziekolwiek będzie dostępny. Wtedy Pan Aucio rezolutnie zapytał: – A czym? – Konikami chociażby i światło… tego tam. – Aaa… wiem… o co chodzi… nie pomyślał bym. – Nie obraź się, ale ty rzadko myślisz normalnie. A strategicznie, to już zupełnie wcale. Słusznie mówię – rzekła Rada Starszych. Ogromna brama zamku jest otwarta. Wychodzi przez nią jedyny władca przygnębiających włości: Wielki Paznokterror. Ma inny wygląd niż w uśpieniu. Stanowi ogromny, kilkunastometrowy żółtawy palec, zgięty wpół, z wysuniętym do przodu ostrym paznokciem, o długości bodajże dwóch metrów. Jakiś czas nie był przycinany, gdyż w komnatach nie ma nożyczek. Podwładni Wielkiego Palucha, wyglądają tak samo jak ich pan, tylko że trochę mniejsi. Ale za to bardziej zaciekli. Po chwili całe setki zgiętych do przodu Paluchów, podąża w kierunku Miasteczka. Słychać głośny szelest wzajemnych pocierań paznokciowych. Tego co idzie z przodu, powtórnie przedstawiać nie trzeba. Nie wiadomo w jaki sposób są napędzane, gdyż nie mają nóg. W Miasteczku pierwsze objawy paniki. Lecz Pan Kałboy, otwiera maski wycackanych samochodów. Wewnątrz biegają stada metalowych koników mechanicznych. Może będą przydatne do walki. Właśnie jednego z nich uspokaja głaskaniem, gdy nagle słyszy krzyk swojego sąsiada: – Paluchy nadchodzą. Nawet wiemy, kto nimi dowodzi. Twój pieprzony krewny. Jest największym z nich. Mają cholerne dzioby. Nie wiem co to jest, ale ostatnio coś takiego sobie obcinałem. Im też trzeba. Bić wroga! Byłem na wieży strażackiej i widziałem. A teraz biegnę z powrotem, bo zapomniałem włączyć syreny. Kolejne zamieszanie w Miasteczku. Tym razem połączone z popłochem. Ale jeszcze z czymś. Z jasnym poczuciem, że należy walczyć za Ojczyznę. Nawet jeżeli wrogami, dowodzi jeszcze większy wróg i chociaż należy do rodziny faceta, którego lubimy. Nawet Rada Starszych krzyczy wojownicze słowa, wymachując lokówką. Wielki Paluch sunie w kierunku przeznaczenia. Aż mu się paznokieć ślini, gdy myśli o nadziewaniu ciał. Za nim setki Mniejszych Paluchów. Zgięte wpół z wystającym, zrogowaciałym ostrzem. Wysoka trawa opływa ich porowate ciała. Wyglądają jak stada długich szyi, pokracznych łabędzi. Są coraz bliżej miasteczka. Otaczają całą rozległą osadę. Nie ma żadnych murów. Dotarli do celu. Zemstę czas zacząć. Pan Aucio stoi na dachu samochodu. Tym razem piękno jest nie ważne, tylko wzajemna walka z barbarzyńcą. Dostrzega sunącego wroga. Zmutowanego członka rodziny. Cholerny Dziadek. Co z niego wyrosło. Ciekawe, czym go Babcia karmiła. A może on sam, wtranżalał co popadnie. Nie ma oczu, ale idzie, jakby miał. Nie tylko on. Ale czym się przed takimi bronić. Paluchy wpadają na ulicę. Wielu nadziewają na paznokcie. Nawet niektórych ciekawskich, z okien wydłubują. Inne pomagają im czyścić narzędzia, zesuwając zwłoki. Spadają z mokrym plaśnięciem. Krew sika na wszystkie strony. Lecą szczątki, jak parodia krwistych naskórków i flaków z majerankiem. Brudzą samochody. A to już Pana Aucia, bardzo zdenerwowało. Podbiega do niego ten sam rezolutny sąsiad. Drze się jak podarte gacie: – Wykorzystajmy Światłoplujki Miłości!! Przecież mamy je w posiadaniu. Rzeczywiście. Zapomniano o tej dziwnej broni. Żywi tubylcy biegną na wszystkie strony. Chociaż niektórzy zostają nadziani. Widać podłużne cienie od wysokich wrogów. Zaangażowani lecą co sił w nogach do magazynu. Po chwili taszczą zapomnianą broń. Tylko trzeba ją naładować. Tubylki i tubylcy śmigają do swoich domków. Ulice niebezpieczne. Nie można się skupić. Ładują broń potrzebną energią. Wylatują zdyszani, lecz mimo wszystko, pełni sił do walki. Kobiety też. Dzieci są zamknięte w domach. Oglądają bajkę: „Tajemnica Wrzosowisk i co z tego wyniknie.” Pan Aucio słyszy słowa: – Ale ja nie mogę. Dzisiaj nic z tego. – Jak to nie możesz – strofuje MS. – To dla dobra ojczyzny. Postaraj się. Wielki Paluch i pozostałe plują Czarnym Światłem. Karabiny atakowanych: białym. Gdy ktoś dostaje: czarnym, to atakuje swoich. Lecz Białe Światło przepala wrogie paznokcie. Odcina od macierzy. Spadają z łoskotem na ziemie. Paluchy i ludzie brodzą w nie wiadomo czym. Zdarza się, że białe i czarne światło, tworzy wypadkowe. Kto dostanie szarym, to nie wie, kogo kochać a kogo bić. Co jest dobre, a co złe. Siada na bruku i płacze. Jeden z tubylców kołysze się na wielkim wklęsłym paznokciu, leżącym na ziemi. Huśtawka jak na giełdzie. Trudno celnie strzelać. Z tyłu zostaje mu coś odcięte. Krew kapie z niego i z tych dziwnych dachów. Wielu robi fikołki, bo ślisko jak w rzeźni na posadce. Całością napastników kieruje: Wspomniany Już Tyle Razy. Trzeba go zniszczyć za wszelką cenę. Miłośnik Samochodów płoszy: Metalowe Koniki. Są Pegazami. Fruną na Wielkiego ze wszystkich stron. Wtapiają swoje mechaniczne ciała w jego biologiczne. Wgryzają do środka. Tupią kopytkami po paznokciu, robiąc głęboki rowek. Na dodatek białe światło wypala mu dziurę na wylot. Widać przez nią fragment wojny. Ale już nie długo. Podły Krewny jest coraz słabszy i zrezygnowany. Gdyby miał oczy, to by płakał za pewne.Tym bardziej, że już nie ma dwumetrowego paznokcia. Krew mu spływa po skórze. W końcu upada do przodu, robiąc czubkiem wielką dziurę. Pozostałe czynią to samo. Jak jeden umysł, zastygając na ziemi z trójkątnym prześwitem. W czasie wielkich porządków, jakoś wywieziono wszystkie Paluchy i głęboko zakopano w oddali. W miasteczku znowu zapanował spokój. Jest jak dawniej. Zginęło mniej niż by się mogło wydawać. Powędrowano na Środek Wrzosowisk, by zobaczyć Zamek. A tam pustka. Nawet mgły. A kwiatki normalne kolorowe. Teren podmokły, ale nie aż tak. Po dłuższym przemyśleniu, na miejscu w którym stał Zamek zbudowano przytulny Salon Kosmetyczny. Główna atrakcją, jest manicure: ala Paznokterror 77777777777777777777777777777 – Mamusiu, wiesz co? – No nie wiem. – To ci powiem. W naszej piaskownicy coś się pod spodem ruszało, ale na wierzch nie wyszło, bo przykryłam wiaderkiem. – Co ty nie powiesz, słoneczko ty moje.
  20. kapią krwinki kapią kucharz kopulasty krajzegą krojony kadłubek krzaczasty kanibale krzepkie kładą kiść kabaczków kropią krwią krzepliwą kilogramy kłaczków kiełbasy kłykcie kałduny krojone karmolada kotlet kutaski kiszone kocioł karbowany klekotanie kiełków kleistych kosteczek kosmatych kuperków kwaszona karkówka keczup kartofelki kopytka koperek kaszlące krewetki krupnik kipi krtanią kłaków korzec kupy kolana klejdrają kokietują kluchy kciuki kąsa kotek kołuje kapusta kołowroci karczek kędzierzawa kluska kanibal kaprysi kruche kłapie kiszki kruszy kłami kaszę kanciate kamyszki * księżyc krzywo kuka kły koszmarne kluczą kaput kanibale kolacyjką kuszą --
  21. Pomieszanie w zorzy misiu jest schowany białe futro zwisa z chmur swe marzenia tam podwieszę czekać będę tu na cud sopel lodu wzięty z jutra niech w przeszłości sobie taje księżyc kusi swą poświatą ślicznych kwiatków całun gdzieś muzyka jest zwijana w środku nuty oraz rytm już rolada dźwięki smaży operowe kiszki lśnią mały robal drepce w liściu jak w zielonej swej izdebce a szkielecik drobny szuka zagubionej kostki w trawie ze słoneczka leci promień i łaskocze toń strumyka supernowa gdzieś wybucha małe dziecko dłubie w nosie gdzieś na polu tam na między miłość trzęsie się ze strachu czasoprzestrzeń skiby ziemi przeinacza w grudkach czasu przyjaźń haczy się o zawiść przeciąg warczy na zamknięcie jutro lepi się do teraz pali szary się przerębel na huśtawce siedzi rozpacz ona tak się ciągle waha w którą stronę ma zeskoczyć mała myszka na sznureczku zegar czas sobie zlizuje z tej sprężynki swego trwania ni to stoi ni to spada jabłko z gruszy do istnienia leci mucha do obucha trzonek gładki jak łysina krew na pieńku już tańcuje stworki nadal będą żyły kropla rosy nie oznacza kwantowianka ucieszona światło dźwięczy na tej strunie w zawiniętym wewnątrz światem Kwaśna Wersja Słodyczy nie powiem niczego sobie kostki cukrowe lecz cóż z tego skoro tyle złości każda ma w sobie przepychają jedne drugie prostokątnością tudzież kantami każda sobą inną rani przed nimi kostka miodu potężna złotem zabłysła słodyczą nieskazitelna pachnie nią jak cud rozkwita cząsteczki cukru swym blaskiem nasyca pragną dotknąć lub chociażby musnąć by wybrać drogę jedynie słuszną lecz nagle dłoń z wysoka objawienie obraca punkt widzenia inny wyznacza po drugiej stronie piołun gówno i cytryna wiele kostek kryształków nie zgina
  22. wewnątrz stukają ziarenka drobinki czasu na szklanych ściankach malują echa kap kap sączą się chwile jak wrzące skrawki szkła na dnie zastygłe puk puk coraz więcej spadają nieczułe obojętne tam bliżej nieba wciąż nieprzerwanie dół górę zmienia i nie wiadomo czy los śmierci wyrwie by jeszcze darować odwrócić klepsydrę
  23. Eliksir Miłości Nie może już dłużej egzystować w takim przygnębieniu i poczuciu winy. Szpony zła rozrywają umęczone wnętrze duszy. Jest bardzo głodny. Dobrze, że posiada przydatną umiejętność. Może temu zaradzić. Gdy ciemno to łatwiej. Idzie do parku. Zabija z łatwością. Kolejną tego wieczoru, nad którą dostrzega aurę dobra ponad normę. Wysysa całość z ofiary, jedząc zakrwawione ciało. Niestety. Na drugi dzień nie przeprowadza staruszki przez jezdnię. Kobieta wnętrznościami przytula zebrę. * Zmierza do ciemnego lasu. Tylko tam widzi migoczące lśnienie. Szarpie kęsy dobroci. Obgryza kość żując niewinną skórę. Licząc łącznie siedem wystarczyło. Może odetchnąć z ulgą. Znowu będzie prawdziwie kochać i miłować Wybaczam Tobie Był załamany. Nie wiedział, czy na pewno zasługuje na niebo. Pewnego razu usłyszał, że im więcej wybaczy, tym jego szansa wzrośnie. A zatem podjął odpowiednie kroki. Poprosił przyjaciela, żeby udawał, że jest jego wrogiem i żeby zaczął go krzywdzić. On będzie mu wybaczał, w ten sposób nabijając potrzebne „punkty” Niestety. Ów człowiek żądał coraz większych krzywd, gdyż wartość wybaczenia, była ciągle za mała i nie miał pewności. Dlatego psychika przyjaciela uległa zmianie. Mając dość nagabywań, a jednocześnie za bardzo przejęty swoją rolą… zabił jego żonę i dziecko. Usłyszał→przebaczam tobie. * Na pogrzebie lekko się uśmiechał, spoglądając w niebo. Zyskał pewność. .
  24. Tak bardzo chciałam żebyś wyzdrowiał. Byliśmy na łące. Ciemny całun zaścielił horyzont. Ty uparcie obserwowałeś strumień. Wiedziałam co w nim widzisz i czego pragniesz. Jednak za każdym razem, widniał smutek na twojej twarzy, gdy patrzyłeś na puste, wilgotne dłonie. Poprosiłam, byś spojrzał w niebo. Lecz tam go nie widziałeś. Ja w tym czasie utopiłam drożdżówkę. Nie usłyszałeś pluśnięcia. To był nasz wyjątkowy dzień tej nocy. Miałeś tyle radości w oczach, kiedy wreszcie wyjąłeś księżyc.
  25. Dziewczynka obudziła się cała zapłakana. Śniła o matce, która opuściła ją niespodziewanie, bez słowa pożegnania i jakichkolwiek wyjaśnień. Dlaczego tak nagle? – rozmyślała leżąc nadal w łóżku. – Czyżby była aż tak niegrzeczną, że matka miała jej po prostu dość.To przecież niemożliwe, zawsze starła się być kochającą córką, chociaż nie zawsze robiła wszystko jak trzeba. Od tych wszystkich rozmyślań, znowu zasypia i znowu jest z nią. Siedzą na łące, na zielonym kocu w kratkę, jedząc dużo różnych pyszności, przyniesionych z domu. Nagle obraz znika i widzi zupełnie inny. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że powtórnie się obudziła. Na brzegu łóżka, siedzi dziwna postać w białej sukni, przyozdobionej stokrotkami. Dziewczynka zaczyna się nawet trochę bać. Kto to może być i czego może chcieć, gdyż przypuszcza, że przyszła tu w jakimś określonym celu. – Wiem, że tęsknisz za swoją matką – mówi kobieta, spoglądając na leżącą. – Powiem ci jak to było, a ty zdecydujesz, jak postąpić – dodaje po chwili, jakby zamyślona. – Możesz ją odzyskać, jeżeli z całego serca tego pragniesz. – Przecież, wiesz, że pragnę – powiedziała ze łzami w oczach. – Jak mogła mnie zostawić samą. Powiedz proszę, co się stało i co mam zrobić, by do mnie powróciła – Twoja matka wyszła na chwilę do ogrodu. Trochę wcześniej musiała tam być ta straszna wiedźma... – Wiedźma? Ta o której wszyscy mówią? – zatrwożyła się dziewczynka. – Niestety, właśnie ta. Zapewne niektóre rośliny zatruła tymi swoimi niecnymi myślami, pełnymi najgorszego zła. Twoja matka musiała je zjeść i stała się bardzo złą kobietą. Nie chciała cię znać. Słyszałam też, jak mówi sama do siebie, że z takim bachorem, nie chce mieć nic wspólnego. Nie mogłam nic na to poradzić. Nie wtedy, gdy czar był świeży. – Jak chleb? To straszne co mówisz. – Jest jednak pewna nadzieja. W tym samym ogrodzie, znalazła złote naczynie. Podejrzewam, że to sprawka tej samej wiedźmy. Zachwyciła się tym blaskiem tak bardzo, że ciągle trzyma przy sobie. Wiem jednak, że gdyby ktoś sprawił, że mu to naczynie odda, to wtedy czar przestanie działać. – Czy wiesz, gdzie teraz moja matka? Daleko ode mnie? – No cóż. Może nie tak daleko, jak jej serce od ciebie, ale blisko też nie. Teraz przesiaduje blisko przepaści. Na dnie płonie wieczny ogień. Ona bardzo lubi tam spoglądać. To jeszcze bardziej wzmaga zło. Jeżeli chcesz ją odzyskać, to musisz tam się udać. – Tak, wiem, ale jestem tylko małą dziewczynką. Bardzo bym chciała, ale strasznie się boję, takiej samotnej wędrówki. – Niestety, to jedyny sposób. Musisz sprawić, by tobie to naczynie dobrowolnie oddała. Wtedy wrzucisz do przepaści, by spłonęło. Odzyskasz w ten sposób matkę. – A wiesz chociaż, w którą stronę mam pójść – zapytała, chociaż było jej smutno, po tym wszystkim co usłyszała. – Tak. Wiem. Wskażę ci drogę. Wędrowała dość długo wśród wielu przeciwności, które musiała pokonać. Odczuwała jednak pewną niewidzialną opiekę nad sobą. Owa kobieta ją zapewniła, że nie zostawi jej samej, chociaż nie może z nią pójść. Zadanie musi wykonać sama. Wiele nocy nie spała, słysząc różne odgłosy, a niektóre były bardzo blisko, lecz po ciemku nie widziała, do jakich zwierząt należą. Nie rezygnowała jednak z wędrówki, gdyż trzymała ją na drodze wiara w to, że wszystko zakończy się pomyślnie. Wtem dostrzegła białą wiewiórkę, siedzącą wśród różnorodnych kwiatów. Nie zdziwił ją nawet kolor, ale za to przyszedł jej do głowy dziwny pomysł, żeby tych kwiatów nazbierać. Wiewiórka biegała przy niej gdy je zbierała, jakby ją to tego zachęcając. Gdy już miała tyle, że ledwo mogła unieść, wyruszyła w dalszą drogę. Miała wrażenie, że białe zwierzątko kiwa do niej jasną łapką na pożegnanie. Na miejsce przybyła zupełnie niespodziewanie, jakby nagle obudziła się ze snu. Po prawej stronie zobaczyła krawędź przepaści i dziwną łunę unoszącą się dość nisko. Słońce właśnie zaczęło zachodzić, ciesząc wzrok pięknym widokiem, lecz ona nie bardzo to piękno dostrzegała, gdyż miała oczy pełne łez, w których, jakby na przekór, wirowały nieliczne iskierki nadziei. Myślała intensywnie, co by tu zrobić, gdy wreszcie ujrzy matkę. Przecież tego naczynia dobrowolnie nie odda. Wtem jakby coś ją tknęło, gdy tuliła kwiaty, które nadal trzymała. Spojrzała przed siebie. Zobaczyła matkę, którą w pierwszej chwili nie poznała. Zło odcisnęło piętno na jej twarzy. – Czego chcesz wstrętny bachorze? Przyszłaś przeszkadzać? Nie widzisz, jaka jestem piękna. Naczynie nie kłamie. Jest złote. Widzę w nim swoją twarz. Nie chce przestawać patrzeć, ciesząc się swoim pięknem. Idź stąd, bo tak cię stłukę, że własna matka ciebie nie pozna. A teraz zejdź mi z oczu, przebrzydła dziewucho. Moje piękne oczy patrzą gdzie indziej. Przybłędy w postrzępionej sukience nie chcą oglądać. – Jesteś moją matką – musiała to wreszcie wykrztusić z siebie.. – Co? Kim jestem? Jak śmiesz tak do mnie mówić. Mam być matką takiej chodzącej szmaty, jaką ty jesteś. Do prawdy moja cierpliwość się kończy. Odejdź pókim dobra. – Proszę, najpierw spójrz na te kwiaty. Musisz przyznać, że są piękne. Czyżbyś ich nie widziała? – Kwiaty? No faktycznie, są piękne. Ty coś kombinujesz. Przyznaj się łajzo jedna. – Nic nie kombinuję. Przysięgam. Pomyślałam tylko, że gdybyś się tymi kwiatami cała ozdobiła, to byłabyś o niebo piękniejsza. Przecież ci na tym zależy, żeby taką być. – Cholera. Dawaj. Przyozdobię się w nie.Chyba masz pokrako racje. Tylko naczynie nie położę na ziemi, bo się zapaskudzi. – Chętnie potrzymam. Przysięgam, że ręce mam czyste. Jak widzisz kwiatów nie pobrudziłam. – No dobrze. Widzę. Zabieram kwiaty, a ty trzymaj. Tylko uważaj, bo jak ci wyleci z rąk, to będziesz je miała połamane na drobne kosteczki. – Będę uważać. Kobieta zaczyna zdobić swoje śliczne ciało. Nie zauważa, że dziewczynka biegnie w kierunku przepaści. Nagle kobiecie coś podpadło. Ozdobiona kwiatami, zaczyna ją gonić. Uciekinierka, czuje za sobą woń kwiatów. Teraz wstrętną i obrzydliwą. Jest coraz bliżej krawędzi. Paskudny zapach się nasila. Jakby chłonął w siebie, całe zło. Wie, że matka ją prawie dogania. W ostatniej chwili rzuca naczynie, na dno przepaści, prosto w ogień. W tym samym momencie, czuje za plecami intensywny zapach kwiatów. Teraz zupełnie inny. Nieziemsko cudowny, dla spoconego nosa. Wie już, że nie przyszła w to miejsce na próżno. Obraca się w kierunku odzyskanej miłości. Nie odczuwa lęku. Matka ślicznie wygląda taka przyozdobiona. Jak dobra wróżka. Przytula swoją córkę, a ta słyszy tylko trzy słowa, ale jakże wspaniałe; – Wracajmy do domu.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...