Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @ais Ais:)→Adyć popełniam. I to dość:) Ale w sumie, to może być pewna... metafora→brak literki ''robotowej''. Są bardziej... ludzkie:) Czy to dobrze, czy źle? Nie wiem, czy poprawić::)?
  2. >#< Cisza jest tak przeraźliwa, że tuptanie mrówki na lewym pasie źdźbła trawy, odbija się głośnym echem w całym lesie. <#> Tak naprawdę sosna jest podobna do wszystkich pozostałych. Stoi spokojnie na skraju polany, nie wyróżniając się niczym szczególnym. No chyba żeby spojrzeć trochę dokładniej. Ale nawet w takiej sytuacji, trudno cokolwiek dostrzec niezwykłego w jej wyglądzie. Gdyby jednak zacząć się wspinać na owe drzewo, to po jakimś czasie można by ujrzeć na jednej z gałęzi, pierzasty drgający obiekt, o raczej małej wielkości. To mały barwny ptaszek, przyszpilony szyszką między dwie cienkie gałązki. Mokre wnętrzności przylepione do ścianek, odbijają migoczący promień Słońca. Toną w szemrzącym czerwonawym źródełku, kołysane przez śmierć. Słaby wiatr wprawia w ruch martwe piórka. Te zlepione, to nawet nie drgają. Na maleńkiej wystającej kości przysiadł kolorowy motylek. Jego wielobarwny wzór zlewa się z różnorodnym upierzeniem, które już nigdy nie pofrunie, niesione na płaszczyźnie ciała, z którego wyrosło. <#> Matka z siedmioletnią córeczką idą przez las. W ten sposób postanowiły uczcić pierwszy dzień jesieni. Słońce prześwituje przez liście oraz między nimi, w nieustającym migotaniu. Jakby ktoś garściami diamentów gęstwiny drzew obrzucał. Ptaszki śpiewają wesoło, rozciągając nad runem leśnym pajęczynę ze szczebiocących nutek. Atmosfera jest tak zachęcająca do rozmyślań, że matka dopiero po chwili zauważa, że idzie przez las sama. Natychmiast krzyczy imię córki. Odpowiada jej echo i nic poza tym. Jeszcze raz ją nawołuję. I znowu nic. Dosłownie nic. Bo nawet ptaki umilkły i wiatr ustał. Na dodatek słońce zakryła ciemna chmura. Zrobiło się chłodno. A córeczka jakby się pod ziemię zapadła. Nagle matka zauważa ciemną smugę sunącą między drzewami. Tworzą ją niewielkie punkty. Przemieszcza się szybko i po chwili znika. Towarzyszy temu dziwny dźwięk. Trudny do określenia. Wtem matka słyszy głos: – Mamo tu jestem. Musiałam wejść w te krzaki… – Jak chciałaś siku, to mogłaś mi powiedzieć. Nie znikaj tak nagle. Przyrzeknij, że tego więcej nie zrobisz. – Ależ mamo, musiałam tu wejść. Coś mnie tutaj zaprosiło. – Zaprosiło? – One mnie zaprosiły. Tańczyły wokół mojej głowy i mnie rozśmieszały. Robiły takie dziwne śmieszne rzeczy. Rzeczywiście posikałam się ze śmiechu. Prawie tchu nie mogłam złapać. – Co ty nie powiesz. Stanowczo czytasz za dużo bajek. – Mamusiu! Ty mi nie wierzysz, tak? – Trudno uwierzyć w takie… coś. – Nawet dotykały mojej twarzy. Ale ja tak się śmiałam, że nie miałam sił je odgonić. W końcu same odleciały, aż liście szeleściły. No mówię ci. – Odleciały? Dobre sobie. A to co? Masz małe zadrapanie na policzku. – To chyba od jednej z nich. Nie boli mnie. Kotka którego rzuciłam w złości patykiem, chyba bardziej zabolało. <#> Grzyby tego roku tak bardzo obrodziły, że w niektórych miejscach, jest ich więcej niż można nazbierać. Wtem ciszę rozprzestrzenia na wszystkie strony: szelest liści i gałęzi oraz odgłosy szurania. To człowiek człapie z wielkim koszem w ręce. W pewnym sensie: podwójnym, gdyż wczoraj dostał kosza od narzeczonej. Dlatego wybrał się na grzyby. Chciał muchomora znaleźć, lecz nie brać na wynos, tylko zjeść na miejscu. Jednak gdy widzi wkoło tyle prawdziwków, to dostaje apetytu. Co zwłokom po apetycie, myśli sobie. Mało to nieboszczyków widział. Nagle coś chrupnęło pod butem. Nie przejmuje się tym. Nawet nie patrzy, na co nadepnął. Bo niby kogo miałby przeprosić? Zresztą i tak by nie przeprosił. Śmiech tak pomyśleć. <#> Jest cichutko i spokojnie, jakby ktoś maki poukładał na leśne runo. Słoneczko pomału zachodzi, wsysając swoje promienie do płonącej gardzieli. Jutro znowu je wypuści, by pobiegały sobie po tej okruszynce Ziemi. Uśmiecha się pobłażliwie gorącą paszczą, znikając za horyzontem. Ale czerwonawy poblask pozostaje. Nagle słychać: ciche stuknięcie. Za chwile następne. I znowu to samo. Coraz więcej tego typu odgłosów, zewsząd dobiega. To szyszki lecą z drzew. Nie tylko słychać odgłosy spadania, ale także szelest liści, jeżeli akurat rosną na ich drodze. Gałęzie niektórych sosen, ocierają się o siebie nawzajem. Wzmagają odgłosy szurania. W pewnym sensie są zjednoczone. Podają sobie ręce. Leżące szyszki, zaczynają się przesuwać w jedno ustalone miejsce. Wiele z nich szybuje równolegle do ziemi, jak startujące samoloty. Tworzą jedną szeleszczącą masę. Jedno z nich zostało zamordowane. Rozgniecione, jak się rozgniata niepotrzebnego robaka. Sygnał do nich dotarł. Już wiedzą o wszystkim. Żeby chociaż przeprosił. To prawda. Mógł nie zauważyć. Ale z drugiej strony, wielu swoich potraktował tak samo. Z tą różnicą, że wiedział co czyni. Lecą do niego, by otoczyć go zemstą. I jeszcze czymś. Po co się mścić na smutno. <#> Kolorowe ptaszki szczebiocą wesoło w koronie drzewa. Nie dziobią szyszek. Jakaś siła nie każe im tego czynić. Ale poza tym mogą zajadać co popadnie, co im tylko ptaszkowa dusza zapragnie. Wszystkie jednocześnie spoglądają w dół. Coś muska ich piórka zlatując na ziemię. Natychmiast wzbijają się do lotu. Opuszczają drzewo jak najszybciej. <#> – Mamusiu, dlaczego ptaszki uciekają z drzew? – To chyba nic dziwnego. Może się czegoś wystraszyły? Na przykład groźnej małej dziewczynki, co to chodzi po lesie i widzi cuda. Nie sądzisz, skarbie? – Ależ mamo! Wcale nie jestem groźna. No… może troszeczkę. – Za to ja jestem strasznie głodna i za chwilę cię zjem. – Nie żartuj tak. Ojej...stado szyszek nas wyprzedziło. Widziałaś mamusiu. Leciały nisko nad ziemią. Kilka z nich między twoimi nogami przeleciało. Gdzie się tak spieszyły. Jak myślisz? – Myślę, że mała dziewczynka ma bujną wyobraźnię. Chwilę… muszę usiąść… ja nie mogę… śmiać mi się chce – Ale on już odleciały. – Odleciały? A niech to... latające… przeurocze – Naprawdę je widziałam! Nie mów mi, że tak nie było, bo było. – Wstaję. Idziemy. Co się stało ze mną? – To one tak ciebie... – No nie! Po prostu świetnie! <#> Właśnie wyciąga rękę po następnego grzyba, gdy nagle zauważa, że kilka czegoś szybuje wokół jego dłoni. Patrzy jak głupi w mądrość i nie wie, co myśleć. Wie na pewno, że żadnego muchomora nie spróbował. A zatem to się może dziać naprawdę. Tak bardzo jest zaskoczony, że nawet dłoni nie cofa, nie wiedząc na co patrzy. Jedna z szyszek zahacza o kapelusz grzyba, wyrywając spory kawałek. Po chwili druga pikuje prosto na trzonek, rozwalając go doszczętnie. Gdyby w tym miejscu stał krasnoludek, to na bór ciemny, życie by stracił, wgnieciony w ziemię kapeluszem. No chyba, że slalomem by zwiał, między śmigającymi zbiorniczkami nasionek. <#> Grzybiarz zaczyna chichotać. Nie wie właściwie czemu tak mu wesoło. Nadlatuje więcej atakujących. Otaczają go. Robią różne śmieszne rzeczy. Jemu coraz bardziej do śmiechu. Zaczyna rechotać jak ogromne żabsko przez megafon, w wielkim stawie. Trzęsie się i nie może przestać. Pada na ziemię i leżąc na plecach, trzepoce rękami i nogami, wprost wyjąc z rozkosznej radości. Nadlatują następne. Jeszcze bardziej śmieszne. Grzybiarz zaczyna drgać na całym ciele. Dopiero teraz zauważa, że coś jest nie tak. Ale nie może przestać. Za późno na cokolwiek. Na dodatek formują z siebie coś, na kształt człowieka. Tyle, że większego. Między szyszkami prześwituje las. Na niby twarzy, widnieje uśmiech. Taki wesoły, że aż poważny. <#> Leży na ziemi. Nie może się ruszyć. Nadal się śmieje, ale w duchu. Szyszkan stoi nad nim. W falującej dłoni, trzyma szyszkę. Zniszczoną . Wtyka człowiekowi do ust. A on zaczyna się dławić. Reszta atakuje całą gromadą. Wnikają w niego. W każdy zakątek jego ciała. Robią wewnątrz zamieszanie i wylatują z powrotem ze strzępkami ciała. Człowiek o dziwo nadal żyje. Nie może wrzeszczeć z bólu, bo usta ma zatkane. Widzi tylko, rozrywane ciało. Szyszkan już przy nim nie stoi. Miał na chwilę wygląd człowieka, bo to mu się wydało bardzo śmieszne. Wręcz rozbrajająco zabawne. <#> Wielkie stado transportuje kawałki ciała, w różne części lasu. Te właśnie stado, widziała matka. Kładą je pod różnymi drzewami. Korzenie wysuwają się na zewnątrz, pochłaniając pokarm, do ostatniej kosteczki. Są to sosny wybrane. Wyglądają tak samo jak pozostałe, ale żywią się ludzkim mięsem i szkieletem . Mają po temu możliwości. Oraz tysiące pomocników. Czasami zjedzą jakieś zwierzątko, ale nie zbyt często. Lecz nie łamią pewnych zasad. Tylko niektórzy kończą jako obiad. Zdarza się to niezmiernie rzadko. Dlatego nikt nie nazwie tego lasu: morderczym lasem. Duża większość, jest tylko przez nie rozśmieszana. Ludzie pośmieją się i odchodzą. A nawet jakby jacyś opowiedzieli, co przeżyli i dlaczego rechotali jak głupole do stada szyszek, to kto im uwierzy? Chyba jedynie Szyszkan. <#> Gdyby można zajrzeć w to miejsce, to oczom by się ukazał dziwny widok. Oparty o pień wielkiego dębu, siedzi człowiek. Całe chmary dębowych liści wiruje wokół niego i pnia. Raz po raz, przez to całe zamieszanie, można dostrzec skołowaną twarz. Jest zapłakana, smutna, jakby skora do głębokich przemyśleń. A gdyby można było usłyszeć i zrozumieć, o czym szumi ogromne silne drzewo, to do naszych uszu doleciały by słowa: on miał szczęście, dostał drugą szansę, wprowadziłem go w stan budującego przygnębienia. <#> Szyszki szybują blisko wirującej masy. Atakują ją raz po raz. Niestety, nie mają dostępu. Nie mogą przekroczyć tej granicy. Jak tylko jakaś dotknie lecący liść, to rozpada się na kawałki, w krótkim skwierczeniu. Smużka brązowego pyłu. Tyle z niej zostaje. Człowiek jest chroniony. Musi mieć czas. Na przemyślenia. W końcu zniechęcone, odlatują nisko przy ziemi, żeby po chwili wzbić się po skosie w górę i zniknąć z cichnącym szelestem wśród drzew. <#> – Tatusiu, coś szumi w gałęziach. A przecież nie ma wiatru. Co myślisz o tym, co? – To pewnie ptaki. <#> [ W innym lesie, kiedyś... ] Przedszkolne dzieciaki ze swoją panią, maszerują przez las. Błękit nieba aż razi w oczy, dopełniany przez blask Słońca. Soczysta świeża zieleń, aż wabi oczy do spojrzenia. Jakby ktoś zieloną farbką pomalował początek wiosny. Każde z dzieci rozprawia głośno. Mają wiele marzeń do spełnienia. Dreptają radośnie. A ich twarzyczki są roześmiane.
  3. *&* Ogromny pająk, litościwy, spokojny, taka poczciwota nasza kochana, co by to muchy nie skrzywdziła w dobroci swojej – człapie ciężko, ledwo dysząc. Jego styrane życiem ciało, strasznie poranione, ledwo się wlecze a nawet skrzypi. Za mało piłem oleju albo innych tego tam, myśli jego umysł. Mogłem chociaż członki smalcem smarować. No nic, mówi się trudno. Głupi byłem i tyle. Rany piekielnie go swędzą. Kilka dni temu, darował życie hordzie much, co wpadły hurtem do jego sieci. Pajęcze serce, litością oblepione, kazało mu te potworki oswobodzić. A one mu się tak odwdzięczyły. Pogryzły jego ciało, śmiejąc się prosto w żuwaczki i robiąc kupy na odwłoku jego. Żeby chociaż posprzątały po sobie. Pamiętajcie niechlujne muszyska. Muchołapki są cierpliwe. Poczekają. *&* A pająk idzie dalej. Widzi budowlę w kształcie ołtarza. Na jego marmurowej chłodnej posadzce, wielka księga znalazła spoczywanie. Jak zimny pingwin na zimnym lodzie. Ogromny pająk zbliża się, postękując. Myszy uciekają do swoich norek. Ptaki zastygają w locie. A w grobie nieboszczyk otwiera oczy. Lecz pająk o tym wszystkim nie wie. On tylko czuje, zapach starej księgi. Przyciąga go swoją nęcącą zmurszałością. Między żuwaczki, wkrada się pokręcony pył minionych wieków. Myśli sobie, że wreszcie poczyta, ten stary wolumen. Wywlecze z niego słowa i zdania, jak flaczki wywleka rzeźnik z wesołej świnki. *&* Podchodzi jeszcze bliżej. Stoi przy księdze, ciężko dysząc. Podmuch oddechu jego, szeleści wśród kartek i świece gasi – na szczęście nie wszystkie, bo by nie wiedział, co czyta. Jego wielkie włochate nóżki, muskają zwiewnie obwolutę. Otwiera. Pełen zachwytu i dobroci wzrok, zaczyna chłonąć tekst, jak gąbka wodę – oraz łzy wzruszenia, kapiące z oczu jego. *&* A pod wielgachną kartką, leży malutka dziewczynka, co ją rodzice przesadnie pająkami straszyli. Jej paskudne, wredne serduszko, tęskni za zemstą, jak sucha gleba, za życiodajnym deszczem. Przez prześwitującą kartkę, widzi zarysy pąjaka. Jednego z przedstawicieli znienawidzonego rodu. Nie ma dla niej znaczenia, co to za pająk. Czy ją skrzywdził czy nie. Pająk to pająk. Paskud i tyle. Dziewczynka zaczyna się ślinić. Ma coraz większy apetyt na zemstę, na to wredne, obleśne ciało.Wyobraża sobie, jak będzie wyrywać ząbkami swymi, jego świeże mięsko. Popsuje przy okazji, aparat korygujący zgryz. Ale co tam. Kupi nowy. Śliny jest coraz więcej i więcej. Pająk – pochłonięty tekstem – nie zauważa, mokrej plamki na wybrzuszonej kartce. Plamka robi się większa i większa. Nadal jej nie zauważa. Treść jest ciekawa i lepka. Wciąga jak do otchłani. Kartka jest już cała mokra.Wilgotne skrawki papieru, zesuwają się po wilgotnych krągłościach dziewczynki. Dopiero teraz pająk zauważa, że coś jest nie tak. Chętnie by sobie popatrzył dłużej – ale cóż – pora się bać. Pragnie uciec do toalety, by schować się do sedesu. Ale jest za późno. Dziewuszka błyskawicznie, skacze mu na twarz. Wgryza się w jej powierzchnię. Odgłosy mlaskania, błądzą pod sklepieniem, jak echa minionych dni. Jedną rączką trzyma się żuwaczek, a drugą maca po sukience swojej, szukając kieszeni. Wyciąga wielki- jak na jej małość – megafon i wrzeszczy mu do ucha: „Przestań się wiercić” *&* A z oddali dobiega wkurzony głosik: „STOP!!! Wszystko popsułaś!!! Powtarzamy ujęcie!!!”
  4. –?/–– zbudzony ze snu w bezsenności krainie łąki ukwiecone przyszłość płatkami zwątpienia zatrzymały słyszysz drgający zapach błękitem rozwiany w mocy śpiewie chcesz go zatrzymać nie zniknąć chociaż resztki siebie noże dni minionych dawno stępione ranią wciąż tak samo lepka przeszłość w teraźniejszość wciska zardzewiałe ostrze co ból wyzwala wiatru nie zrani on nie krwawi tylko łza płacze prawdziwie
  5. Mam piętnaście lat i tyleż kilogramów cząstek depresyjnych na sobie. Przygniatają do łóżka z którego ani myślę wstać. Za oknem złociste słońce rozbudza ziewający poranek. Chce mnie przytulić ciepłymi promieniami. Ukołysać w błękitnej kołysce pod chmurkową kołderką. Stara baba ze mnie, a takie pierdoły sobie wyobrażam. Po co i na co mi to. Dla mnie już nie ma ratunku na świecie. Nie chce rozprawiać dlaczego, bo to i tak niczego nie zmieni. Dzisiaj jeszcze się przemogę i wyjdę na zewnątrz moich myśli. Do realnego świata. Obejrzę go po raz ostatni. A później… no cóż… sama nie wiem. To się okaże. Jest mi jakoś dziwnie, nieswojo. Idę ulicą, jak do kata na ścięcie. Nawet za bardzo na boki nie patrzę, bo niby co ma mnie cieszyć. Tyle razy już to wszystko widziałam. Tych ludzi, te sklepy, ławki, lampy, ptaszki na drzewach i kłócące się sąsiadki. Nie mam pojęci, dlaczego zawędrowały tak daleko od swoich domów. Widocznie ta cała konwersacja pomyliła im kierunki. Siedzą na wzajemnych animozjach jak na latającym dywanie. Aż w końcu ktoś im ten dywan spod tyłków wyciągnie i spadną nie wiadomo gdzie. Doprawdy. Ten świat jest przygnębiający. Wtem zupełnie niespodzianie podchodzi do mnie człowiek. Zatrzymuję się, bo mi zagrodził drogę. Chcę go ominąć, lecz słyszę słowa: – Mam na sprzedaż sukienkę utkaną z marzeń. Chcesz kupić? – Niby z czego? – pytam odruchowo. – No z marzeń. Mówię przecież. Co to za dziwny typ. Jakich marzeń? A przede wszystkich: czyich? Nie dosyć, że mam wątpliwą przyjemność, być duszoną szponami zdołowania, to jeszcze mi głupek marzeniowy potrzebny.Niby na co? Gdyby jechał na takim zakręcie dziejów, co ja w tej chwili, to już by dawno leżał, jak przypalony placek w piekarniku, z którego już nic nie wyrośnie. Znowu słyszę jego słowa: – Jakich marzeń? Twoich. Nie proponowałbym cudzych. – A skąd znasz moje marzenia? Jaja sobie robisz? A poza tym i tak nie mam czym zapłacić. Namknij się człowieku, bo odejść muszę. – Niech mnie panienka po starodawnemu nie zagaduję. Proszę chociaż sukienkę obejrzeć. – Sukienkę. A niby gdzie? – Na sobie. O cholera! Rzeczywiście mam ją na sobie. Jak on to zrobił. Leży idealnie, jakby była szyta na miarę. A na dodatek dostrzegam dziesięć świecących punktów. Białych jak czysty śnieg. Na błękitnym materiale, wyglądają jak gwiazdki na niebie. – No i... – słyszę słowa. – No i co. Ładna, to prawda ,ale jak wspomniałam, zapłacić nie mogę. – Nie szkodzi. Oddam z darmo. – Coś pan nawijał o marzeniach, jeżeli dobrze kojarzę. Zgadza się? – Owszem. – W takim razie biorę. Już nic gorszego spotkać mnie nie może. To znaczy… – ...to znaczy, że muszę tobie coś wytłumaczyć. – No… słucham, bom ciekawa bardzo, a spłoszona już wcale. – Masz do spełnienia dziesięć marzeń. – Tylko dziesięć? – Inne nawet tyle nie mają. – No dobra. Słucham. – Wszystkie światełka są: białe. Za jakiś czas, pierwsze zmieni się na: zielone. – A dlaczego na zielone? – Nie wiem. Tak po po prostu jest. – Aha. No i… – … no i tak będzie się świecić jakiś czas. Można to nazwać: oczekiwaniem. – Na co, że zapytam? – Na zapis twojego marzenia. Dopiero jak rozbłyśnie na niebiesko, będziesz świadoma, które się spełni… o którym nawet nie wiedziałaś… to znaczy, że masz takie pragnienie w sobie. A kiedy zgaśnie… realizacja twojego marzenia się zakończy. – Nie kumam za bardzo. – Tak myślałem. Posiadam w sobie znaczną moc, ale w sensie wytłumaczenia komuś czegoś, to jestem: dno. Zresztą nie ważne. To nie jest takie istotne. Po jakimś czasie, sama będziesz wiedzieć, co i jak. – Póki co mam kołomyjkę w głowie. – To tylko dowód na to, że właściwie wybrałem. – To znaczy… niby mnie? Zdołowaną wielkim dołem? – Na to wychodzi. Aha, ważna sprawa. Nie możesz komukolwiek pożyczyć sukienki. Cudze marzenie niekoniecznie musi być… właściwe, dla kogoś innego. Pamiętaj o tym. Mija jakiś czas. Dotrzymuje słowa. Każde jest spełnione. Właśnie dostrzegam: ósme zielone światełko. Wszystkie poprzednie już dawno zgasły. Czekam cierpliwie. Świeci się: zielone. A teraz: niebieskie. ≈•≈ Jestem w kryształowej, lustrzanej komnacie. Na pryzmatowych podstawkach i srebrzystych kulkach, ramy szczerozłote zaistniały, co w rzeźbie znalazły wieczne ukojenie i w tysiącu powtórzeniach, kołatają się i migoczą, w świetlistych falach na promieniach jasności. Ozdobne świeczniki, platynowo – złote, ze świeczkami iskrzącymi jak jutrzenki tajemnicy, na posadzce marmurowej, białej lśniącej nieskazitelnej… Tak. Jestem w brylancie. Doskonale czystym. Jedynym, niepowtarzalnym. Mój umysł jest szczęśliwie skołowany, jak mały diamentowy samolocik na bursztynowy pas startowy. Słyszę głosy. Szepcą do mnie jakieś dziwne niezrozumiałe słowa. Widzę echo odbijające się w lustrach i płomieniach świec. Mogę przebywać między jego ściankami. Całą sobą wypełniam to niesamowite istnienie. Ale czy to wszystko dzieję się naprawdę? Co mam przez to pojąć i zrozumieć? A może nic? Tylko zwyczajnie się cieszyć. Na żyrandolach podwieszonych u sufitu, gaśnie milion złotawych świetlików. Otwieram drzwi. Wychodzę na zewnątrz. O mało co… prosto pod samochód. ≈•≈ Nagle zauważam przyjaciółkę. Nie widziałam jej od dawna. Może gdybyśmy były razem, to bym nie popadła w takie przygnębienie. Chociaż muszę przyznać, że teraz czuję się znakomicie. Chce mi się żyć na tym świecie. Przysłowiową całą gębą. Marzenia się spełniają. Podchodzi do mnie. Widzę, że ma łzy w oczach. Pytam co się stało. Nie chce powiedzieć. Gadam do niej o sukience, dzięki której fajnie się porobiło w moim życiu. Wszystko poszło ku dobremu. Ona tylko patrzy i kiwa głową. Mam wrażenie, że nic do niej nie dociera. A jeżeli nawet, to nie daje znaku, że rozumie. Wiem, co muszę zrobić. Choć jak zapewne się domyślacie, nie powinnam w ten sposób postąpić. Zadaję jej pytanie: – Jeżeli zechcesz, to odstąpię ci moje marzenie. Przeżyjesz na pewno coś wspaniałego. Tak samo jak ja. Zostały mi jeszcze dwa. No nie bądź taka. Zgódź się, proszę. Pozwól sobie pomóc. Będzie mi lżej na duszy, wiedząc, że dzięki mnie, mogłaś się chociaż uśmiechnąć. – No dobrze. Skora tak mówisz... ale co to za marzenie? – Niestety nie wiem. Zabierz sukienkę do domu i tam ją włóż na siebie. Gdy się zapali zielone światełko, to po prostu czekaj. A gdy ujrzysz niebieskie, to wtedy będziesz wiedziała, co na pewno zdołasz zrealizować. Zrozumiałaś? – Niby tak. – No to zmiataj do domu. Za jakiś czas opowiesz mi jak było. ≈•≈ Niestety. Nie miała takiej okazji. Spadła z wysokiej skały. Mojej ulubionej zresztą. Wdrapała się na moje marzenie. Może ja bym nie spadła. Ale ona tak. Teraz to wiem. Jestem na jej pogrzebie. Załamana, roztrzęsiona, nie mogąca powstrzymać łez. To przecież przeze mnie zginęła. Ostrzegał mnie. Nie posłuchałam. Wolałam ją uszczęśliwić na siłę. Po swojemu. Nikt się nie domyśla, że przez moje zadufanie w sobie, odeszła z tego świata. Nie pociesza mnie to wcale. Najchętniej bym wykrzyczała swoją winę. Ale kto mi uwierzy. No przecież chciałam dobrze. W głowie słyszę słowa, od których wcale nie pragnę uciec: „No i co z tego, że chciałaś. To zupełnie nie ważne. Liczy się skutek. A on jest taki, że twoja przyjaciółka leży teraz w trumnie i już nigdy do ciebie nie powróci. Zapewne pomyślisz, że skończyły się dla niej wszystkie problemy. Że po drugiej stronie, będzie miała o wiele lepiej. Może i tak. Ale to żadne pocieszenie. Ani dla ciebie, a tym bardziej dla jej rodziny, która została bez niej. Odebrałaś im na zawsze, jedyne ukochane dziecko. Są teraz jak ptaki, którym wyrwałaś skrzydła. To ty ją zabiłaś.” Trumna jest chowana do grobu. W tym samym czasie, na sukience gaśnie dziewiąte światełko...
  6. czy można w cofnięciu do przodu błądzić w krainie zabawek radość pochować z drzewa pod kloszem owoce zrywać co wiszą obok ignorować kolce róży okupić czerwienią pieścić ogień co łzy spopiela tęsknotę czasem poprzytulać dźwiękom dać ciszę za przyjaciela po co kwiatom zapach uśpiony stół nakryty marzeń opadem wyśniłeś drogę prostą lecz krętą nadzieja podąża twej myśli śladem czy wiedzy samotnej sens jest ostoją gdy kostka lodu widzi ocean wiatr rozwiewa światło i ciemność dziecko tęskni za prawdą nieba
  7. @Wiesława Wiesława→Dzięki za zarknięcie. Co prawda by nie było nieco dalszego rymu→wzeszło-wszystko, ale za to bliższy→skurczyło-wybuchło. Może zmienię za radą Twą, bo to właściwie jakby osobna zwrotka. Jeszcze nie wiem:)) Pozdrawiam:)
  8. faluj łąko faluj swym złocistym łonem tam horyzont na nim słońce napalone tarcza już gorąca kłos stęskniony każdy wybuchy czułości ptaszek niewyraźny drzemał i miał pecha w tej miłości chwale został usmażony namiętności żarem jam ciebie słoneczko bliżej w życie ścielę tyś moja łąkusio innej nie rozgrzeję ° aż razu pewnego obłok ta zaraza kulę złotą zakrył na pląsy nie zważał gdzie tyś moja miła a ty gdzie horyzku nie mogę cię dojrzeć miłość poszła w piz… och ty mój kochany nie przeklinaj tutaj wiem obłok zawinił to przez tego fiu… °• tak to z tej zgryzoty słońce już nie wzeszło w sobie się skurczyło wnet potem wybuchło
  9. @ais Ais..→Dzięki:)→Adyć Twoje teksty i komcie, też specyficzne bardzo przecie, rzekłem:)) Muszę poszperać we wszechświecie. Może faktycznie:)?→Pozdrawiam:)
  10. Czuję podniecenie rdzy na sobie. Wibruje nieustannie na mym metalowym ciele. Faktycznie. Ciele ze mnie. Zamiast zagaić seksublasznie, to stoję w porzuconym magazynie, wśród innych – z połączeń nitowych – do mnie podobnych, jak ta kupa złomu. A przecież jestem całkiem sprawny. Najsprawniejszy. Co prawda słyszę raz po raz zgrzyty w gąsienicach, na których tkwi skrzywiony wszędzie korpus, ale wyczucie piękna nadal wibruje w twardych, nabrzmiałych nitach. Program działa jeszcze jako tako. Zasilanie też. Tylko o czym ja synapsiałem. No właśnie. Oparta o przeciwległą ścianę, stoi ona. Lśniąca, o gładkich przegubach, tudzież wpustkach, pod uroczym baniaczkiem z dwoma uroczymi światełkami. Mrugają przymilnie drucianymi powiekami, lecz nie mam pewności, czy do mnie, czy do starodawnej maszyny parowej, stojącej w kącie pod gwizdkiem, w którego kiedyś poszła cała para. No nic. Szkoda marnować programu. Ruszam w jej kierunku. Parówa zaczyna groźnie pohukiwać i dymić zazdrością. Mam ją w rowku, między dwoma częściami tylnymi. I tak nie może się ruszyć, bo okrągłe kończyny zdemontowane. Natomiast moje gąsienice gąsiują coraz szybciej i szybciej. Słyszę rozgniatanie ziarenek piasku i zapach oliwy na popękanym betonie. Już niedługo, moje dotkną jej. Bardziej pulchnych, z więcej części zrobionych, wyrzeźbionych oczekiwaniem na wspólne spełnienie, aż wiórki iskrzące polecą. Ojej. Jestem w roboczym niebie. Ona jedzie w mym kierunku. Lampki szczęścia mojego i jej, błyskają gdziekolwiek. Jeszcze trochę. Troszeczkę. Bum. Wielkie bum. Zgrzyt metalu o metal. Gąsienice wjeżdżają jedna na drugą. Słyszę elektroniczne słowa: „Odkręcaj moje śrubki.” A ty najdroższa złap mnie wysięgnikiem za wystający pręt. „Ten pręt? Powiedz kochanie, potwierdź, że ten.” Tak kochanie. O ten chodzi. Cholera, nie aż tak! Bo urwiesz. „Jam napalona.” Jam też, ale zachowajmy spokój. Trochę gry wstępnej, by się przydało. „Do części z tyłu z grą. Pragnę dotykać twojej pulsującej rdzy. Odkręcaj wszystkie śrubki me.” Już to mówiłaś. To znaczy o śrubkach. „Blacha z tym. Zdejmuj pokrywki ze mnie. Odsłoń bardziej czułe elementy.’’ Poczekaj chwilę. Zaplątałem pręt w zasilające przewody. „Jakie one podniecająco śliskie. Muszę pomacać.” A daj se luz w trybikach. Macaj mój pręt. „O faktycznie. Gorący się robi, gdy po nim przesuwam zakończeniem wysięgnika. Czuję jego gorący żar w kopułkach orgablasznych. Byle tylko bezpieczniki nie wywaliły, jak ostatnio.” Jak to ostatnio? Zdradziłaś mnie z parówą? „Żartowałam. Przestałeś ze mnie ściągać. Dobierz się wreszcie do kapsułki wszelkich doznań. Wsadź tam pręt. Zaczynasz się lenić, a mnie już trybiki buzują.” Mnie taż. Nie martw się. Odkręcam twoją wilgotną przykrywkę. Metalowe paluszki mam spocone od podniecenia. Ślizgają się po twoich gładkich wypustkach i nitach. „Guzdrasz się kochanie. Wjeżdżam na ciebie. Czujesz jak moja gąsienica, pieści twój pręt''. Uspokój się trochę. Ciągle tylko o pręcie mym nawijasz. O mało co, a byś mi urwała. ''Przekomarzam się trochę. Przecież w razie czego, w częściach zapasowych jest ich pełno.” Ale taki wspaniały i sprawny jak mój, jest tylko jeden w całym magazynie. „Oczywiście kochanie. Ojej, ojej, zgrzyt, zgrzyt, pisk, pisk, ojej, jak mi dobrze. Oliwka mi wrze. Czujesz moje iskry pożądliwości na swoim korpusie? Wiem, że tak. Wreszcie go wsadziłeś do czeluści, wiercących doznania me. Taki mi bosko. Metalowo. Rdzawo. Ojej, ojej.” Przestań aż tak skrzypieć, bo się skupić nie mogę. „Nie podnieca cię moje zgrzytanie.” Oczywiście. Po sam czubek wizjera. Aż blachówę mam gorącą. „Ojej ojej, zgrzyt, zgrzyt, pisk, pisk. Chyba dochodzę.” Gdzie? Kochanie. Nie odchodź. W takim momencie. Cholera. Ale trysnęłaś olejem. „Z twojego pręcika, też nieźle wystrzeliło smarem.” Cały wizjer mi zapaćkałaś. Nie widzę ciebie. Gdzie jesteś? „Tu… o nie. Słyszysz. Przyjechali.” Kto? „Złomiarze.” * – Spójrz Balchówko na tamtych. Nowo wrzuceni. Zmarnowani tacy. Pognieceni. – Nic dziwnego, że ich tu przywieźli. Pamiętasz, jak z nami było? – No ba. Te twoje śrubki. – I twój pręt. – Fajna para z nich. Robot i Robocizna. Jeszcze się ruszają. Może im mało. – Myślisz o tym samym co ja. – Właśnie. Jakiś wspólny… iskrzący czworobok…
  11. Dekaos Dondi

    Miłość Kopytna

    świńskie ciało leży w chlewie i tak sobie ryjem myśli czy się w końcu me marzenie chociaż w gnoju raptem ziści na cholerę w dupie szynki lub kotlety z kością takie mój ogonek wciąż samotny kto za uszkiem mnie podrapie kupy śmierdzą bezustannie ja normalnie mam przesrane gdzie kultura w mym obejściu tyle czasu niesprzątane lecz mi nagle drżą podroby obleczone ciepłym tłuszczem krowa stoi tam na progu ja miłością się wnet spuszczę ale z pana zacny knurek wieprz przystojnie urodzony jam jest krówka jak cukierek jest pan gotów na amory czarno białe twoje łaty podniecają moje mięsa nie stój w progu bo to wróży zatroskanie i nieszczęścia ty za pewne droga krówko wszelkich zalet kryjesz wiele już po samych oczach widzę że gdzie trzeba masz intelekt bardzom rada że to słyszę to uroczy wszak komplement lecz na próżno byś nie chrząkał jam nie głupia bita w ciemię ja miłością cię obdarzę twe wymiona i racice już w bajorku taplam coś tam będzie chyże i umyte panie świnko pan świntuszek spąsowiały łaty wszystkie muszę muczeć by zapytać pan tak rzecze naumyślnie spocznij sobie na sianeczku ja do ciebie wnet przybieżę by miłością żwawo pięknie wspólnie klepać naszą biedę * no niestety trzeba kończyć o ich losach dalsze mowy krówce wprawdzie darowano lecz z amanta są wyroby
  12. podroby krwiste mlaskaniem dźwięcznym szaleją szkarłatem światem arterii przez tłuszcz pomiędzy tęskni spogląda ślepa kiszka rozkoszna pulchna deczko zawistna kostny wieszaku uczuć dźwigarze w skalnej komnacie myśli wyciskasz utkwione drzazgi głęboko szyderczo w okowach jaźni a czasem wzruszenie piórko zwiewne pozwoli wypłakać co niepotrzebne tożsamość tulona w komórkach osnowie szare zepsute i kolorowe hordy krwinek tłoczy agregat dopóki prądu jakoś się miewasz jesteś bezpieczny lecz kiedyś na pewno wywali bezpiecznik...
  13. @jan_komułzykant jan_komuzykant→Dzięki:)→Za tylko tyle, też ważne:))
  14. )Prolog( – Mamusiu! Dlaczego tatusia zeskrobują łopatką. – Bo tatusia walec przejechał. Patrz uważnie i nie zadawaj głupich pytań. – Ale chyba z tego okrągłego też go odwiną? – Oczywiście kochanie. Nie musisz się martwić. – Wiesz mamo… tak sobie myślę, że trochę tatusia na jezdni zostanie. – Skarbie… nie zaprzątaj tym sobie głowy. Deszcz resztę zmyje. Słychać grzmoty. – Boję się burzy. – Ja też… ale teraz już nie muszę. *------------------------------------------------------------------------------------------------------* Początek zjawiska ma miejsce rano, gdy jeszcze nie wszyscy są na nogach. Nasza wioska nie jest duża… i jak to niektórzy mówią… jakoś jest. Żaden z nas nie jedzie do miasta. Tym bardziej, że dzisiaj obchodzimy Świepodniak→Święto Poprzednich Dni. Taka uroczystość jest zawsze, kiedy większość z nas docenia fakt, że do dzisiaj przeżyła i nic gorszego się nie stało. A zatem nie ma ustalonej daty. Istnienie wspomnianego święta jest bardo uzasadnione, zważywszy na fakt, że jesteśmy raczej impulsywni. Na szczęście do tego czasu – odpukać – nikt nie zginął. Niby jedni drugich szanują, ale złości w nas nie brakuje, co można dostrzec w różnych ludzkich przywarach. Trzeba by długo wymieniać, więc tylko wspomnę… że łatwo nie jest… i tak po prawdzie, rzadko kto jest szczęśliwy porównując się do innych, którzy odczuwają dokładnie to samo. I nagle dzisiaj, wszystkich co do jednego opanowała ta sama wizja. Te same myśli zawładnęły umysłami, niczym stado wściekłej szarańczy. Siła sugestii jest tak silna, że nie potrafimy temu przeciwdziałać. Chociaż na dobrą sprawę, nie bardzo tego chcemy. Przecież jest to obietnica, dzięki której, chociaż przez jakiś czas, będziemy mogli poczuć się jak w raju. Szczęśliwi do granic możliwości. Wewnętrzny nakaz jest prosty, zrozumiały i łatwy do wykonania. Dlatego od razu przystępujemy do pracy. Jak jeden mąż. * Pole lawendy zajmuje znaczny obszar, tuż za wioską od strony zachodniej. Jest pełnia kwitnienia. Słońce niczym malarz poeta, omiata promieniami, delikatne obiekty kwiatowe. Nie za dużo. Tyle ile trzeba. Tym bardziej, że kryje się za horyzont. Łany o kolorze wszystkim dobrze znanym, falują na lekkim wietrze, jeszcze bardziej podkreślając wdzięki, w pomarańczowej poświacie. No cóż. Nie wszystko trwa wiecznie. * Robi się niemałe zamieszanie. Wszyscy biorą do rąk, co popadnie. A dokładniej narzędzia, którymi można ciąć. Dzieci wyrywają lalkom nożyki i biegną w tym samym kierunku, co starsi tubylcy. Nawet dziadki z fajkami i babcie z wałkami, zasuwają, aż się kurzy. Wszystkim doskwiera jeden cel. Jak najszybciej powycinać. Przygotować miejsce. Wiedzą dokładnie co i w jaki sposób. Niemowlęta w wózkach trzymają ostre gruchawki. Niektóre buzie są zakrwawione. Rodzicom to nie przeszkadza. Obetrą później, gdy zakończą to, co im nakazał wewnętrzny głos. Mieszkańców może nie za dużo, ale zadymy jest najbardziej. Po chwili wybiegają z wioski. Zacięte twarze, ostre noże i inne takie, aż buzują tęsknotą i tryskają chęcią do pracy. Wycinać! Wycinać! Wycinać! Słychać podniesione na szczyty możliwości twórczej, nawoływania. Po chwili cały tłum wpada na pole lawendy i we wskazanym miejscu zaczyna wycinać znacznych rozmiarów, okrągły plac. Biedne kwiatki śmigają na wszystkie strony. Deptane, poniewierane, tłamszone i wynoszone poza obręb owej kolistej krainy. Leżą teraz martwe na żywych. Trzeba przyznać, że uporano się raz dwa. Chęci nie zabrakło. Dokonano tego, co od nich oczekiwano. Mają swoją Krainę Szczęśliwości. Trzeba tylko ławeczki odpowiednie zrobić. Chociażby dla starszych osób. No i sprawdzić, czy działa jak trzeba. Głos nakazał, że dopiero jutro. Muszą czekać. Póki co robią siedziska. Nieco wnerwieni. Myśleli, że tak od razu. Na drugi dzień, wszyscy podążają w kierunku lawendowego pola. Niestety, nie mogą się spieszyć. Wczoraj głos nie zakazał. Mogli biec na zbity pysk. Dzisiaj sytuacja jest nieco inna. Zakazał pośpiech. A zatem wolniutko człapią, do punktu przeznaczenia. Wreszcie wchodzą do rajskiej krainy. Starsze osoby siadają, dzieci biegają wesoło a ci pośredni, jak tam komu przypadnie. Głos obiecał, że po jakimś czasie, poczują się tak szczęśliwi, jak nigdy jeszcze w swoim życiu nie byli. Faktycznie. Najpierw wolniutko, a później trochę szybciej, twarze wykrzywiają błogie uśmiechy. Jak by ich opuściła wszelka nieprawość, złość i odwrotność powiedzenia: kochaj bliźniego jak siebie samego. Nawet dzieci są radosne, ale z nimi to tak przeważnie. Trudno odróżnić, czy przez to. Przez dłuższy czas sytuacja się powtarza. Nie wszyscy już tam chodzą, ale wystarczy, że poczuje się ktoś podle, to wie gdzie ma iść, by zaznać prawdziwego szczęścia. *** Ciemne plamy wyłaniają się bardzo wolniutko. Tak wolniutko, że rzadko kto je zauważa. A nawet gdyby, to przecież na polu, różne rzeczy wyrastają. Nawet pod nogami, które należą do uśmiechniętych ludzi. Jest ich coraz więcej i więcej. Cała wycięta polana jest nimi pokryta. Ludzie przestali tam chodzić, mimo że szczęście odczuwają nadal. Ale tylko jak są tam. Na wskazanym przez głos obszarze. *** Ten poranek nie należy do radosnych. Po pierwsze wokół wioski tworzy się niewidzialna ściana. Po drugie, od strony zachodniej, nadlatują wirujące ciemne plamy. Nie istnieje dla nich żadna przeszkoda. Ściany budynków nie stanowią żadnego problemu. Wchłaniają się w ludzi, strasznie raniąc ciała. Różnokolorowe kwiaty, będące dotychczas ozdobą, pokrywają się niechcianą gęstą czerwienią, a nawet wnętrznościami. Żaden człowiek nie umiera. Jeszcze muszą się pomęczyć. Jakby wszystko było pod kontrolą. Z daleka widać lecące stada. Niczym czarne kruki. Lecz one ich nie atakowały. A to coś, jak najbardziej. Wrzasków nie ma końca. Wielu żałuje, że posłuchało tych dziwnych głosów. Nagle ktoś głośno wrzasnął. Gdyby nie okoliczności, to by można powiedzieć, że wykrzyczał głupi banał: – Zostawiliśmy tam wiele zła. Wyciekło z nas jak parszywe nasiona. Zakiełkowało, wyrosło i teraz wraca. – Ale przecież nie wszyscy byli tacy… pamiętasz tego poczciwotę… – No fakt… pamiętam. – Przecież siedzieliśmy między czarnymi krzewami... – I gówno żeśmy widzieli. Tylko własne durne szczęście. Rozmowy przestają się kleić. Za to klei się coraz więcej ciemnych plam. Są teraz jeszcze większe. Zaczyna się prawdziwy koszmar. Ludzie giną w męczarniach, wyżerani od środka przez własne zło lub niestety cudze. Zapewne wielu nie zasługiwało na taki los. Niestety. Wszyscy zostają potraktowani podobnie. Wtem całe zamieszanie dobiega końca, równie nagle jak się zaczęło. Widać wiele powyżeranych trupów, chociaż niektórzy są cali. Dziecko w wózku ma do oka wciśniętą rączkę od gruchawki. *** Podczas ataku, ściana uniemożliwiająca ucieczkę, w jednym miejscu lekko pęka. Jedna z plam przeciska się przez nią i wylatuje na zewnątrz. Jednak poza strefą działania, jest już osłabiona, przezroczysta, a działanie odbiega od normy. Na poboczu stoi otwarty samochód. Wewnątrz siedzi rodzina. Matka, ojciec i córka. Część plamy wnika w kobietę, mniejszy skrawek w córkę, a pozostałość jeszcze gdzie indziej. Z tyłu zbliża się walec. Dziwnie szybko, biorąc pod uwagę rodzaj pojazdu. Nagle wszyscy wychodzą z auta. Widać, że chcą przejść na drugą stronę. Może córka chce nazbierać kolorowych kwiatków dla tatusia? Gdy maszyna jest bardzo blisko, kobieta popycha mężczyznę. Córka tego nie zauważa, bo patrzy w niebo na białe baranki. Zabójczy manewr następuje w ostatniej chwili. Mąż nie ma szans. Część ciała nawija się na okrągłe żelastwo. Słychać jedynie, łamanie kości i dziwne mlasknięcie. Da się też zauważyć strzępki różowego mózgu, z rozgniecioną ostatnią myślą.
  15. Ścierwojad chodzi je brudy z miasta. Ścierwojad duży średni malutki. Dużo nie mało tu ścierwojadów Co one lubią czy każdy wie. Wątpliwe raczej no chyba nie. Ludzie nie cierpią ścierwojadów. Ich lustrzanych cuchnących obiadów. Jedzą głupich mądrych i wszystko Miłosiernych tą samą łyżką. Domy się walą fruwają gruzy. Ścierwojad każdy grubszy i duży. Jedzie wojsko będzie w nich strzelać. Ścierwojady weźmie cholera. Człowiek mówi do nich dialogiem Dupy stąd w troki to wam pomogę. Tam miłość czeka na was potężna. Żarcia połacie żyć będzie snadniej Ni głodu ubóstwa pogardy żadnej Żadnego przenigdy na was oręża Już ścierwojady prowadzą za miasto Człowiecze dłonie łebki im głaszczą Ścierwojad się cieszy jeden z drugim. Całe stada dziękują przepięknie Ludzie prowadzą ich uśmiechnięci Spójrzcie w głębie radujcie swe pyski Tam rzeka miodem i mlekiem płynąca Dla ścierwojadów to kwestia nęcąca. Z nadzieją ufnie skaczą z urwiska Gdzieś hen na dole jest trupowisko Aż krew przelana pod niebo tryska. Niech żyje wolność Skończyło się wszystko. /// •||||||||Ó||||| ||||||||||||||«««« ( ( ( (
  16. ? oj oj jam zgorzkniały nawet rzekli tyś dziad stary gdzie do życia tobie plamy wątrobowe zagradzają drogę faktycznie nawet chodzić nie mogę prosto bo mi piersi rosną co pierdzielisz masz ciało harde uwierz w niego w zbawienną prawdę a jeszcze spójrz na psychikę luźną pomyśl chłopie nie jest za późno masz przed sobą życie całe to znaczy... cudowny kawałek ? ojej! dzięki! uwierzyłem ty stary tłuku bo mnie podniosłeś na duchu ?
  17. Kawałek migotliwej ciemności szybuje przez las. Nisko przy ziemi, szukając nieustannie. Podniecenie narasta z każdą przebytą chwilą. Szuka obiektu prawie czystego, z którym mogłaby się podzielić tym, co w niej najlepsze: nienawiść. W tym samym czasie, mały chłopczyk zbiera grzyby. Urodzaj dopisał tak bardzo, że aż musi odpocząć, od ciągłego schylania. Siada na trawie i zaczyna jeść bułkę z pomidorem. Skrawek ciemności, przyczajony za krzakiem, obserwuje człowieka. Widzi, że to prawie dziecko. I dobrze. Biała kartka do pobrudzenia. Po prostu wymarzona sytuacja. Plama niepostrzeżenie zbliża się do chłopca. Przybiera kształt jego cienia. Tak będzie bezpieczniej. Mniej go spłoszy. Między jednym kęsem a drugim, widzi, że cień wstaje. Ma kształt człowieka. Ciemny i nieustannie migocze, jakby brudnym światłem. Chłopiec nie odczuwa lęku. Mało to filmów oglądał. Nie takie cuda widział. Patrzy ciekawie, co się będzie działo. Cień stoi przed nim. Ma prawie trzy metry wzrostu. Widzi przez niego las. Jakiś inny. Plama przystępuje do wykonania planu. Kształtuje w sobie usta. Mówi do chłopca: – Witaj. Co tu robisz sam w lesie? – A ty? – pyta rezolutnie chłopiec – A poza tym nie jestem sam, tylko z tobą. – Cieszy mnie to, że mi ufasz. Szukałem takiego jak ty. Chcę tobie coś ofiarować. – Jeżeli grzyby, to nie chcę. Mam pełen koszyk. – Nie chodzi o grzyby. Posil się moim ciałem. Proszę! Chłopiec nadal się nie boi, ale zaczyna odczuwać coś dziwnego. Nieuchwytnego. Dlaczego jego własny cień, stoi przy nim i na dodatek mówi. To przecież nie jest normalne. Dopiero teraz do niego dociera, że coś tu nie gra. Nie wie też, że czas na wycofanie, bezpowrotnie minął. Został złowiony. Słyszy przymilny głos: – Oderwij cząstkę mnie. Weź do ręki. Chłopiec posłusznie spełnia polecenie. Dotyka cienia. Zimny i gorący jednocześnie, wywołuje mrowienie na dłoni. Jakby coś go oblazło. Wyszarpuję małą cząstkę. Ciemna i migocząca o nieokreślonym kształcie, po chwili przybiera kształt cienkiego kółka. Wygląda jak opłatek. Tyle, że czarny. Ponownie słyszy słowa: – Połóż go na swój język. Połknij moje ciało. Zyskasz moc. Prawie taką, jaką ja posiadam. – Ale on parzy moją dłoń. – Chciałbyś zyskać niewyobrażalne możliwości tak za darmo? Nic z tego chłopcze. Ale pamiętaj. To się tobie opłaci. Będziesz bardzo zadowolony. – A inni? – Innymi się nie przejmuj. Tylko tobie zawadzają. Szczególnie ci nieprzydatni. Kradną twoje grzyby z lasu. Kradną cząstkę ciebie. Pomyśl o tym. Czuje, jakby połknął kawałek ognia. Lecz ból szybko mija. Psychika się zmienia, chociaż o tym nie wie. Spogląda na las. Jest teraz brzydki i wstrętny. Po co takie paskudztwo na tym świecie. Widzi biedronkę na dłoni. Zajęła miejsce czarnego opłatka. Bierze ją w dwa palce i rozgniata. Równocześnie słyszy grzmot. Zaczyna się burza. Truchło owada porywa wiatr. Mała dziewczynka, przebywa w tym samym lesie. Przycupnęła na trawie, zmęczona bardzo. Polankę otaczają zewsząd drzewa. Długi czas zbierała na niej kwiaty. Wzięła ze sobą butelkę z wodą. Nie chce żeby wyrwane z ziemi, cierpiały. Takie samotne bez ożywczego płynu. Chłopiec wyczuwa w sobie gorąco. Rozpiera go dziwne uczucie, zniechęcenia do wszystkiego. Narasta z coraz większą mocą. To co kiedyś wydawało się piękne i ciekawe, teraz jest brudne, paskudne, nie godne zainteresowania. Umysł jest przystanią do nienawiści. Staje się coraz większym portem. Wszystkie statki niech pochłonie morze. Opadną na dno. Przestaną mu przeszkadzać. * Burza przybiera na sile. Gdzieś tam, w głębi lasu, człowiek zbierający grzyby widzi muchomory, ale w jego mniemaniu, to smaczne prawdziwki. Wróci do domu i zrobi pyszny obiad. Mały śliczny ptaszek wyfruwa z gniazda. To jest jego pierwszy lot. Niestety ostatni. Nadziewa się na wielką drzazgę drewna. Sarenka wpada we wnyki. Podczas polowania ginie człowiek. Chłopiec ma satysfakcje. Wie o wszystkim. Temu podobne wydarzenia nie są mu obce. Cieszą go. Pragnie więcej. Nienawiść wypływa z umysłu, gęstym potokiem. Ogarnia cały las. Dziewczynka nagle wstaje. Coś ją wystraszyło. Nie wie dokładnie co. Rozgląda się na wszystkie strony. Niepotrzebnie zabrała butelkę z wodą. Zaczyna padać deszcz. Jest dziwny. Ma czerwoną barwę. Biała sukienka jest teraz różowa. Mrok zaczyna spowijać całą polanę. Konary drzew skrzypią złowieszczo. Słyszy szum skrzydeł. Ptaki odlatują z tego miejsca. W gęstwinie dostrzega, jasne, dziwne oczy. Patrzą na nią intensywnie. Chłopiec podchodzi do niej, uśmiechnięty i zadowolony. On wie czego pragnie. co musi sprowokować. Ona nie. Patrzy na swoje kwiaty. Zamieniają się w popiół. Szara smużka opada na buty. Widzi przez nie, kości swoich stóp. ~ Wichura przybiera na sile. Chłopiec odzywa się pierwszy: – Zawadzasz mi. To mój las. – Wcale nie. Wszystkich. Dziewczynka widzi, że rozmówca jakby cały faluje. Ma wrażenie, że czemuś wewnątrz niego, brakuje tam miejsca. Chce wyjść na zewnątrz, lecz nadal być nim. On ma podobne odczucia. Coś go od środka rozsadza. Umysł, ciało i duszę. Czyżby się nie sprawdził, jako schronienie do podarunku, którego otrzymał. Tylko, że teraz nie bardzo pamięta, co to było i od kogo. Pragnie zabić dziewczynkę, a jednocześnie, coś mu w tym przeszkadza. Ona też nie wie, co się dzieje. Widzi na swojej dłoni jasną plamę. Deszcz jej nie rozmywa, lecz nadal jest czerwony. Poza tym nic się nie zmienia. Wielki konar jest nadłamany. Kołysze się na wszystkie strony, skrzypiąc złowieszczo. Nagle wielki kawał drzewa, zaczyna spadać. W to miejsce, gdzie stoi chłopiec. Nie namyśla się ani sekundy. Dobiega do niego i odrzuca go do tyłu. Ma w sobie wielką siłę. On zostaje przy życiu. Dziewczynka ginie, zmiażdżona przez konar. Strzępki zakrwawionej sukienki przyklejone do gałązek, sprawiają wrażenie, malutkich, dziecinnych chorągiewek. Na zgniecionej ręce, jasna plama, miesza się z krwią i wodą. Po kilku latach. – Słyszałeś co się u nas wydarzyło? Ludzie wciąż o tym gadają. – A co się stało? – Dziecko dostało na imieniny ślicznego szczeniaczka. – A co w tym dziwnego? To rozkoszny prezent. Dzieciak się chyba ucieszył. – Nie bardzo. Na drugi dzień, wziął nóż i poderżnął psiakowi gardło. – O cholera. – Ale po chwili, gdy zobaczył co zrobił, to popadł w histerię. Płakał i płakał. – Wiadomo coś więcej? – Podobno na jakimś wspólnym zdjęciu, akurat za nim, widać ciemną plamę. – A jasną? – Jasną? Czemu pytasz? – Sam nie wiem.
  18. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wieslaw_J_Korzeniowski→Dzięki:)→Tak zacząłem pisać... nie bardzo wiedząc... co dalej...→Pozdrawiam:)
  19. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wieslaw_J_Korzeniowski→Dzięki:)→Ano tak:)↔Pozdrawiam:))
  20. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wieslaw_J_Korzeniowski→Dzięki:)→Staram się pisać różnie:))→Pozdrawiam:)
  21. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesławie_J_Korzeniowski→Dzięki za interesujący komet:) Coś w tym jest→Im więcej wiemy, tym mniej wiemy. Chociażby dlatego, że rodzą się nowe pytania, bo mają jeszcze bardziej→z czego:) A cha→Dzięki za gdzieniegdzie. Acha →podkreśliło falą więc zgłupiałem:))→Pozdrawiam:)
  22. @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)→Tytuł specjalnie taki. Człek pochowany żywcem w trumnie. Chce wyjść i myśli o swym życiu. Także metafora, o ''zapętleniu w sieci własnej psychiki''. W życiu różnie się układa.. Ale lepiej nie tłumaczyć. Niech każdy rozumie po swojemu:)→Pozdrawiam:))
  23. budzę się nagle w ciemności ciszy ciało zdrętwiałe lepkie spocone mrok mi zdejmuje z oczu powieki chcą one dojrzeć lecz wąskie źrenice nie mogę się ruszyć choć bardzo pragnę czy to ze strachu leżę bezwładnie wyczuwam wokół przestrzeni mało duszno tu strasznie śmierdzi me ciało wolę życia na ręce kładę rozkładam wolniutko wyczuwam ściany podnoszę do góry znowu granica odbiera mi chęci do iskry nadziei zapach drewna ostry i świeży klaustrofobia dusi przytłacza budzi wspomnienia nic nie wybacza co mogłem zrobić a co nie zrobiłem siły witalne w ostatniej trwodze chcą moje ciało wyzwolić z tego z tej małej altanki skąd wyjścia nie ma co wszystko kończy albo też zmienia
  24. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wieslaw_J._Korzeniowski→Dzięki:)↔I dzięki za wyłapanie chochlika. Dobrze, że się paskudnik nie skrył bardziej:) Pozdrawiam:)) P.S→Powtarzam pod spodem nicki, bo to takie.. bardziej ode mnie :)
  25. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→No fakt. Tak można rzec. Albo wszystko ma jakiś sens... albo nic. Też wierzę, że ma, ale lubię czasami porozmyślać, w te i wewte:)→Pozdrawiam:) @Allicja Alicjo↔Dzięki:)↔Cieszy mnie to, że zupełnie nie pokręcone. Bo czasami przesadzam:)↔Pozdrawiam:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...