-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
pytasz wiatr dlaczego owiewa nie zawsze co trzeba wierzysz że odpowie a nawet gdyby to właśnie tobie no cóż może pomiędzy spojrzeniem a okiem wyjawi trochę
-
wielka siekiera na nieboskłonie no co to co to czy to już koniec właśnie wróciła w potężnej dłoni by cios znów zadać krwawo pokroić zamach wnet bierze ginie w obłokach i jeb w stworzenie cieknie posoka rzeki czerwone w nich szczątki różne srebrzyste ostrze nie ma już później znowu wysoko w ręce potężnej i zaraz zamach następny weźmie kochane dziecko co ty malujesz mojego tatę w rzeźni pracuje
-
Skrzydła Płaskowyż niebezpiecznie oblodzony. Srebrzysta poświata, uchyla niewidoczne drzwi, na szaro odblaskowym świecie. Blisko przepaści idzie człowiek. Ominął dostateczną ilość drogowskazów, by nie zgubić drogi. Dlaczego jednak blisko swego upadku? Podeszwy podtrzymują resztę butów, a buty ciało. Ślizgają się niebezpiecznie, kołysząc wędrowcem. Gwiazdki śniegu osiadają na oczy. On na nicości. Łapią go dwa białe skrzydła. Dźwigają ku górze. Podąża dalej, wlokąc je za sobą. Upada znowu. Wisi na rękach w prześwicie przeznaczenia, a dłonie suną w jego kierunku. A tam daleko w dole, na zamrożonym stosie zwłok, leży kolejne ciało anioła. Błyszczące czernią kikuty skrzydeł, chłoną obraz ciemnej strony księżyca. Upadki Zuzię coś budzi w nocy. Jakby miękko dźwięczne uderzenia. Dzisiaj zasnęła nie tam gdzie zawsze. Patrzy zlękniona w kierunku uchylonych drzwi. To stamtąd słychać. Z jej magicznego królestwa. W końcu monotonne odgłosy, niczym tykanie zegara, kołyszą dziecko do snu. Rano matka słyszy wołanie. Wchodzi do pokoju córki. Zuzia ma łzy w oczach. –– Mamusiu! Gdy weszłam to zobaczyłam. Szklane, delikatne aniołki, które dla mnie kupiłaś, pospadały na podłogę. Widzisz? Potrzaskane na małe kawałeczki. –– Widzę i też mi przykro, ale pomyśl… one są chociaż prawdziwie rozbite. –– Ale ten wyjątkowy… nie. –– Bo z tworzywa. Jest nieprawdziwie cały… byłam kiedyś jednym z nich. –– Którym?
-
namalowany smakiem samotnych jabłek pusty koszyczek ciastko jak ciastko polukrowanym ludziom słodyczą kwaśną za horyzontem cisza zaklęta w echa krzyku zakątkiem na drzewach mroźno trzeba nam tańczyć twista w słojach czuć wiosną
-
Mieliśmy u nas takiego Jasia, co koniecznie chciał być ptakiem i fruwanie było mu w głowie, przez tego typu myśli, może nie z gałęzi na gałąź, ale ogólnie wysoko mierzył w swoich lotnych marzeniach, w przeciwieństwie do rozumu, o którym pociesznie zapominał. Nikt go nie traktował poważnie mówiąc zazwyczaj głupi Jasiu i tyle, ale wszyscy nawet go lubili, jak akurat mieli humor, w przeciwieństwie do Jasia. Bo Jasiu zawsze miał humor na twarzy i gdziekolwiek by na niego nie spojrzeć i o każdej porze dnia, a nawet o zmierzchu, bo w nocy Jasiu spał, śniąc o lataniu. Zbierał wszystko, co mogło posłużyć za skrzydła. Kiedyś nawet chciał indykowi wyrwać, ale ten gulgotał na Jasia i Jasiu na niego, lecz w końcu uciekał, próbując mimo wszystko ze strachu wzlecieć, ale nie wzleciał, tylko walnął w drzewo, a te wystraszyło ptactwo i Jasiu tęsknie patrzył szybującym wzrokiem. A kiedyś z kartonów posklejał cudaczne skrzydła i skoczył z niskiego dachu i złamał rękę krajanowi i ten mu sprawił manto, ale nie złamaną, bo zwisała w dół, tylko tą na chodzie. Jasiu chodził też w temblaku, a kiedy przestał, to zrobił znowu skrzydła z puszek po piwie i tym razem skoczył z wieży strażackiej, aż nawet syrenę włączył, tylko nikt nie wiedział, którym członkiem i w jaki sposób, a wylądował w grajdołku pełnym wody i różnych kaczek, co szybko wyskoczyły, widząc to co zobaczyły ze strachu. Między próbami latania, Jasiu miał jeszcze inne, jasiowe zamiłowanie. Lubił torturować obiekty nieożywione. Takim niby sadystą był, na szczęście dla różnych niepotrzebnych rupieci. Kiedyś wszyscy jak jeden mąż, obserwowali z wesołą zgrozą w oczach naszego Jasia, co to staremu krzesłu, nogę tępą piłką ucinał. Widzieliśmy uśmiech na jego rozanielonej twarzy, bo podobno słyszał, jak krzesełko wyję, jęczy i błaga o litość. Innym razem, miażdżył starą lampę gołymi rękami. I znowu słyszał żarówkowe jęki i narzekania. Powiedział nam w tajemnicy i z radosnym przejęciem, że zmiażdżył lampie światło w żarówce z szybkością dźwięku. Ktoś zakrzyknął, ej Jasiu. To odleć na niej. Ogólnie mieliśmy z niego straszny ubaw. Aż kiedyś znalazł zwłoki na polu ornym, w rajce leżały bez ruchu, bo jeden z nas umarł na śmierć, ale dla Jasia to był obiekt nieożywiony i pociął komuś z rodziny członka, na wiele części, słuchają jęków torturowanych zwłok. Rodzina nieożywionego obiektu, miała za złe Jasiowi profanacyjne usia siusia, a Jasiu w międzyczasie przyczepił sobie skrzydła z różnych badyli i kończyn zmarłego i uciekał na skraj, nie chcąc sobie robić kłopotów, a jednocześnie skorzystać z rozpędu galopującego stresu i pofrunąć. I poleciał prosto do przepaści, bo nasze domostwa, wyżej jakoś tak są. Aż niektórzy złowieszczo wesoło klaskali, że wreszcie poleciał, a później poszliśmy na dno, by zeskrobać ciało Jasiowe ze skał i powyciągać resztę z rzeki nieco czerwonej z połamaną kością piszczelową i mokrą gałką oczną. Włożono Jasia do worka i zakopano u nas, w trumnie ze skrzydłami i beznożnym krzesłem i lampą ze zmiażdżonym światłem. Było nam w sumie szkoda Jasia. Bo jakoś nikt inny nie miał ochoty wzlecieć wyżej. Już nie mówiąc o obiektach nieożywionych. Leżały niechciane, bez żadnego zainteresowania naszej społeczności. Kiedy wiało i wiatraczek wirował na grobie Jasia, to było nam tak jakoś nostalgicznie, że aż łzy z oczu wzlatywały do nieba, jakby chciały dogonić i przytulić Jasiową duszę.
-
spójrz widzę ciebie ubraną w błękitną sukienkę oraz niechciane łzy ciepły wiatr właśnie je osusza między pytaniem a niebem nasze papierowe ślady dawno rozmoczył deszcz kroplami zadanych ran najtrudniejszych na wiecznie skośnej za gładkiej powierzchni wewnątrz lśnienie zawinięte w szary papier z lekka prześwituje poprzez smukłe postrzępione wąwozy a wystające odłamki skał są niebezpiecznie blisko może jednak zdołamy uciec łódką z wielu możliwości zrozumieć uchylone drzwi w szybującym chaotycznie kurzu smudze zamglonego horyzontu nad wyjściowejściem a futryną gdzie niekiedy migoczą zamglone świetliki kwadratury koła jeżeli on nie zauważy chichot losu co nas śni
-
Wzruszenie Grabarza
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Gosława Gosława↔Dzięki:)↔No w sumie... tekst szkodliwy dla profesji grabarza nie jest. Rzekłbym, że wręcz przeciwnie:D:)↔Pozdrawiam:) -
"Wielu widzi, to co chce widzieć" °°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°° Często wracam myślami do zabaw z czasów dzieciństwa, kiedy to żeśmy piaskownice w cmentarz zamieniali. W wykopane dołki, wkładaliśmy różne rzeczy: popsute niewielkie zabawki, lizaki oraz inne wszelkiej maści rupiecie. Raz nawet zdechłą mysz Jasiu przyniósł, a Zuzia na wpół żywego pająka. Te wieczne kłótnie o to, kto ma być księdzem, organistą, a które dzieci pogrążonymi w żalu żałobnikami, dodawały specyficznego uroku, które z łezką w oku często wspominam. Szczególnie przy kopaniu grobu. Pamiętam, że zawsze ich tak przegadałem, że robiłem za grabarza. Coś mnie od małego ciągnęło do tej profesji. I tak mi zostało. Kocham moją pracę. Jedno mnie jak dziecko dogłębnie martwiło. Nikt nie doceniał tych prostokątnych dziurek, które tak dokładnie plastikową łopatką kopałem, kładąc piasek do wiaderka, żeby wrzucić dokładnie ten sam, na nieżywego lizaka. Byłem po prostu pedantem w tym zakresie. Po dziś dzień dbam o narzędzie. Musi lśnić, niczym srebrzysta tarcza księżyca w pełni. Dlatego po zakończonej pracy, dokładnie i z należytym namaszczeniem przysługującym łopacie, czyszczę prostokątną powierzchnię na lśniący połysk. Dopóki nie zobaczę swojego odbicia na jej tle, to czyszczę dalej. Tylko trupów ostatnio coś mało. Wszyscy zdrowi, w wypadkach nie giną, nikt nikogo nie morduje, a i śmierć naturalna jakaś dla nich ospała. Ale w sumie nie narzekam. Ktoś jednak czasami w proch zaczyna obracanie. Wspomniałem już, że nikt nie doceniał mojego zaangażowania, gdy byłem niewielkim. A przecież dokładałem wszelkich starań, by dołek w piaskownicy, wyglądał pięknie i powabnie, a mysz odpowiednio ozdobiona zielonymi listkami i skrawkami cukierków. Co dopiero teraz, gdy jestem dorosłym, wykwalifikowanym panem grabarzem. Chociaż kiedyś o mało co, bym w portki ze strachu narobił. Oczodół na mnie spoglądał całym okiem. Szklane było, więc przetrwało. No cóż. Nie będę dłużej przeciągać mych zwierzeń. W ten oto sposób doszedłem do meritum sprawy, podtrzymującej na duchu i która nie pozwala zwątpić w sens moich poczynań. W czasie pogrzebów mam wspaniałe samopoczucie. Przeżywam prawdziwą ekstazę. Wreszcie ludzie doceniają mój wysiłek i fachowość, w konsekwentnym wypełnianiu tego, co najbardziej kocham. Doły są po prostu idealnie prostokątne. Trumna wchodzi jak po maśle. Zwłoki nie narzekają. Rozkład jest niezakłócony, nierównym, korzennym dnem. Jednak nie to sprawia największą radość, tylko twarze żałobników. Wielu zerka w moim kierunku, z poważaniem i uznaniem, że aż widzę wdzięczność i szacunek dla mojej osoby, w doceniających wysiłek oczach. Są i tacy, co nawet płaczą ze wzruszenia z tegoż powodu. Lecz moje wzruszenie jest o niebo większe. Jestem im za to dozgonnie wdzięczny i taki… dowartościowany.
-
Inna wersja tekstu. ------------------ Chłopiec odczuwa nieokreślony lęk. Nie wie czy uciekać, czy zaspokoić ciekawość. Przykucnięte w ciemnawym kącie, w smugach światła z odrobinkami kurzu, faktycznie grzeszy obrzydliwością. Na dodatek patrzy na niego, jakby chciało przeniknąć wzrokiem. Wyzwala zatrzymującą myśl. Szybuje pod sklepieniem umysłu i nie pozwala odejść. Maszkara cuchnie niemiłosiernie, a poza tym taka wstrętna, że nawet dziecięca wyobraźnia, nie pozwala oczom zrozumieć, na co właściwie patrzą. *** Wszedł do starego, opuszczonego domu, do którego nikt oprócz niego nie zaglądał. Przychodził dość często, tylko po to, żeby połazić, popatrzeć po kątach i wyjść. Coś go pchało w to miejsce. Lubił niepokojącą atmosferę, niczym rozlaną tajemnicę, którą ktoś zapomniał wytrzeć. Brudne skrawki szyb, stada pajęczyn i rdza na wszelkiej maści metalowych rupieciach, dodawały jeszcze większej niesamowitości. Czasami jakiś zabłąkany gołąb wlatywał do środka, ale nie fruwał wewnątrz za długo. Tylko echo trzepotu skrzydeł zostawało trochę dłużej. Kiedyś widział, jak krążył nisko nad zardzewiałym prętem, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Nie chciał na nim siadać. Chłopiec nigdy nie spotkał tutaj kogokolwiek. Aż do dzisiaj. Zauważył to, jak tylko wszedł. Siedziało przy stercie powyginanych drutów. Chciał od razu uciekać, ale coś przykuło uwagę. Zastanowiło. Obrzydlistwo miało oczy. I te oczy były smutne. Takie przynajmniej sprawiały wrażenie. Zupełnie nie pasowały do reszty. Wstrętnej i paskudnej. Pomyślał, że gdyby podjęło atak, to nie miałby żadnych szans, przeżuty i wchłonięty do środka. Może jedynie kupka niestrawionych kości, by została. A jednak siedział na metalowej, zardzewiałej skrzynce i nie próbował uciekać, nieustannie obserwowany. Czasami chłopiec schylał głowę, by na maszkarę nie patrzeć, lecz cały czas czuł świdrujący wzrok, jakby myślało, co z nim zrobić. Gdy tylko spojrzał przed siebie, widział nieruchome, prawie ludzkie oczy. I ta niepokojąca cisza. *** – Pamiętasz matkę? Chłopiec w pierwszej chwili nie wie, kto zadał pytanie. Po prostu usłyszał w głowie. Dopiero po chwili kojarzy, że nie jest sam. Tylko ono mogło zapytać. – Mamę prawie nie pamiętam. Umarła jak byłem zupełnie małym. – A wiesz w jaki sposób? – ... – Chcesz wiedzieć? – A muszę? – Nie… ale wolałbym, żeby tak. – Czy mnie… straszysz? – Jeżeli naprawdę nie chcesz, to ci nie powiem. Zupełnie nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Czyżby mama umarła jakoś dziwnie. Nie tak normalnie jak wszyscy. – No i co. Chcesz wiedzieć ? – No dobrze. Chcę. – Tylko uprzedzam… to nie będzie dla ciebie przyjemne. – A co od ciebie może by przyjemne. Wystarczy spojrzeć. Mimo wszystko… powiedz. – Została strasznie pobita metalowym prętem. Tamtym, co wystaje z rupieci. Widzisz go? – Tak. – Teraz siedzą za kratkami. Twojej matki, nie zdołano uratować. – To straszne. Nie mogę nawet płakać. Może dlatego, że jak wspomniałem na wstępie, mamę niewiele pamiętam. Życzę tym paskudnym ludziom wszystkich najgorszych rzeczy. Jak oni mogli pomyśleć, żeby zrobić coś takiego. – Nienaturalnie zabrzmiała twoja reakcja. Jakbyś musiał wygłosić odpowiednią kwestię, pasującą do sytuacji. – To z nerwów. – Czyżby? No właśnie. Myśleli w tym czasie. Niestety. – Po co to mówisz? Tyle sam wiem. Ja bym im głowy poucinał. – Dlaczego nie pytasz, kim jestem? – Nie chcę teraz pytać. Myślę o tym co powiedziałeś. – Możesz mi pomóc, jeżeli zechcesz? – Pomóc? Takiej szkaradzie? Przecież nie wiem nawet kim jesteś. Może do końca nie przeżyje rozmowy. A jeśli kłamiesz i to ty zabiłeś moją matkę. Takie obrzydlistwo do wszystkiego jest zdolne. Chyba rzygnę na ciebie. – No cóż. Rzygaj. Już gorzej wyglądać nie będę. Rozumiem. – To dobrze. – Jestem ich myślami i ciemną stroną sumienia. Tylko oczy są moje. – Ciemną stroną? – To takie, które dręczy, ale człowiek ma to w dupie. – Nie dosyć, że maszkara, to jeszcze wulgaryzuje. Chłopiec nie wie, co robić. Przecież może w każdej chwili uciec. Ciało szkarady takie… rozlazłe, że raczej ścigać nie będzie. Bo niby w jaki sposób? Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał. Co za głupoty mu wciska! Pan gadka brudna szmatka. – Wiem, że trudno to zrozumieć, ale to prawda. Jestem zlepkiem myśli, które mieli w głowie, kiedy bili twoją matkę, a na które nie miałem żadnego wpływu. Były naprawdę paskudne. Dlatego wyglądam jak wyglądam. Ciało jest jakie jest. Obrzydliwe. Na dodatek bardzo męczące. Codziennie przeżywam ten sam koszmar. Siedziałem długo w ukryciu. Widziałem, że przychodzisz, lecz nie chciałem straszyć. Jednak nie mogłem dłużej wytrzymać. Pomyślałem, że może ten chłopiec mi pomoże. – Pomoże? Chyba wierzę, że jakoś tam cierpisz, lecz jak mógłbym pomóc? No jak? – Odpowiedź jest prosta, lecz realizacja trudna. Bardzo. – Trudna? Czy możesz nawijać jaśniej? – Nie w sensie fizycznym. – A w jakim? – W sensie umysłu, uczuć, duszy… jak zwał tak zwał. – Nadal nie rozumiem. Po prostu powiedz, co musiałbym zrobić? – Naprawdę nie wiesz? – Nie. – Wybaczyć. – Niby komu? – Im. – Co… im? – Wybaczyć, że zabili twoją matkę. – No nie! Pogięło ciebie, czy co? – Uprzedzałem, że trudna. – A mama wybaczyła? – Nie jestem myślami twojej mamy. A nawet gdyby, to odeszły razem z nią. Jej nie wskrzesisz, lecz ze mnie możesz zdjąć cierpienie. – Czego ty ode mnie żądasz? Odbiło ci tym śmierdzącym ciałem? – Nie żądam, tylko proszę. Zrozumiem, jeżeli odmówisz. W końcu kim jestem dla ciebie. Nikim. Cuchnącym brzydactwem. Gdybyś jednak zechciał pomóc, to musisz tak… naprawdę. – Tak naprawdę? – Jeżeli to uczynisz… częściowo, a nie całym sobą, to próżny trud. Nie możesz przebaczyć trochę, bo tylko pogorszysz sprawę. To już lepiej wcale. Rozumiesz? – Nie. Pokrętnie gadasz. To znaczy sam nie wiem. – Jest jeszcze coś, o czym musisz wiedzieć. Czasami, w takich sytuacjach, dochodzi do… przeniknięcia. – Co to znaczy? – Lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedział. – A jednak straszysz. – Nie. Mówię jak jest. No więc co? – Z czym? – Wybaczysz? *** Jeszcze wiele razy, chłopiec odwiedzał to dziwne miejsce. Nawet wtedy, kiedy był dorosłym mężczyzną, lecz nigdy więcej nie spotkał obrzydlistwa. Aż pewnego razu, zobaczył białego gołębia. Fruwał jakiś czas, by po chwili długo odpoczywać, na metalowym pręcie.
-
w źrenicach twoich oczu widziałem nasze dni zamknęły się na zawsze teraz dziwnie mi pękło niespodzianie ciała twego lustro miłość wszak została choć cholernie trudno w tęsknocie wielu myśli widzę obraz ten zaproszę cię do siebie będziesz w moim śnie tam gdzie brak zegarów lśnią kawałki cudne światłem połączone w całym znowu lustrze
-
jurny balonik kochał się w szpilce pęczniał od tego dłużej niż chwilkę ona srebrzysta lśniąca jak słońce też go z uczuciem dźgnęła swym końcem żwawo z miłością zanadto deczko teraz figluje z mokrą ściereczką lecz dobra z tego chociażby tyle nie ma w niej obaw że znów przebije balonik także przestał wymiękać czy źle czy gorzej nigdy nie pęka
-
... zahaczył głową o niebo kilka aniołków spadło na niego widziały przed nim ostatnią przeszkodę lecz już nie mogły kolizji zapobiec
-
Krople Rosy
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Gosława Gosława↔Dzięki:)↔Ja też, ja też:))↔Pozdrawiam:) -
Powróci... ?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Wątpiciel Wątpiciel↔Dzięki:)↔W pewnym sensie, jest o pewnej tęsknocie jakby:)↔Pozdrawiam:) -
zauroczone mgły namiętnością zimną dobrocią świtu nie bardzo wiedzą jutrzenkę zachować na drgającym pąku wody czy szarością otulić dla współistnienia całości doznań w pryzmacie rozszczepionych spójnych promieni często niespełnionych po obu stronach światłocienia gdzie marzenie i tęsknota w diamentach migoczą daleko rozbudzą źródło staną się rzeką?
-
na skraju lasu chatka samotna co domem była pod jasnym niebem teraz to tylko wiatr wierny został zamknięte okna dawnym wspomnieniem tam u podnóża wśród horyzontów okrągła łąka całuny śnieżne i ślady ludzkie słabo widoczne w oku stęsknionym zakrytym bielmem gdy echo wróci w szumie listowia wiosna zakwitnie kwiatów spojrzeniem to znów się wszystko do życia zbudzi słońcem wysoko i w ptaków śpiewie
-
Jak to bywa przed zachodem Słońca, cały ogród tonął w czerwonawej poświacie. Takie ciepłe kolory, były jakby odzwierciedleniem: gorącego, prawie minionego dnia. Wszechobecnej ciszy, nie zakłócało cokolwiek. Może jedynie cichy oddech gipsowego krasnalka. Oddech? No tak, oddech. Ale nie gipsowy, tylko żywy. Prawdziwie gipsowy leżał w krzakach. Ani myślał oddychać. Martwy od zawsze na zawsze. A ten umiał. Jemu podobni też. Porozrzucani w tysiącach ogrodów w całym państwie. Musieli się upodobnić do czegoś ziemskiego, by nie wzbudzać podejrzeń. Lecz i tak wzbudzali. Bo było ich dwóch. No chyba, że żywy sobowtór opuścił ogród, atakować tubylców. Albo raczej uprzykrzać życie. Żeby się sami wynieśli, robiąc im miejsce. Przybyli w niewidocznych dla oczu mieszkańców osłonach. Zadomowili się przede wszystkim w przydomowych ogródkach. Tubylcy dziwili się, skąd ten drugi, ten trzeci, czwarty i tysięczny. Mogli być kilkukrotną kopią, jednego osobnika. Wyglądali dokładnie tak samo. A nawet lepiej, bo oczami ruszali. Spokój w państwie został zaniepokojony. Bardzo nawet. Całe chmary krasnali pałętało się po ulicach. Niektóre osobniki umiały fruwać. I to bez ruszania skrzydłami. Bo ich nie mieli. Atakowali bardzo różnie. Na przykład te małe, zaglądały dziewczynom pod spódnice. Guzik ich obchodziło, co tam zobaczą. Na ich planecie, wszystko było inaczej. Ale takim kukaniem, wprowadzali zamieszanie. Inne znowu szybowały nisko nad ziemią, porywając idącym czapki, w które następnie pluli gipsem. To się wielu mieszkańcom nie podobało. Też na nich pluli, lecz nigdy nie trafili, bo tamci zdążyli odlecieć. Trafiały się bardziej wredne. Wlatywały do marketów, robiąc zamęt przy kasach. Mieszali towary, by nikt w końcu nie wiedział, co jest kogo. Trzy latające sztuki, przeprowadziły szturm na kościelną wieżę. Nawet wleciały do środka. Obijały się o dzwony, robiąc spore zamieszanie na dole. Można powiedzieć, że bimbały na wszystko. Nawet kościelnego. Z racji swej tuszy, ledwo dyszał, ale na czubek się wdrapał, by je stamtąd wygonić. Nic nie wskórał. Dzwoniły nadal. Jeden notorycznie był dzwonem rozbijany i momentalnie na nowo się składał. Kościelnego na ten widok zamurowało. Dopiero po kilku dniach go wypuszczono. Nie wszystkie jednak fruwały. Ale za to umiały szybko biegać. Wyprzedzały nawet samochody. Nie tylko stojące, ale też jadące. Skakały na nie, zarysowując lakier. Długo by można pisać, co te paskudy wyczyniali. Najgorsze było to, że byli niezniszczalni. Można było takiego złapać, potrzaskać na drobne kawałki, a one za chwile stanowiły całość. Jedyna różnica była taka, że w ten sposób, zwiększała się ich upierdliwość oraz chęć zemsty. A zatem im więcej ich rozbijano – a co gorsza tych samych - tym gorszy los, mieszkańcy sobie gotowali, gdyż radykalność atakujących pieruńsko wzrastała. Wreszcie tubylcy powiedzieli: dość. Postanowiono wykombinować, jak się pozbyć intruzów. Wygnać ich tam, skąd przylecieli. Propozycji było wiele. W końcu jedna z nich zaczęła przeważać: tak ich rozśmieszyć, żeby się rozlecieli i już nie poskładali. Łatwo powiedzieć, ale czym? Co ich ubawi, do upadłego na wieki? A poza tym, jest ich setki tysięcy. Gdyby z każdego z osobna chciano w ten sposób unicestwić, to śmiech by trzeba importować z innego państwa. Fama głosiła, że gdzieś tam, w tajemniczym miejscu, stoi sobie ich słynny wódz: Don Alabaster i wszystkimi kieruje. Są z nim połączeni, w jakiś niewyobrażalny sposób. Domniemano, że zapewne wystarczy rozśmieszyć ich wodza, a wszystkie pozostałe padną ze śmiechu razem z nim. Dziw nad dziwy, ale szybko go znaleziono, ukrytego na polu, między stogami. Z obiektów otaczających jego figurę, można było wnioskować, że pędzi bimber. Cała reszta nie mogła nic pić. Nie miała odpowiednich ust. Ale wódz miał. I mógł. Na dodatek chciał. Nic dziwnego, że jego myślowi inwazjaci, tak dziczeli. Don Alabaster wlewał w siebie dość dużo. Miał około siedmiu metrów wzrostu. Ale jak go rozśmieszyć? W końcu postanowiono, że mu się pokaże, w czym u nas takie krasnalki, zgodnie z tradycją mieszkają. Zbudowano wielką ruinę koślawego grzyba. Większego niż wódz. Dostarczono ją maszyną latającą, na zajęte pole. Postawiono, przed jego oczami i mu oznajmiono, że w takim czymś, u nas tacy jak oni mieszkają. Przywódca obcych jako jedyny, potrafił wytwarzać nad swoją brodą, zdanie w tubylczym języku. Można się było z nim jako tako porozumieć. Czy akurat z tym, było rzeczą niewiadomą, z uwagi na stan, w jakim się znajdował. Lecz na grzyba spojrzał. Po chwili wyświetlił się brodaty napis: – To to co? – W takich domkach, u nas krasnoludki mieszkają – Ja pierdzielę. No nie, za chwilę jasny gips mnie zasypie. W tym? – No w tym. – Co to u dołu? To cienkie? A ta pierdoła u góry? – Ściany, Don Alabaster. – Nawet po pijaku.W takim czymś. W żadnym razie. – Śmieszny! Co? – Cholernie tak. Za chwilę pęknę ze śmiechu. – Oby. – Co oby? – Nic nic. Spoko. Pękaj paskudzie. Rzeczywiście pękł. Rozleciał się na drobne kawałeczki, rozganiając wokół, tak silną woń alkoholu, że biedny zając nie wiedział, czy jest zającem, czy innym ptakiem. Wszyscy jego wojownicy też się rozpadli. Stracili kolory. Cząstki były białe. Każda odrobinka. Setki ton walało się na ulicach, polach i gdziekolwiek. Zrobiono z nich wielkie jaja. Poustawiano w parkach, ogrodach, przed marketami. Pomalowano pięknie i ślicznie. Pisanki zdobiły miasta i wsie, ale nie atakowały. Tylko spokojnie tkwiły w miejscu. Podziwiano je i kochano. Były obłym symbolem zwycięstwa. Przypominały o pokonaniu wroga. Lecz po jakimś czasie, tak się przyzwyczajono do ich widoku, że stanowiły prawie niedostrzegalne tło. Widziano je tylko wtedy, gdy idący się zamyślił i w nie walnął. * Po kilku miesiącach. – Mamusiu. Pisanka w naszym ogrodzie… – Co pisanka? – Przyłożyłem do niej ucho. – No, no, to rzeczywiście wydarzenie. Jestem pełna podziwu. – Ale ona jest dziwna. – Dziwna? Biega zapewne po ogródku. – Nie biega… ale oddycha.
-
nie lubię się nie lubię się ani w nocy oraz w dzień śniłem kiedyś o sięsiewie on się sięsił gdzieś na niebie że przejmuję się wciąż się jam się wsięsił przez to też a dyć słuszna to jest prawda sięsiolandia mnie dospadła nie wypieram przecież się więc nie cierpię nadal się to nazywa się odchyłką że się tak wyrażę brzydko a na jakim to jest tle? po co pytasz durniu się oczywiście na tle się kiedyś sięsiew się wysłowił tylko wariat się się boi się tak nie męcz swoje wiem że nie znoszę nadal się śniło mi się dzisiaj się cały sięsiew śnił się też że wybrałem się ja gdzieś by się tarzać w stadzie się się na lewo się na prawo i na środku wielkie się z psychologi coś się wie że terapia tak jest sięsiew sięsi mnie sięsiewem gdzie się budzę w sięsioniebie? mniej już cierpię znośnie jest może przez to zdarzy się tolerować będę się
-
@Wątpiciel Wątpiciel↔Dzięki:)↔Hmm... oby doskonałość nie istniała, bo do czego później dążyć:)? Pozdrawiam:) @Antoine W Antoine W↔Dzięki:)↔Słuszna uwaga:)↔Może?↔Pozdrawiam:)
-
Minione Echa
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Dag Dag↔Dzięki:)↔Zmieniłem jedno szumią, na owiewane, bo była powtórka:) Staram się być pozytywnie nastawiony, ale bywa, że tylko... staram:))↔Pozdrawiam:) -
słońce złotymi promieniami obejmuje koślawe drzewka tęsknią za ognikami życia blaskiem złocistej tarczy owiewane ciepłym wiatrem przytulone zbawczą nadzieją dalszego istnienia i całunem z delikatnej koronki błękitu wiewiórki szumią groźnie może odstraszą burzę skacząc z pioruna na piorun łaskocząc świetliste zygzaki poprzez liściastą krainę prześwitującym migotaniem raz po raz kwiecie ukazane to bogini lasu małe chochliki poświatą do snu kołysze szyszki lecą w przepaść w smudze światło-cieni mijają drobinki kurzu oraz długość drzewa * głosy ptaków ślizgają się po liściach niczym ręce pianisty po klawiaturze przyrody czas płynie w nurcie po lustrzanym niebie zostaje w rzece las miniony aż w końcu odpływa wspomnienie
-
na skrawku ciszy przysiadł dźwięk chce ją pokochać wie ona też że do miłości pragnie go skłonić lecz nie pasują do symfonii
-
A wtedy zupełnie niespodziewanie, wędrowcy dotarli do tajemniczej krainy, by im uśmiechów na ustach nie brakowało, gdyż strudzeni drogą i zgłodniali byli. Przeto ujrzeli połacie krzaczków różnorodnych, a owoców na nich kiście całe, jakby ich ktoś do stołu szwedzkiego zapraszał. Cudowny zapach (nie przybyłych, gdyż spoceni byli) zakrywał całunem ich nozdrza, aż większego apetytu zyskali. Nieliczni szemrać zaczęli, czy aby nie trujące z uwagi na to, iż ta śliczna woń za bardzo przyciągająca im była. Jednakowoż głód swój scenariusz dopisywał, nie bacząc na to, co może nadejść kiedyś i o co w tym wszystkim tak naprawdę biega. Zatem większość przykucnęła wygodnie, dary treściwe pałaszując. Chociaż niektórzy nie stali samotnie, lecz z szacunkiem soczyste kęsy trawili. Część spożywała dzięki myślom, które się w głowie kołowały, mimo wszystko pragnąc sens zrozumieć. Jeszcze inni, biegali jak te płoche zające na polu, wyżerając przysłowiowe głąby z kapusty. Byli też tacy, którzy zmysłom ufali, pół na całość. Kiedy już wszyscy najedli się do syta, to pomarli. Wtedy Istoty Skrzydlate na tle nieba poczęły szybować. Gdy słońce kryło się za horyzont, wśród najedzonych wylądowały, by zwłoki pogrzebać. A stało się, że jedne ciała śmierdziały, drugie wcale, a pozostałe pachniały, mimo że wszyscy te same owoce spożywali.
-
tonący odcina pięć palców z zaciśniętej dłoni krople krwi proszą na obiad tkają szkarłatne nitki na szczęście rekin nie głodny zjada tylko cztery odpływa daje szansę zostawia najgrubszego człowiek tonie w bezdechu brzytwy kciuk wypływa na powierzchnię dryfując wskazuje niebo
-
rozpęd cukierków w gorzkiej czekoladzie cukiernia szybuje nad łąką wata białych obłoków łamie niejeden patyk wbity twardo w zieloność zniża lot złudnych deserów pragnie wciąż i więcej zakręt horyzontu wypada z roli na kleistym polu tam umierają echa rozbitych talerzyków ruiny cukierni sączą sok truskawkowy niczym gęstą krew między szczątki ciastek i karmelowych szkieletów * teraz tylko proch pozostał kakao gdzie zostawiasz ślady masz trudności z oddychaniem pęcznieją cząsteczki powietrza od nadmiaru pożądania smaku spadając tworzą mgiełki szarego pyłu dostrzegasz ocalałą cukierniczkę oblepioną brudnym lukrem może cię cudownie uratuje * lecz słodki bezdech rani przełyk kryształkami cukru