-
Postów
2 770 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Tekst satyryczny ------------- ja tak lubię wciąż obrażać nie pozwolę się zniechęcić tak też czynię tak uważam wszak ci inni pierdolnięci kunszt w perfekcji me zadanie ćwiczę zatem jakże chętnie w porównaniu z głupim chłamem jakże wielkim jestem mędrcem on me jaźnie dziś obraża epitety rzuca same jak ja biedny mam uważać zidiociały jest na amen dziś ujrzałem w nocy zjawę serce było lękiem strute mroczny anioł rzekł niebawem zadufanyś w sobie dupek do czeluści mnie wnet wrzuca by szacunku tam nauczyć bardzo chętnie bym posłuchał ale wokół pojebusy
-
na skraju krawędzi brudne istnienie kołyską czy chociaż zrozumiem by z ostatniej chwili nie upaść ściany za blisko
-
Rześkie słoneczko ogrzewa mą twarz. Stoję na mostku nad niewielką rzeczką. I nagle jakby coś we mnie wstąpiło. Muszę to zrobić, by potwierdzić umysłową frustrację. Zdejmuję żółtą czapkę i daszkiem do przodu, rzucam w nurt. No właśnie! Płynie jak czas. Za chwilę zniknie pod mostkiem i wypłynie po drugiej stronie. Żeby tak można, pod owym mostkiem… Ech! Po co i na co. I tak będzie płynąć i nic paskuda, nie zatrzyma. Czy na pewno – słyszę głos wewnątrz czaszki. – Idź przed siebie – dodaje ów po chwili. – Nowy sklepik pobudowali. Nie myśląc wiele, zaczynam maszerować z duszą na ramieniu. A jeśli to prawda i ktoś faktycznie potrafi zatrzymać czas? Macam odruchowo po kieszeniach. Nie mam karty, ale w zamian, znaczną gotówkę. Jakieś czary – kombinuję roztrzęsioną psychiką. – No nic. Widocznie przeznaczenie tak chciało. Ni stąd ni zowąd, dostrzegam obiecany sklepik oraz to, że jestem w niewielkim miasteczku. Jakieś dziwnie mi znajome. Nie roztrząsam tematu, myśląc o możliwości spełnienia marzenia. Niewielu ludzi spotykam po drodze. A jednak wewnętrzny głos, nie nawijał głupot na uszy, co owe słowa słuchały. Spoglądam na szyld. Lakoniczny bardzo→”Sprzedawca Niepłynącego Czasu” Aż klaszczę w dłonie. Masz ci los. To coś dla mnie. Patrzę też odruchowo w okolice dłoni. Mam na ręce starodawny zegarek. Jest godzina sześć po szóstej, gdy wchodzę do wewnątrz, po sześciu stopniach, w dół. Tym razem, jestem deczko zdziwiony. Sklepik prawie pusty. Nie licząc małego pomarszczonego człowieczka, co wygląda, niczym wyrzeźbiony z korca zgniłych jabłek, w czapeczce na kształt zegarka bez wskazówek, siedzącego przy niewielkim, okrągłym biurku. Na obrzeżach widnieje dwanaście liczb, strasznie pokancerowanych. Z tyłu dostrzegam najzwyklejsze drzwi, bez żadnych ozdób. –– Witam cię, młody człowieku –– słyszę miły głosik. –– Wiem co tobie trzeba i co mnie trzeba. Mnie gotówki – powiązanej z pewnym faktem natury niematerialnej – a tobie niepłynącego czasu. Chyba nie masz mi za złe, że tak bezpośrednio wyłuszczyłem sprawę? –– Skądże znowu –– mówię tak bardzo podekscytowany, że nawet nie pytam, o naturę „natury niematerialnej.” –– A zatem nie marnujmy czasu… he he… dajesz gotówkę i wchodzisz za te drzwi. Tam jest ładny ogródek, w którym czas nie płynie, chociaż strumyk, owszem. Jedzenia i picia, też wystarczy na długo. Nawet bardzo długo. Może nawet spotkasz innych ludzi, żeby ci nie było nudno oraz różne inne atrakcje. –– Nawet lata całe, mogę tam być i się… nie zestarzeję? –– pytam z niedowierzaniem. –– Oczywiście. Ze mnie porządna firma. Tylko radzę dokładnie przeczytać umowę, a w razie wątpliwości, dopytać o szczegóły. Nie w głowie mi, ingerencja w wolną wolę. Bez niej… mniejsza z tym. Jestem taki podniecony, tym co mnie czeka, że owszem, umowę czytam, ale bardziej wzrokiem, niż umysłem. Oczywiście, nie dopytuję… „o mniejsze z tym.”Tym niemniej, przykuwa moją uwagę, jedno zdanie, że wyjdę o tej samej godzinie, co wszedłem. To mnie uspokaja, chociaż może nie powinno. Może powinienem dopytać. Zadać najważniejsze pytanie. Nie zadaję. Płacę należność i wchodzę do ogródka. Epilog Jestem na zewnątrz. W miasteczku. Spoglądam na zegarek. Dokładnie sześć po szóstej. Tak jak zapewniało pismo umowy. Czuję, że dość długo przeżyłem w ogródku. Absolutnie nie żałuję tego braku czasu, co tam spędziłem. Także tych miłych chwil, w określonych sferach doznań. Niepokoją mnie tylko dwa fakty. Po pierwsze: sklepik znikł oraz drzwi i ogródek za mną, łącznie z zawartością. Po drugie: nie odczuwam ciężaru na ramieniu, chociaż nie bardzo wiem, czego. Jednak niepokój szybko mija, gdy w oknie wystawowym dostrzegam lustro. Nie zestarzałem się ani trochę. Pozostałem rześkim i młodym, jak owo słoneczko na początku opowieści, zanim usłyszałem wabiący głos. Normalnie skaczę z radości. Aż w tej całej euforii, przytulam i całuję jakąś obcą staruszkę. Kiedy kończę, owa starsza pani wyjmuję okulary, zakłada na nos i pyta jakby nigdy nic: –– Tatusiu! To ty? Gdzie się tak długo podziewałeś? I tłucze mnie laską po głowie.
-
Leszczym↔Dzięki:)↔Tak mnie nagle coś napadło:)↔Pozdrawiam:)
-
Z okazji Dnia Kobiet
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Kwiatuszku↔Dzięki:)↔A zatem miło mi i fajnie, że miłe i fajne:)↔Pozdrawiam * Elephant↔Dzięki:)↔Zaiste uroczy wierszyk:)↔Pozdrawiam:) -
Konrad Koper↔Dzięki:)↔Pozdrawiam:)
-
Wtedy ojciec, postawił jabłko na głowie syna swego. A ów nieposłuszny, zamiast czekać na wystrzał z łuku, pospieszył daleko precz, w swoje upodobanie. Po drodze wtranżolił większość jabłka, razem z ogonkiem i owiniętym nań robaczkiem. – Gdzie ja jestem, gdzie ja błądzę – piszczało cienkim, przytłumionym głosikiem, wnerwione maleństwo. – Wypluj mnie och wypluj, zachłanna bestio. Nie dosyć ci było jabłka. Musiałeś jeszcze taką niewinność, w twoje pierdzące kichy tkać. Jest ci chociaż wstyd? Syn – wszakże niezrozumiale, bo miał w ustach swoich resztki jabłka – chciał odpowiedzieć, ale usłyszał wołanie ojca swego: – Cięciwa mi pękła. Niepotrzebnie uciekłeś, smyku. Pal licho jabłko. Po chwili ojciec usłyszał darcie syna: – Ocyganiłem cię ojcze. Zostawiłem środek, ale w niego i tak nie trafisz. – Nie bądź taki pewny, synu. Przybądź tutaj w te pędy, by wspomnieniem jabłuszka, trochę główkę nakryć. Sztorcem do błękitu i podbrzusza skowronka. Syn niebawem się zjawił, jak mu ojciec nakazał, jednakowoż nie z chęcią, lecz dla spokoju świętego. Zanim gościu pierworodny, powrócił do pieleszy swoich, ojciec cięciwę na sprawną wymienił, co do tyłu wytęża gibkość swoją, by strzałę wolnością i świstem obdarzyć. Postawił syn na głowie swojej, resztki jabłka w pionowej postaci i czekał znudzony, popatrując niedbale. A ojciec, mając wprawne oko w strzelaniu do celu, wnet syna trafił prosto w czoło jego, chociaż ixa tam nie było oraz innych ułatwień naprowadzających. Będąc zdenerwowanym wielce wynikłą sytuacją, sztuczne oko zaangażował, by trafić tam gdzie trzeba. Tak oto powstał morał: „Nie zostawiaj ogryzka, bo cię mogą powystrzelać”
-
🌟🌺🌟 dzisiaj ósmy marca to wspaniałe święto tyczy każdej z kobiet a każda jest piękną bez nich życie chłopów byłoby niepełne zatem w ich imieniu piszę tak rzetelnie czasami żywotne co mają radochę albo ciche skromne takie trochę płoche często myślą lepiej nawet od płci męskiej tak ogólnie rzeknę są po prostu świetne uczuć w nich niemało takich i owakich no chyba że bęcwał jakiś im się trafi rożne inne sprawy pominę milczeniem bo jeszcze mi jakaś przywali gdzieś w ciemię życzę wszak kobietom radości wszelakiej no bo przecież one kochane są takie 🌟🌺🌟
-
– Jesteś głupi? – Ależ skądże. Można nie myśleć, byle mądrze.
-
kolejny raz umysł zwątpienie zdobi futryna bez drzwi może wejść lecz nie może otworzyć
-
Po drugiej stronie szybowania
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
jeszcze wczoraj szybowałaś nad łąką ćma stukająca o horyzont nie było w tobie lęku lecz światło zamglone i wiele pytań kwiaty już zwiędły nawet ten jedyny który zabrałaś ze sobą wznosiłaś się wyżej nasączona błękitem tu ciebie nie ma lecz nadal jesteś nadszedł świt mgła spowija myśli poświatą jutrzenki rany i kapiącą krew pośród wielu dróg wyschnięta rzeka na spękanym dnie dostrzegasz ślady uchroniła nie pozwoliła utonąć lecz popłynąć też się nie dało-
2
-
oj oj jam zgorzkniały nawet rzekli→tyś dziad stary gdzie do życia tobie plamy wątrobowe zagradzają drogę faktycznie nawet chodzić nie mogę prosto bo mi piersi rosną co pierdzielisz masz ciało harde uwierz w niego w zbawienną prawdę a jeszcze spójrz na psychikę luźną zatem uwierz chłopie póki nie za późno masz przed sobą życie całe to znaczy... cudowny kawałek :) ojej! dzięki! uwierzyłem ty stary tłuku bo mnie podniosłeś na duchu
-
1
-
Diabła poczciwotę, smutek dziś przygniata do dobrych rad, którymi piekło wybrukowane. Ma ucięte rogi, wyrwany ogon, a końce jego nóg, wieńczą dwie sprężyste pyzy, zamiast prestiżowych kopytek. Dlatego biednemu ustać trudno, na tych niestabilnych miękkościach. A to wszystko za karę. Grzesznikowi, co to w kociołku wiecznie gotowany, okazał nieroztropnie szczyptę miłosierdzia. Stoi teraz diabelnie oszpecony, jak ta ofiara na ołtarzu, by się sumitować przed szefem. –– Jaśnie Don Lucy… –– Tylko nie jaśnie, durniu! –– Chciałem tylko dobrze. –– Coś ty powiedział? Jeszcze ci mało. Mam cię wypatroszyć? –– Nie daj Boże. –– Hmm… no tak. Tyś chory na umyśle. –– Ależ jaśnie mroczny… –– Co! –– … cholernie mroczny i nic poza tym, przecież mu włożyłem wrzące widły w dupę, aż skwierczało. –– Ale nie zmiażdżyłeś jąder w mieszku!! –– Przecie nie było żadnych, o ciemny Lucy. –– Don Lucy! Jeszcze nie zapamiętałeś, tym swoich bezrogim łbem. –– Prawdę mówię. –– Prawdę? Tobie gorzej z każdą chwilą. No tak… to była ona. Moja wina. –– Moja wina? O panie. Co ty mówisz. Nie bierz przykładu ze mnie. Zmartwienie odczuwam. –– No normalnie idiota. Diabli mi ciebie nadali. Ty się nie masz martwić, tylko zło czynić. Na pokuszenie wodzić zatwardziałych grzeszników. –– A po co? Jaki to ma sens? –– Właśnie. Moja podpucha zadziałała. Zlecisz na Ziemię. Jak zdeprawujesz chociaż kilku czystych, to ci wszystko odrośnie. Zrozumiałeś? –– Zupełnie czystych, to raczej nie znajdę…. a może być jeden, ale za to duży? –– Za jakie grzechy, ktoś mi ciebie nadał. A idź do diabła! –– Przecież jestem przy tobie, szefie. –– Metafor nie znasz? Wierszy nie pisałeś, kiedy byłeś ni bies, ni wydra. –– Aaa… jak byłem dianioł? –– Właśnie. –– Nie. Jam grafoman. Wstyd było jakoś. Natenczas Don Lucy złapał podwładnego za boże poszycie i wyrzucił poza granicę piekła, żeby mógł zło uczynić i wrócić z grzesznymi duszami, co na powrót ciało otrzymają, żeby było co do garnka włożyć, a wygnanemu, by odrosło wszystko. * Pech, nie pech, chciał, że Diabeł Poczciwota, na dziewkę urodziwą od razu trafił, gdy na Ziemi wylądował. Całe piekło mu wnet zasłoniła, swoimi wdziękami. Płocha też nie była, mimo że brzydactwo przed nią stało. Na domiar złego, to ona jego kusiła, a nie on ją. Rozedrgany piekielnie diabeł, nie wiedział, co ma czynić. Na domiar dobrego, miłosierna nawet była, patrząc na takiego pokrakę. Jej dobro zaczęło omotać czorta. Czort z tym, jęczał szlachtowany miłością, ale nic nie mógł poradzić. Najpierw czarna sierść zaczęła wypadać i na jej miejscu, wyrastały białe pióra. Następnie twarzyczka szpetna, zrobiła się ładniusia i tak męska i cała reszta też, stanęła na wysokości zadania, a na końcu wyrosły skrzydła. No – rzekło dziewczę. – Wypisz wymaluj anioł. Na dodatek przystojny jak diabli. I wtedy wspomniane dziewczę, poczęło się przemieniać w diablicę, chociaż nie z piekła rodem. Lecz cóż z tego, skoro Diabeł Poczciwota, już był zakochany jak diabli. Zatem żyli długo i szczęśliwie, z pewnymi wyjątkami, z uwagi na które, przechodzimy do następnego akapitu. * — Kogo tam diabli niosą? –– warknął Don Lucy, po czym mruknął do słuchawki: włazić! –– Szefie, to ja. Nie mogę wejść. Dzwonię z Ziemi. –– Ile dusz? –– Na początku było fajnie. Ja aniołem, ona diablicą. Wyzerowało się jakoś. Znośnie było. Ale później… przecież nie mogłem takiej brać… no wiesz Don Lucy… dla dobra piekła… mogłaby… –– Co ty chrzanisz? –– Nic. Chociaż zgłodniałem. –– Jakie zero. Ty jesteś zerem. I jaki anioł i jak diablica. –– Wróciłem do poprzedniego stanu. Już wolę być kaleką w piekle, niż aniołem na Ziemi. A poza tym, do wielu nie pasowałem. Nie tylko do niej. Tu czasami jest gorzej niż w piekle. –– Nonsens! Tyś choryś. Przyznaj się. Masz gorączkę i bredzisz. Wracaj, bo tylko wstyd czeluścią piekielnym przynosisz. –– Dzięki, Najciemniejszy z ciemnych. * –– No i co pan sądzi? –– No cóż… bądźmy dobrej myśli. –– Pana zdaniem, taka terapia dialogowa zadziała? –– Sądzę, iż może oczyścić umysł. –– Miałbym pewne wątpliwości, natury… –– Diabli z tym! I proszę mi mówić: doktorze Don Lucy, do diabła! * –– Jak sądzisz. Naszym profesorom, to pomoże? –– Diabli wiedzą. –– Zapytamy? * Itd...
-
na skraju marzeń dostrzegam cię rozwiane włosy spojrzenie też lecz może słowa twoje tu są a ty daleko tam gdzieś za mgłą roztańcz miłości sens wskaż mi drogę za trudną wiem pójdę w poświacie słów do twojego snu na skraju świtu uśmiechasz się a może tylko uwierzyć chcę sukienka z kwiatów piosenką lśni naprawdę jestem czy tylko śnisz roztańcz miłości sens wskaż mi drogę za trudną wiem pójdę w poświacie słów do twojego snu w oddali słyszę twój cichy śpiew może tam jesteś i cóż że wiem choć idę ścieżką wciąż jestem tu tańcem znaczona śladem twych stóp roztańcz miłości sen wskaż mi drogę za trudną wiem pójdę w poświacie słów do twojego snu
-
Dzień jest strasznie zmęczony, a jednocześnie bardzo zadowolony, że zdołał przetrwać cały dzień. Właśnie kładzie się do snu. Wiele miękkich poduszek, porozrzucanych elegancko bałaganiarsko, czeka na rozkoszne, senne wduszenia. Na jednej z nich zasypiają godziny, na drugich minuty, a na jeszcze innych, sekundy. Wszelkie pozostałe zdarzenia, zarówno te wesołe, jak i smutne, gramolą się niezdarnie na łóżka piętrowe. Całość nakryta fioletową kołderką nocy, ze złotymi gwiazdkami na całej puchowej powierzchni, faluje monotonie w kształcie kołyski. Miasto też uśpione. Cóż miało zrobić w sytuacji, w której dzień smacznie zasnął. Oczy budynków zasłonięte powiekami żaluzji lub delikatnych firanek, kryją w sobie inne rzeczywistości, w niezbadanych światach sennych marzeń. Tylko w niektórych poważnych, rozsądnych futrynach, wesołe prostokątne ślepka patrzą ciekawie gadającymi źrenicami. No jak tak można, powiedziałby zdenerwowany dzień, gdyby umiał mówić. Spać mi tu zaraz, łobuzy zatracone. Niestety. Nie wszyscy go słuchają. Deszcz to już zupełnie wcale. Jego przezroczyste, tycie dzieci, wesoło plumplają, gdzie tylko spadną. Właśnie obudziły jeden z parapetów, lecz najpierw się dokładnie przejrzały w jego błyszczącej, swojsko wyglądającej powierzchni. –– Przestańcie mi tu stukać, po łysej prostokątnej twarzy – trzeszczy radośnie stukany. – A sio stąd. Ale już. Bo gołębia przywołam i was wypije. –– Plum plum plum – wołają wesoło. – Nas jest dużo. Plum plum plum. Zawsze coś zostanie. –– Jestem świeżo wczoraj pomalowaną – biadoli facjata budynku. – Ach te dzisiejsze farby. Za moich czasów, były bardziej wytrzymałe i grzeczne. Teraz im tylko jedno w głowie. Żeby stąd spływać. –– A co ja mam mówić – mruczy kostka brukowa. – Codziennie deptana i poniewierana butami. Chociaż cóż one winne. jednak odrobinę spokoju sobie życzę. Nie wiem, czy rana doczekam. –– A kto ci zabroni sobie życzyć. Ty i tak już czekasz sto lat z hakiem. A niby gdzie pójdziesz? – pyta uliczna lampa. – Nie masz nóg, a ja tylko jedną. Co prawda, trochę w nocy błyszczę, ale cóż z tego. Dzień minie, to mnie wyłączą. Będę się czuła niepotrzebna i taka przygaszona. Teraz to ćmy na mnie lecą. Ewentualnie zabłąkane lelki. –– Lampa lampa, co się smucisz – plumplają kropelki deszczu. – Mamy na to radę. To cię pocieszy. Świecisz przykładem. –– Przykładem? Niby czego? –– Chociażby miłości do cieni. –– Jakiej miłości. Nie jestem ich źródłem, tylko przyczyną. A jeszcze odpowiedni obiekt, być przede mną musi. Nagle dostrzegają zjawisko niebywałe. Przed przejściem dla pieszych, stoi leciwych rozmiarów i lat, staruszka. Kapelusz przycupnięty na srebrnych łanach włosów, nabiera coraz więcej wody. Zapewne w środku siedzi żaba, ale tylko taka, co umiała wysoko podskoczyć. Niezdecydowana wędrowniczka, nie przechodzi na drugą stronę. Dlaczego? Przecież pusto na jezdniach. Jej długi cień jest tak samo niezdecydowany, jak ona. Nagle, ni stąd ni zowąd, wchodzi na jezdnie, stukając laską. ––Auć, auć, auć – biadolą kostki przebudzone z kamiennego snu. – Właśnie śniliśmy o przystojnym, młodym, zdrowym i bogatym twardzielu. Bruku urodziwym z pierwszego tłoczenia w matkę Ziemię. –– Oddaj mi laskę, nieznośny cieniu – rzuca w niego donośnym, przeraźliwie cichym głosem. – Starsza ze mnie młoda kobieta, posunięta latami, lecz nie wiekiem. Wymagam szacunku dla siebie, laski, kapelusza i nie wiem, czy żaby. –– Żartowałem tylko – odpowiada cień. – A niech to. Zanikam. Lampa przygasa. –– Nie przygasa, tylko leżę na chodniku. Odpocząć muszę po trudach młodości. A jest po czym? –– A skąd mam wiedzieć – odpowiada zrobiony na szaro cień. – Jestem tylko, póki lampy. Kobieta z krawężnika po chwili wstaje. Wchodzi na jezdnie. Nagle gwałtownie się cofa. Za moment idzie znowu do przodu. I znowu do tyłu. Gdzie tu ma samochody przed nosem bzykające? No nie ma. No właśnie. To dlaczego odskakuje jak nasralatka? –– Narratorze. Tylko bez takich. Mam swoje lata, ale no… wypraszam sobie. –– Chciałem tylko łaskawą panią rozweselić z racji wieku. –– Chyba z racji swojego, stary dziadzie! Odskakuję przed wspomnieniami. Przed dobrymi, bo żałość, że młode czasy nie wrócą i przed złymi, wiadomo dlaczego. A że przybrały niewidzialne dla innych kształty… to moja zasługa? Oczywiście. Co za głupie pytanie zadałam. Zdolna jestem. Stare lata mi nie wadzą. Potykałam się kiedyś o młode. Och… co to były za czasy. Nagle wspomnienia materializują obrazy na kształt samochodu. Mienią się na całej powierzchni i szybko zmieniają. Właśnie na masce pojawia się ogródek i mała dziewczynka, biegającą wśród kwiatów. Wyraźnie czegoś szuka. W miejscu kierowcy siedzi przystojny zegar. Wskazówki zwisają, niczym sumiaste wąsy. Nawet strzałka silnika w jedną stronę, nie jest w stanie zagłuszyć tykania. Po chwili koła niecierpliwości i młodzieńczej werwy, buzują po twardej, niestabilnej powierzchni minionych momentów. Zjawa znika tak szybko jak się pojawiła. –– Spójrzcie. Staruszka przeobraża się w bukiet świeżych kwiatów. Rosną jak grzyby po deszczu. Dolatują do nas, rozświetlone blaskiem lampy i szczęśliwymi dziecięcymi snami. Są coraz jaśniejsze. Jak małe słońca. Wzlatują do gwiazd, które gasną. Mimo wszystko, coraz jaśniej. I jeszcze. I jeszcze. I Jeszcze. I jeszcze. I je... –– Budzi się nowy dzień – zamplumplał wnerwiony kawałek deszczu. – Musiałem zagadać, bo cholera mnie wzięła na te powtórzenia powyżej. –– Co racja, to racja, co racja, to racja – dodał parapet okupiony przez gołębia. –– No tak. Dzień obudzony. Autor jeszcze nie bardzo – rzekła źrenica w oku, co wcale nie jest ciekawa i wcale nie wstała w środku gałki, by zerknąć, co się wyprawia na ulicy. Wcale a wcale. –– Przepraszam. Jestem cieniem tej starszej pani. Gdzie ona? –– Ty nie istniejesz. — Wiem, dlatego grzecznie pytam. Wypoczęty, wyspany dzień, wreszcie szczęśliwie wstaje. Miał takie ciekawe sny. –– Akurat ciekawe. Żałosne dyrdymały. –– Kto to powiedział? Przyznać się, żebym wiedział komu akapitem przywalić. Tym największym. Z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym!!! –– Co tu się wyprawia. Dajcie se luz. – zamilkła na cały głos, ostatnia okruszynka nocy.
-
Wokół Pieczenia Chleba
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Franek K↔Dzięki:)↔Oby nas roboty nie zdominowały:)) Co do zmiany wersu, czasami piszę dziwnie. Może: zjada→ale wtedy↔9 sylab:) Pozdrawiam:) -
Wokół Pieczenia Chleba
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Kwiatuszek↔Dzięki:)↔Ale teraz, to nawet o taką mąkę, trudno chyba? :))↔Pozdrawiam:) -
Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Miło mi zatem, rzekłem:)↔Pozdrawiam:)
-
Wokół Pieczenia Chleba
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Violetta↔Dzięki:)↔ Aż mi apetytu narobiłaś Swoim komentarze. Też je. A co!:)↔Pozdrawiam:) * Wiesław J.K↔Dzięki:)↔Też zaiste plastycznie napisałem. Kiedyś, też miałem okazję, być w podobnej sytuacji zapachowej i tego co wokół:)↔Pozdrawiam * Jacek_Suchowicz↔Dzięki za uroczy, apetyczny wierszyk. Uzupełnia mój, zaiste odpowiednio. Można by napisać wiersz↔O miłości Franka do Frani:)↔Pozdrawiam:) -
Milczeć, nie milczeć, sam już nie wiem, czy skończę w piekle, a jeśli… w niebie. Ha ha. W niebie? Zważać muszę, co nawijam do siebie. Sumienie przecież nie milczy wcale, umysł duszny ponagla nawet. I cóż mi z tego, że piewcą będę To wszystko marność, tak niewiele, gdy potok słów, tylko brzmieniem, Gdy na wędrówce, co w nocy ja wyśnił, śladów głębokich, niewiele ujrzałem, a dużo płytkich, kałuż brudnych, śmieci plugawych. A któż je zostawił? Pytam sam siebie. Spętany głupcze! Nie wiesz? * Choć białą łódkę, ugniotę z papieru. Oczyści bagno z bardzo wielu... Popłynie przeze mnie, zacznę od nowa. Lecz czy to pewne? A jeśli utonie w pustych słowach?
-
zamilkłaś w ciszę zaklęta a jednak cię słyszę pragnę pamiętać
-
6
-
Wokół Pieczenia Chleba
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Asia Rukmini↔Dzięki:)↔Oczywiście, że kaflowy. Jakby inaczej:)↔Pozdrawiam:) * MIROSŁAW C↔Dzięki:)↔Ano szkoda:)↔Zapewne miał swój swoisty urok:)↔Pozdrawiam:) -
Wokół Pieczenia Chleba
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
* Jan_komułzykant↔Dzięki:)↔ Teraz też taki możliwy. A co nie niemożliwe, to możliwe, chociaż fakt... nie koniecznie do realizacji. Inne "nosy" teraz:)↔ Obejrzałem, przeczytałem. Jak sytuacja będzie się nasilać w tym kierunku, to my kiedyś będziemy dodatkiem, do menu↔owadów:) Pozdrawiam:) -
Wokół Pieczenia Chleba
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Aff↔Dzięki za "fajny"↔Co do famuły, to ten wyraz, nie jest mi obcy. tak samo jak zapach chleba, i np: deczko:)↔Lubię się czasami wczuwać:)↔Pozdrawiam:) * Sylwester Lasota↔Dzięki:)↔Podobno nadzieja umiera ostatnia. To kto wie, jak jeszcze ów świat, zostanie "upieczony" Oby się za bardzo "ciasto nie przypaliło"↔Pozdrawiam:) -
Aff↔Dzięki:)↔Ciekawy komentarz Twój, w owym spostrzeżeniu. Coś jest na rzeczy:)↔Pozdrawiam:)