Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 688
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. 🌟🌺🌟 dzisiaj ósmy marca to wspaniałe święto tyczy każdej z kobiet a każda jest piękną bez nich życie chłopów byłoby niepełne zatem w ich imieniu piszę tak rzetelnie czasami żywotne co mają radochę albo ciche skromne takie trochę płoche często myślą lepiej nawet od płci męskiej tak ogólnie rzeknę są po prostu świetne uczuć w nich niemało takich i owakich no chyba że bęcwał jakiś im się trafi rożne inne sprawy pominę milczeniem bo jeszcze mi jakaś przywali gdzieś w ciemię życzę wszak kobietom radości wszelakiej no bo przecież one kochane są takie 🌟🌺🌟
  2. – Jesteś głupi? – Ależ skądże. Można nie myśleć, byle mądrze.
  3. kolejny raz umysł zwątpienie zdobi futryna bez drzwi może wejść lecz nie może otworzyć
  4. jeszcze wczoraj szybowałaś nad łąką ćma stukająca o horyzont nie było w tobie lęku lecz światło zamglone i wiele pytań kwiaty już zwiędły nawet ten jedyny który zabrałaś ze sobą wznosiłaś się wyżej nasączona błękitem tu ciebie nie ma lecz nadal jesteś nadszedł świt mgła spowija myśli poświatą jutrzenki rany i kapiącą krew pośród wielu dróg wyschnięta rzeka na spękanym dnie dostrzegasz ślady uchroniła nie pozwoliła utonąć lecz popłynąć też się nie dało
  5. oj oj jam zgorzkniały nawet rzekli→tyś dziad stary gdzie do życia tobie plamy wątrobowe zagradzają drogę faktycznie nawet chodzić nie mogę prosto bo mi piersi rosną co pierdzielisz masz ciało harde uwierz w niego w zbawienną prawdę a jeszcze spójrz na psychikę luźną zatem uwierz chłopie póki nie za późno masz przed sobą życie całe to znaczy... cudowny kawałek :) ojej! dzięki! uwierzyłem ty stary tłuku bo mnie podniosłeś na duchu
  6. Diabła poczciwotę, smutek dziś przygniata do dobrych rad, którymi piekło wybrukowane. Ma ucięte rogi, wyrwany ogon, a końce jego nóg, wieńczą dwie sprężyste pyzy, zamiast prestiżowych kopytek. Dlatego biednemu ustać trudno, na tych niestabilnych miękkościach. A to wszystko za karę. Grzesznikowi, co to w kociołku wiecznie gotowany, okazał nieroztropnie szczyptę miłosierdzia. Stoi teraz diabelnie oszpecony, jak ta ofiara na ołtarzu, by się sumitować przed szefem. –– Jaśnie Don Lucy… –– Tylko nie jaśnie, durniu! –– Chciałem tylko dobrze. –– Coś ty powiedział? Jeszcze ci mało. Mam cię wypatroszyć? –– Nie daj Boże. –– Hmm… no tak. Tyś chory na umyśle. –– Ależ jaśnie mroczny… –– Co! –– … cholernie mroczny i nic poza tym, przecież mu włożyłem wrzące widły w dupę, aż skwierczało. –– Ale nie zmiażdżyłeś jąder w mieszku!! –– Przecie nie było żadnych, o ciemny Lucy. –– Don Lucy! Jeszcze nie zapamiętałeś, tym swoich bezrogim łbem. –– Prawdę mówię. –– Prawdę? Tobie gorzej z każdą chwilą. No tak… to była ona. Moja wina. –– Moja wina? O panie. Co ty mówisz. Nie bierz przykładu ze mnie. Zmartwienie odczuwam. –– No normalnie idiota. Diabli mi ciebie nadali. Ty się nie masz martwić, tylko zło czynić. Na pokuszenie wodzić zatwardziałych grzeszników. –– A po co? Jaki to ma sens? –– Właśnie. Moja podpucha zadziałała. Zlecisz na Ziemię. Jak zdeprawujesz chociaż kilku czystych, to ci wszystko odrośnie. Zrozumiałeś? –– Zupełnie czystych, to raczej nie znajdę…. a może być jeden, ale za to duży? –– Za jakie grzechy, ktoś mi ciebie nadał. A idź do diabła! –– Przecież jestem przy tobie, szefie. –– Metafor nie znasz? Wierszy nie pisałeś, kiedy byłeś ni bies, ni wydra. –– Aaa… jak byłem dianioł? –– Właśnie. –– Nie. Jam grafoman. Wstyd było jakoś. Natenczas Don Lucy złapał podwładnego za boże poszycie i wyrzucił poza granicę piekła, żeby mógł zło uczynić i wrócić z grzesznymi duszami, co na powrót ciało otrzymają, żeby było co do garnka włożyć, a wygnanemu, by odrosło wszystko. * Pech, nie pech, chciał, że Diabeł Poczciwota, na dziewkę urodziwą od razu trafił, gdy na Ziemi wylądował. Całe piekło mu wnet zasłoniła, swoimi wdziękami. Płocha też nie była, mimo że brzydactwo przed nią stało. Na domiar złego, to ona jego kusiła, a nie on ją. Rozedrgany piekielnie diabeł, nie wiedział, co ma czynić. Na domiar dobrego, miłosierna nawet była, patrząc na takiego pokrakę. Jej dobro zaczęło omotać czorta. Czort z tym, jęczał szlachtowany miłością, ale nic nie mógł poradzić. Najpierw czarna sierść zaczęła wypadać i na jej miejscu, wyrastały białe pióra. Następnie twarzyczka szpetna, zrobiła się ładniusia i tak męska i cała reszta też, stanęła na wysokości zadania, a na końcu wyrosły skrzydła. No – rzekło dziewczę. – Wypisz wymaluj anioł. Na dodatek przystojny jak diabli. I wtedy wspomniane dziewczę, poczęło się przemieniać w diablicę, chociaż nie z piekła rodem. Lecz cóż z tego, skoro Diabeł Poczciwota, już był zakochany jak diabli. Zatem żyli długo i szczęśliwie, z pewnymi wyjątkami, z uwagi na które, przechodzimy do następnego akapitu. * — Kogo tam diabli niosą? –– warknął Don Lucy, po czym mruknął do słuchawki: włazić! –– Szefie, to ja. Nie mogę wejść. Dzwonię z Ziemi. –– Ile dusz? –– Na początku było fajnie. Ja aniołem, ona diablicą. Wyzerowało się jakoś. Znośnie było. Ale później… przecież nie mogłem takiej brać… no wiesz Don Lucy… dla dobra piekła… mogłaby… –– Co ty chrzanisz? –– Nic. Chociaż zgłodniałem. –– Jakie zero. Ty jesteś zerem. I jaki anioł i jak diablica. –– Wróciłem do poprzedniego stanu. Już wolę być kaleką w piekle, niż aniołem na Ziemi. A poza tym, do wielu nie pasowałem. Nie tylko do niej. Tu czasami jest gorzej niż w piekle. –– Nonsens! Tyś choryś. Przyznaj się. Masz gorączkę i bredzisz. Wracaj, bo tylko wstyd czeluścią piekielnym przynosisz. –– Dzięki, Najciemniejszy z ciemnych. * –– No i co pan sądzi? –– No cóż… bądźmy dobrej myśli. –– Pana zdaniem, taka terapia dialogowa zadziała? –– Sądzę, iż może oczyścić umysł. –– Miałbym pewne wątpliwości, natury… –– Diabli z tym! I proszę mi mówić: doktorze Don Lucy, do diabła! * –– Jak sądzisz. Naszym profesorom, to pomoże? –– Diabli wiedzą. –– Zapytamy? * Itd...
  7. na skraju marzeń dostrzegam cię rozwiane włosy spojrzenie też lecz może słowa twoje tu są a ty daleko tam gdzieś za mgłą roztańcz miłości sens wskaż mi drogę za trudną wiem pójdę w poświacie słów do twojego snu na skraju świtu uśmiechasz się a może tylko uwierzyć chcę sukienka z kwiatów piosenką lśni naprawdę jestem czy tylko śnisz roztańcz miłości sens wskaż mi drogę za trudną wiem pójdę w poświacie słów do twojego snu w oddali słyszę twój cichy śpiew może tam jesteś i cóż że wiem choć idę ścieżką wciąż jestem tu tańcem znaczona śladem twych stóp roztańcz miłości sen wskaż mi drogę za trudną wiem pójdę w poświacie słów do twojego snu
  8. Dzień jest strasznie zmęczony, a jednocześnie bardzo zadowolony, że zdołał przetrwać cały dzień. Właśnie kładzie się do snu. Wiele miękkich poduszek, porozrzucanych elegancko bałaganiarsko, czeka na rozkoszne, senne wduszenia. Na jednej z nich zasypiają godziny, na drugich minuty, a na jeszcze innych, sekundy. Wszelkie pozostałe zdarzenia, zarówno te wesołe, jak i smutne, gramolą się niezdarnie na łóżka piętrowe. Całość nakryta fioletową kołderką nocy, ze złotymi gwiazdkami na całej puchowej powierzchni, faluje monotonie w kształcie kołyski. Miasto też uśpione. Cóż miało zrobić w sytuacji, w której dzień smacznie zasnął. Oczy budynków zasłonięte powiekami żaluzji lub delikatnych firanek, kryją w sobie inne rzeczywistości, w niezbadanych światach sennych marzeń. Tylko w niektórych poważnych, rozsądnych futrynach, wesołe prostokątne ślepka patrzą ciekawie gadającymi źrenicami. No jak tak można, powiedziałby zdenerwowany dzień, gdyby umiał mówić. Spać mi tu zaraz, łobuzy zatracone. Niestety. Nie wszyscy go słuchają. Deszcz to już zupełnie wcale. Jego przezroczyste, tycie dzieci, wesoło plumplają, gdzie tylko spadną. Właśnie obudziły jeden z parapetów, lecz najpierw się dokładnie przejrzały w jego błyszczącej, swojsko wyglądającej powierzchni. –– Przestańcie mi tu stukać, po łysej prostokątnej twarzy – trzeszczy radośnie stukany. – A sio stąd. Ale już. Bo gołębia przywołam i was wypije. –– Plum plum plum – wołają wesoło. – Nas jest dużo. Plum plum plum. Zawsze coś zostanie. –– Jestem świeżo wczoraj pomalowaną – biadoli facjata budynku. – Ach te dzisiejsze farby. Za moich czasów, były bardziej wytrzymałe i grzeczne. Teraz im tylko jedno w głowie. Żeby stąd spływać. –– A co ja mam mówić – mruczy kostka brukowa. – Codziennie deptana i poniewierana butami. Chociaż cóż one winne. jednak odrobinę spokoju sobie życzę. Nie wiem, czy rana doczekam. –– A kto ci zabroni sobie życzyć. Ty i tak już czekasz sto lat z hakiem. A niby gdzie pójdziesz? – pyta uliczna lampa. – Nie masz nóg, a ja tylko jedną. Co prawda, trochę w nocy błyszczę, ale cóż z tego. Dzień minie, to mnie wyłączą. Będę się czuła niepotrzebna i taka przygaszona. Teraz to ćmy na mnie lecą. Ewentualnie zabłąkane lelki. –– Lampa lampa, co się smucisz – plumplają kropelki deszczu. – Mamy na to radę. To cię pocieszy. Świecisz przykładem. –– Przykładem? Niby czego? –– Chociażby miłości do cieni. –– Jakiej miłości. Nie jestem ich źródłem, tylko przyczyną. A jeszcze odpowiedni obiekt, być przede mną musi. Nagle dostrzegają zjawisko niebywałe. Przed przejściem dla pieszych, stoi leciwych rozmiarów i lat, staruszka. Kapelusz przycupnięty na srebrnych łanach włosów, nabiera coraz więcej wody. Zapewne w środku siedzi żaba, ale tylko taka, co umiała wysoko podskoczyć. Niezdecydowana wędrowniczka, nie przechodzi na drugą stronę. Dlaczego? Przecież pusto na jezdniach. Jej długi cień jest tak samo niezdecydowany, jak ona. Nagle, ni stąd ni zowąd, wchodzi na jezdnie, stukając laską. ––Auć, auć, auć – biadolą kostki przebudzone z kamiennego snu. – Właśnie śniliśmy o przystojnym, młodym, zdrowym i bogatym twardzielu. Bruku urodziwym z pierwszego tłoczenia w matkę Ziemię. –– Oddaj mi laskę, nieznośny cieniu – rzuca w niego donośnym, przeraźliwie cichym głosem. – Starsza ze mnie młoda kobieta, posunięta latami, lecz nie wiekiem. Wymagam szacunku dla siebie, laski, kapelusza i nie wiem, czy żaby. –– Żartowałem tylko – odpowiada cień. – A niech to. Zanikam. Lampa przygasa. –– Nie przygasa, tylko leżę na chodniku. Odpocząć muszę po trudach młodości. A jest po czym? –– A skąd mam wiedzieć – odpowiada zrobiony na szaro cień. – Jestem tylko, póki lampy. Kobieta z krawężnika po chwili wstaje. Wchodzi na jezdnie. Nagle gwałtownie się cofa. Za moment idzie znowu do przodu. I znowu do tyłu. Gdzie tu ma samochody przed nosem bzykające? No nie ma. No właśnie. To dlaczego odskakuje jak nasralatka? –– Narratorze. Tylko bez takich. Mam swoje lata, ale no… wypraszam sobie. –– Chciałem tylko łaskawą panią rozweselić z racji wieku. –– Chyba z racji swojego, stary dziadzie! Odskakuję przed wspomnieniami. Przed dobrymi, bo żałość, że młode czasy nie wrócą i przed złymi, wiadomo dlaczego. A że przybrały niewidzialne dla innych kształty… to moja zasługa? Oczywiście. Co za głupie pytanie zadałam. Zdolna jestem. Stare lata mi nie wadzą. Potykałam się kiedyś o młode. Och… co to były za czasy. Nagle wspomnienia materializują obrazy na kształt samochodu. Mienią się na całej powierzchni i szybko zmieniają. Właśnie na masce pojawia się ogródek i mała dziewczynka, biegającą wśród kwiatów. Wyraźnie czegoś szuka. W miejscu kierowcy siedzi przystojny zegar. Wskazówki zwisają, niczym sumiaste wąsy. Nawet strzałka silnika w jedną stronę, nie jest w stanie zagłuszyć tykania. Po chwili koła niecierpliwości i młodzieńczej werwy, buzują po twardej, niestabilnej powierzchni minionych momentów. Zjawa znika tak szybko jak się pojawiła. –– Spójrzcie. Staruszka przeobraża się w bukiet świeżych kwiatów. Rosną jak grzyby po deszczu. Dolatują do nas, rozświetlone blaskiem lampy i szczęśliwymi dziecięcymi snami. Są coraz jaśniejsze. Jak małe słońca. Wzlatują do gwiazd, które gasną. Mimo wszystko, coraz jaśniej. I jeszcze. I jeszcze. I Jeszcze. I jeszcze. I je... –– Budzi się nowy dzień – zamplumplał wnerwiony kawałek deszczu. – Musiałem zagadać, bo cholera mnie wzięła na te powtórzenia powyżej. –– Co racja, to racja, co racja, to racja – dodał parapet okupiony przez gołębia. –– No tak. Dzień obudzony. Autor jeszcze nie bardzo – rzekła źrenica w oku, co wcale nie jest ciekawa i wcale nie wstała w środku gałki, by zerknąć, co się wyprawia na ulicy. Wcale a wcale. –– Przepraszam. Jestem cieniem tej starszej pani. Gdzie ona? –– Ty nie istniejesz. — Wiem, dlatego grzecznie pytam. Wypoczęty, wyspany dzień, wreszcie szczęśliwie wstaje. Miał takie ciekawe sny. –– Akurat ciekawe. Żałosne dyrdymały. –– Kto to powiedział? Przyznać się, żebym wiedział komu akapitem przywalić. Tym największym. Z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym!!! –– Co tu się wyprawia. Dajcie se luz. – zamilkła na cały głos, ostatnia okruszynka nocy.
  9. Franek K↔Dzięki:)↔Oby nas roboty nie zdominowały:)) Co do zmiany wersu, czasami piszę dziwnie. Może: zjada→ale wtedy↔9 sylab:) Pozdrawiam:)
  10. Kwiatuszek↔Dzięki:)↔Ale teraz, to nawet o taką mąkę, trudno chyba? :))↔Pozdrawiam:)
  11. Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Miło mi zatem, rzekłem:)↔Pozdrawiam:)
  12. Violetta↔Dzięki:)↔ Aż mi apetytu narobiłaś Swoim komentarze. Też je. A co!:)↔Pozdrawiam:) * Wiesław J.K↔Dzięki:)↔Też zaiste plastycznie napisałem. Kiedyś, też miałem okazję, być w podobnej sytuacji zapachowej i tego co wokół:)↔Pozdrawiam * Jacek_Suchowicz↔Dzięki za uroczy, apetyczny wierszyk. Uzupełnia mój, zaiste odpowiednio. Można by napisać wiersz↔O miłości Franka do Frani:)↔Pozdrawiam:)
  13. Milczeć, nie milczeć, sam już nie wiem, czy skończę w piekle, a jeśli… w niebie. Ha ha. W niebie? Zważać muszę, co nawijam do siebie. Sumienie przecież nie milczy wcale, umysł duszny ponagla nawet. I cóż mi z tego, że piewcą będę To wszystko marność, tak niewiele, gdy potok słów, tylko brzmieniem, Gdy na wędrówce, co w nocy ja wyśnił, śladów głębokich, niewiele ujrzałem, a dużo płytkich, kałuż brudnych, śmieci plugawych. A któż je zostawił? Pytam sam siebie. Spętany głupcze! Nie wiesz? * Choć białą łódkę, ugniotę z papieru. Oczyści bagno z bardzo wielu... Popłynie przeze mnie, zacznę od nowa. Lecz czy to pewne? A jeśli utonie w pustych słowach?
  14. zamilkłaś w ciszę zaklęta a jednak cię słyszę pragnę pamiętać
  15. Asia Rukmini↔Dzięki:)↔Oczywiście, że kaflowy. Jakby inaczej:)↔Pozdrawiam:) * MIROSŁAW C↔Dzięki:)↔Ano szkoda:)↔Zapewne miał swój swoisty urok:)↔Pozdrawiam:)
  16. * Jan_komułzykant↔Dzięki:)↔ Teraz też taki możliwy. A co nie niemożliwe, to możliwe, chociaż fakt... nie koniecznie do realizacji. Inne "nosy" teraz:)↔ Obejrzałem, przeczytałem. Jak sytuacja będzie się nasilać w tym kierunku, to my kiedyś będziemy dodatkiem, do menu↔owadów:) Pozdrawiam:)
  17. Aff↔Dzięki za "fajny"↔Co do famuły, to ten wyraz, nie jest mi obcy. tak samo jak zapach chleba, i np: deczko:)↔Lubię się czasami wczuwać:)↔Pozdrawiam:) * Sylwester Lasota↔Dzięki:)↔Podobno nadzieja umiera ostatnia. To kto wie, jak jeszcze ów świat, zostanie "upieczony" Oby się za bardzo "ciasto nie przypaliło"↔Pozdrawiam:)
  18. Aff↔Dzięki:)↔Ciekawy komentarz Twój, w owym spostrzeżeniu. Coś jest na rzeczy:)↔Pozdrawiam:)
  19. babcia wytrwale ciasto ugniata dzieciaki patrzą z kąta gdzieś w tyle formuje śpiewnie zarysy chleba w gorącą paszczę włoży za chwilę w ciepłym już świecie rumiana skórka ciasto raduje się swym wzrastaniem kromki chrupiące wciąż połączone w kształty bochenka jeszcze schowane między szparami zapach wypłoszył odwiedzi wszelkie nosy stęsknione mleko leniwie kapie w kubeczek jak białej rosy krople łąkowe śmietana tańczy na wszystkie strony rodzi się masło pachnące gładkie na ciepłej skibce rozmazywane za srebrnym nożem wędruje zgrabnie piec tak spocony jak dziadek stary co mu włożono coś do ogrzania za chwilę babcia z niego wyciągnie famuła przyjdzie zgłodniała zaraz kochana wnuczka pajdę już wcina buzię ozdabia pysznym masełkiem popija mleczkiem siorbie uroczo zajada smacznie a nawet chętnie słychać chrupanie oraz mlaskanie biesiada w pełni jest rozpoczęta tylko wujkowi co był zachłanny z chęci na kromkę wypadła szczęka
  20. zranił czas ostrą krawędzią wypływa z oczu brudzisz buty w cuchnącej kałuży skleja chwile niechcianych wspomnień z tym co teraz stalową kolczatką miażdży gardło stoisz przy oknie zamknięte nie zdążysz otworzyć ostatni oddech budzi ze snu kolorowego motyla
  21. Rafael Marius↔To faktycznie taki ciurkiem ciąg myśli, nieznacznie zmieniony, po napisaniu. Ech... gdzie mi tam do nieba. Raczej w kotły ze smołą:))↔Pozdrawiam:)
  22. pomiędzy szubienicą a powieszeniem pod nieboskłonem tańczę gdzie skowronki fruwają do tyłu fałszując w prawdzie przedwiosenne pieśni lecz sączą brzmienia w skalne echa powtórzeń pośród zawirowań deszczowych ścieżek wyrytych w drogowskazach dłutem wykutym w kierunku wskażą drzewa z tożsamością słojów w poświacie sęków wrośniętych w przeznaczenie spełnień pił mechanicznych żółtej krwi której przesłanie coraz bardziej zapętla zacieśnia martwym powietrzem aż w końcu ostatni akord ostatnia pomyłka kroków budzi łabędzi śpiew rozsądne nuty wysysają z kołysania ostatnie chwile pakują w nową przestrzeń związują czasem wstążeczką nieodwołalnie przedartą w zapętleniu przemijanie niepotrzebne będą dla innych z pomiędzy powieki a źrenicy wycieka wzrok szeleści wgranymi obrazami kruki wydziobują ostatnie spojrzenie w kierunku łąki gdzie ktoś oderwał cień szubienicy zmiął w kulkę i rzucił ku niebu chyba
  23. Wiesław J.K.↔Dzięki:)↔Zerkłem:)↔W pewien sposób nawiązuje:)↔Pozdrawiam:)
  24. ᖇ૦২ɱ૦ωค ૦ ᑎɿ૯ς੮คცɿՆՈ૦ś८ɿ ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ –– A proszę powiedzieć, jak to wszystko się zaczęło, bo podobno pan jako pierwszy zauważył, że coś nie tak, a ktoś inny zauważył pana i stąd ten wywiad. –– No wie pan… nasze miasteczko jest niewielkie i prędzej czy później, ktoś kogoś zauważy. –– Mniemam jednak, iż pana zauważono w szczególnej sytuacji, zważywszy na okoliczności, w których obserwujący nie był, bo gdyby był, to by nie musiał spozierać w pana kierunku, skoro mógłby patrzeć na siebie, nieprawdaż? –– Hmm… raczej odczuwać, że coś nie tak, nie mając lustra przed sobą –– Elastyczną miękkość, że podpowiem, gdyż pan z długo kluczy wokół tematu, a widzowie ciekawi. –– Pan też był kluczył, po takim sprężystym stresie. –– No przecież wszystko, tak samo szybko się skończyło, jak zaczęło i nikt nie zginął, tylko trochę się pobujał. –– Nieprawda. Taka prawda. Owszem, krótko trwało, lecz owe bujanie, dla nerwowych ludzi, wcale nie było takie zabawne. A poza tym, pewne straty są. Chociażby poobijane meble i ciała chybotliwe chodzące, potrzaskane zastawy kuchenne, przetrącone duperelki ozdobne na szafach i tym podobne. –– Ale zdaje sobie pan sprawę, że mogło być o wiele gorzej, gdyby nie tylko budynków, owe krótkotrwałe zjawisko dotyczyło, tylko na przykład gratis: samochodów w czasie jazdy, roślinności, żywności, zwierzątek, a co gorsza, ludzi. –– Przestań pan, gdyż mnie się nogi psychicznie – od tej wyliczanki – uginają. Chociaż przyznaję, iż patrząc od tej strony, którą łaskawy pan raczył wyłuszczyć, to faktycznie mogło być gorzej. Gdy się wtedy oparłem o ścianę, to uległa plastycznemu ugięciu niczym guma, po czym momentalnie wróciła do pierwotnego stanu. Aż mnie deczko odrzuciło. –– Czyli taka była premiera. A później… –– …później to wielkie zamieszanie powstało. Gumowe, sprężyste domy, trzęsące się jak galaretka, gdy ludzie w nich chodzili na trampolinowych podłogach, macając sprężyste ściany. Lecz jak już wspomniałem, za każdym razem po ugięciu, wszystko wracało do początkowego kształtu, a odchyłki nie były, aż tak znaczne. –– Myśli pan, że jakaś… hmm… obca cywilizacja, chciała coś przekazać, że jesteśmy – dajmy na to – niekiedy za bardzo plastyczni, naginamy sytuacje… –– Aleś pan bzdurę wymyślił, niczym gumowym mózgiem. Było minęło. Nagina pan fakty. –– Teoryzuję tylko. A może to zaledwie… preludium. –– Oby. –– Oby? –– Oby dotyczyło pierwszej części pańskiej wypowiedzi, a nie preludium. –– Rozumiem. Jednak te kołyszące się z lekka wieżowce, robiły zapewne wrażenie. Szczęście w nieszczęściu, że wiatru silnego nie było. Gdyby takiego przygiął do ziemi, a ów by momentalnie powrócił do... –– Przestań pan. U nas nie ma wieżowców. No chyba, że leżące. Szeregowa zabudowa. –– No tak. Nie zauważyłem… chwila, co z panem.. jakiś pan taki… i ze mną.
  25. Rafael Marius↔Dzięki:)↔O to też mi chodziło, z tym uwierzeniem. Chociażby w... w melodię. To już zawsze jakaś trampolina do odbicia, by poszybować ku marzeniom... :)↔Pozdrawiam:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...