-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Ana↔Dzięki:)↔To akurat dawny tekst:)↔Ale fakt faktem. Czasami nie wiem, co za chwilę napiszę. Nie lubię być... ''jednopoziomowcem'':))↔Pozdrawiam:))
-
To zaiste głupawy tekst. Próba dialogu, z pewną dozą emocji, gdzie jednak wyrazy, nic – w sensie dosłownym – nie znaczą. Chyba, że przypadkowo, w jakimś innym języku:)) Oprócz... zakończenia. ------------------------------------------------ ɠคภɠ๏ร թคlคlยlค –– Dusa suja pirto flika sranto. Suntu duntu? –– Hoja watu matu. Taru aru bui. –– Jebos gangos pala lula! –– Palla lulla kapi? Jata tara juja pizdor !!! –– Pizdor? Nu nu nu!! Joki faju meri swatu! –– Jati klati duśia ruju bambu:( –– Doto roto. Bambu srambu! Kata fata purrrra misssa!! –– Kilaj kuśkaj kurwos pierdos!!! –– Fupa pujda malto sralos. Koto tripaj babu! –– Hjaju gluto brym! –– Orga torga piza zazo wagi gigi!!! –– Tripaj babu? Wagi gigi? Luta lujko hijo witra muśki:( –– Surki dup dup la ta ta. –– Fiu fiu!!! Majajaja!!! –– Majajaja? Palla luta wodru smata titas!!! –– Lonko fonto. Hry hry, hry:( Sreto czubaj pipuś muk! –– Sreto? Mandu srandu jundu fundu. –– Cholorerus dynek pindek! –– Mata tripa lulaś jebos. Hry hry hry:( –– No no lulaś!! Dusa suja punta. –– Soro to to pupa jajas:( –– Pizonteria wenta senta. Kur wu wu wu! Mata srata. –– Aju jujas popier doldo. –– Kro kro kro! –– Kro kro kro? Fiutu tatu! Suntu duntu! Katu jatas ! –– Hry hry hry! –– Śipar duśa siśa praciok! –– Pulir pipok pul pul pulusik! –– Dupa:)) –– Dupa:)) –– Dupa:))
-
Sennek↔Dzięki:)↔Na szczęście reinkarnacja zadziałała i mogę pisać, jako człowiek:) Pozdrawiam:)
-
– Mamo, tato, chcę mieć pluszowego trolla – powiedziało dziecko. – Będę go przytulać przed snem i coraz więcej kochać. Wygrzecznieję przez to – dodało cwanie, niczym dorosły. Bieg zdarzeń i decyzji sprawił, że dostało wymarzoną przytulankę, na szóste urodziny, szóstego dnia miesiąca, o szóstej po południu. Obdarzało trolla coraz większą miłością, a on z każdym dniem, był bardziej żywy i większy. Najpierw nogi i ręce, później brzuszek, inne członki, aż w końcu głowa. Wtedy troll przemówił. Powiedział tajemnicze słowa. Obiecał i kazał siebie jeszcze bardziej kochać. Dziecko było wniebowzięte. Czuło się w takim towarzystwie, potrzebne, kochane i podziwiane. W końcu postanowiło, że czas nadszedł i jutro wyjdzie z trollem z pokoju. Tego wieczora, szóstego dnia miesiąca, o szóstej rano, ubrało żywą przytulankę, w sześć zielonych wdzianek, przytuliło i zasnęło. Gdzie jesteś trollu? Dlaczego mnie zostawiłeś? Dziecko na wskroś zmartwione, zaczęło wszędzie szukać. Czyżby wyszedł przez zamknięte drzwi? Postanowiło zejść piętro niżej. Kiedy weszło do kuchni, troll siedział przy stole. Trzymał w ręce jakiś dziwny przedmiot. Przyklejone strzępki czegoś, drgały nieco. Obrócił uśmiechniętą twarz w stronę dziecka. Po drugiej stronie, siedzieli pluszowi rodzice. Mieli podcięte gardła, pluszowym nożem, z których wystawały czerwone pakuły. Dziecko podeszło do nich od tyłu, objęło rękami i wyszeptało słowa.
-
Kocham swoje drzewa całym umysłem i duszą. Lecz jedno nienawidzę. Jest powykręcane i brzydkie. Psuje wizerunek sadu. Pewnego dnia jest straszna wichura. Widzę, że maszkara została złamana. Biegnę ucieszony w to miejsce. Upadam i nadziewam swoje ciało na ostry, pokraczny kawałek, wystający z ziemi. Słoneczny obraz żółtych mleczy, zakłóca czerwień.
-
Rzҽϲz o ȤɑթƖąեɑղíմ Ʋʍყsłմ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nefretete↔Dzięki:)↔Słusznie rzekłeś:)↔Raczej w takich okolicznościach, nudno by nie było. Ewentualnie nie zawsze, byłaby to "nuda" chciana:))↔Pozdrawiam:) * TylkoJestemOna↔Dzięki:)↔Emotki zrozumiałem, dla dobra swego, bo skoro "gołe" to miałem wybór. O! :~))↔Pozdrawiam:) -
Jesteśmy?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nefretete↔Dzięki za nagranie. Przesłuchałem:)↔ Lubię różnorodne nagrania, w guście mym. W pewnych aspektach, z lekka , nawiązuje do tekstu:))↔Pozdrawiam:) -
Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem beretu. Widzę siebie na podłodze, ubabranego krwią ukochanej. Skąd wiem, że akurat z niej wyciekła? Pragnę ją znowu przytulić, ale krew przytulić trudno. Kawałek udka też. Zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. To chyba profanacja zwłok. Mówię: przepraszam. Na próżno, gdyż leży biedna w kałuży koloru pomidorka, dosłownie rozbebeszona i nic do niej nie dociera. O co tu chodzi? Rozumowanie spowite mgłą. Dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha, jako zadość uczynienie. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona już żadnego brzucha nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję. Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z kościanymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na ukochany bajzel. O mało co, a straciłbym wzrok, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele retorycznych pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam do diabła wiedzieć. Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo. On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czuję jego obecność. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca. Wystaje nieokreślonym obrazem z ciała, jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną nie wiadomo czym, niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem, gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Jakiej powierzchni? Co ja plotę. Znowu ześwirowany warkocz? Przede mną pojawia się znikąd. Wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie mi łatwiej odszukać prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę je nożem w nadziei, że znajdę swoje: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty. Nagle mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego, nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka spoconych, zdenerwowanych pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia. Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć dziurę, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć, nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić. I znowu zmiana otoczenia. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór w ogromnym mózgu. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi. A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło? Zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę, to co robię. Coś tam jeszcze jest. Część ścierwa jest schowana w podłodze. Dopiero teraz dostrzegam wokół wystające klapki parkietu pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego umownym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić. Zdecydowanie coś ze mną nie tak. Nie mogę się połapać w tym wszystkim. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ciekawe czemu? Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba, a nie czym innym. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój. Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę, jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w jakąś rolę uwierzyć. Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany, szary kopiec i zaczynają go dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Mam chyba sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wewnętrzne strony i słyszę przytłumione odgłosy. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – wyjmę i zobaczę, co to jest. Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło, lecz za dużo tego. Przestaje to robić na mnie wrażenie. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować. Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie, wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje. W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Przy mnie jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Nie patrzę już więcej w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko. Z tym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest blisko mnie. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę, na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem? W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga mój wzrok. Nigdy go na nie widziałem, nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej dla mnie sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas? Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika. Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął. Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć, tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło. Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie. Zakrywam czaszkę kopułą, którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... lecz jednak nie chcę, żeby naleciał do środka. Mimo wszystko czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza. Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty. Chyba dlatego, że jestem tak samo głupi, jak byłem na początku.
-
Jesteśmy?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Gożdzik↔Dzięki:)↔Bo ja piszę jak piszę. Lubię czasami wyrazy wkręcać i zdania dziwne, niepasujące i styl jest jaki jest:)↔Pozdrawiam:)) * TylkoJestemOna↔Dzięki:)↔Oczywiście. Dam znać. Chyba, że nagle w kalendarium kopnę, to nie wiem, czy spadkobiercy, dadzą?:))↔Pozdrawiam:)) -
Dopiero teraz spostrzegłem, że tekst omyłkowo wrzuciłem, do działu→wierszy -------------------------------------------------- Siedzę przy stole w kuchni. Zajadam bułkę popijając herbatą. Cisza wokół. Przyćmione światło lampy sprawia wrażenie, że spowolniło swój bieg. Słychać jedynie jednostajne tykanie przemijających chwil, które już nigdy nie powrócą. Za oknem ciemność. Widzę z lekka zamglone odbicie tego wszystkiego, co znajduje się wokół. Nie jest mi łatwo tak siedzieć samotnie w tych przysłowiowych czterech ścianach. Jedynym urozmaiceniem jest latająca ćma wokół lampy. Słyszę miękkie odbijanie od klosza. Obserwuje ją od dłuższego czasu. Gdzie ona może dolecieć, skoro fruwa w kółko. No chyba, że zwiększy szybkość i wyleci z orbity, będąc za chwilę mokrą plamą na ścianie. Bułka się pomału kończy. Herbaty jest tyle co nic... a zresztą zdążyła już ostygnąć jak trup. Chociaż jest ciepło i przytulnie, wiem, że coś mi tutaj nie gra. Ta układanka powinna wyglądać trochę inaczej. Wszystko jest niby na swoim miejscu, poza moją osobą. Trochę się czuję jak marionetka. Jakby myśli wisiały na sznurkach i ktoś nimi sterował, ale tak cwanie, że jestem przekonany, że to ja trzymam całą wiązkę w garści. Postanawiam dokładniej spojrzeć na otoczenie. Rzucić okiem w każdy kąt. Byle nie za mocno, bo zobaczę wypaczony obraz. Wmówiłem sobie, że siedzę w kuchni. Tylko czy to jest prawdą. Niby tak. Stół, krzesła, szafa, kuchenka gazowa, a nawet ręczny młynek. Zatęskniłem za zapachem świeżo sparzonej kawy nalanej do porcelanowego kubka. Takiego z jednym uszkiem na boku. Dwa dają wybór. Zanim bym podjął decyzję za które złapać, to kawa by zdążyła wystygnąć. Pragnę wstać, żeby spełnić marzenie. Zalać wrzątkiem naćpaną kawę. Gdy widzę jak gorący wodospad buszuje na dnie naczynia, to jakbym własne myśli oglądał, roztrzaskiwane o skały jakąś nieznaną siłą. Nie mogę wstać. Coś trzyma tyłek na tym krzesełku, jakbym był przyklejony kleistym czasem. Zegar wybija pełną godzinę. Nie wiem którą, bo nie ma wskazówek. A bym przysiągł, że przed chwilą były. Może czas chce mieć trochę czasu dla siebie. Albo to tylko złudne przewidzenie. Przez ułamek sekundy, widzę swoje oczy na stole. Wiem, że to niemożliwe, ale po chwili dostrzegam samego siebie z pustymi oczodołami w głowie. Pomyślałem i ujrzałem. Nagle wszystko powraca do ustalonego trybu. Oprócz klepsydry wirującej pod lampą, z której wylatuje piasek. Słyszę ciche bębnienie malutkich ziarenek. Stukają czasem o meble i podłogę. A każde ziarenko to mniej życia dla mnie. Chyba. Sam już nie wiem. Bułka we mnie, szklanka pusta, a ja siedzę nie wiadomo po co i na co. Nagle krzesło po przeciwległej stronie, jest kawałek od stołu. Widocznie ktoś tam jest i teraz wstał. Dźwięk towarzyszący odsunięciu krzesała w tej całej ciszy, jest trochę przygnębiający. Aż mnie ciarki przeszły po plecach. Doszły do samej szyi i zaczynają powrotną wędrówkę. Jest ich coraz więcej. Chłodnych i wilgotnych. Jakby zwłoki grzbiet masowały. Nigdy nie kombinowałem, jak wygląda pojedynczy: ciarek. Chyba tak samo jak wszystkie, tylko trzeba patrzeć na jednego. Nie dostrzegam kogokolwiek, ale słyszę kroki. Ten człowiek lub coś, chodzi po kuchni. Nie widzę ciała, ale dostrzegam cień. Załamuje na meblach przezroczysto cienki całun. Przed chwilą przemknął po dłoniach, niczym ciemne skrzydła wielkiej ćmy. Prawie poczułem aksamitne muśnięcie i lekkie ugięcie naskórka. Nadal nie mogę wstać od stołu. Widzę, że drzwi od szafki trwają w otwieraniu. Szybuje z nich puszka z kawą. Z łyżeczki wsypywana jest do młynka. Krzesło powraca na swoje miejsce. Rączka od młynka zaczyna wirować, niczym pusta karuzela, z której wszyscy poszybowali do innego wymiaru. Słyszę zgrzytające dźwięki mielonych ziarenek. Mam wrażenie, że mały piesek chrupie kostki swojej zdobyczy, albo że ktoś chodzi po delikatnych szkielecikach małych dzieci. Spoglądam na dwie szklanki. Czajnik z wodą jakiś czas temu, z mojej perspektywy, samoczynnie nastawiony. Teraz szybuje z wnętrza wrzątek, prosto na brązowy miał. Zakłóca miękką powierzchnie kropelkami gorąca. Jedna szklanka wędruje do mnie, a druga naprzeciwko mnie: do góry. Obaj zaczynamy pić. Czuję ten piękny zapach. Tak intensywnie, że moja świadomość egzystuje w aromacie siódmego nieba. Spoglądam za okno. Czegoś brakuje w tym odbiciu. * – Kochanie, widzisz chatkę? – No widzę. – A zatem eksperyment wypalił. – Widzisz światło w kuchni. – Tak. Podejdźmy do okna. – Widzisz ich? – No widzę. – Ale oni siebie nawzajem... chyba nie widzą. A nas? – Bo oni są… – … wytworem naszej wyobraźni – Czyli mamy podzielność uwagi. Wyobrażamy sobie co tam robią. – Programowali nas najlepsi. – A tych najlepszych? – Nie mamy tego w pamięci. Możemy jedynie tworzyć rzeczywistość. – Są pewne ograniczenia. – Tak. – Czyli tak naprawdę stoimy na pustym polu? – Tak sobie nas wyobraża. – Kto? * – Mamo! Fajowy ten holografik co mi kupiłaś. Maluje ludziki, a one ożywają. A nawet myślą po swojemu, jak im pozwolę. Widzisz, nawet kuchnię namalowałam i tych co ich podpatrują, ale oni są niewidoczni, bo ich maluję przezroczystą farbką. – Nie ładnie kogoś podpatrywać. – Wiem… ale tak jakoś wyszło. – Tylko przed spaniem wymaż to wszystko, żeby po całym mieszkaniu nie łazili. – Dobrze mamo. * – Tatusiu. Dzięki, że mi to kupiłeś. Maluję właśnie dziewczynkę, co rozmawia z matką, jednocześnie malując na holografiku, różne żywe obrazki, nawet chatkę, tamtych dwoje w kuchni i tych drugich dwoje, którzy są przekonani, że stoją na pustej łące zaprogramowani oraz tych... – Tylko nie zapomnij wymazać przed spaniem. Wiesz co było ostatnio? – Wiem. * – Idę spać. Jutro powtórnie namaluję. * – Widzę, że rysujesz dziewczynkę, co wymazuje swoje obrazki. – Za chwilę też wymażę. – Tato! Co się dzieje!? Znikasz!
-
Kim Jesteś, Łódko?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
TylkoJestemOna→Wiem. Zatem faktycznie mógł zwątpić. Szczególnie w kontekście poprzedzających zdarzeń, aczkolwiek... co mu szkodziło spróbować. W sumie niczym nie ryzykował Jedynie utonięciem, a i tak tonął↔Pozdrawiam?:) -
Kim Jesteś, Łódko?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
TylkoJestemOna↔Dzięki:)↔Zaiste, tak to można też ująć:) Jeno dlaczego nie pomyślał, że skoro nie zatonęła z takim ciężarem, to istnieje szansa, że i z nim nie zatonie, leżącym na śmieciach. Tym bardziej, że wyrzuciła kamień. Symbolicznie, zrobiła miejsce.:)) Pozdrawiam?:)) -
uwierz w słowa które wygłaszasz resztę załatwią wiatraki i trąby czasem pusto brzmiące wliczone ryzyko w oku cyklonu uśpiona cisza kołysze wirujące ściany sensu wystarczy pokonać lęk przed wiatrem by poszybować do zostawionych śladów w napowietrznych sznurkach latawców zapętlać list co być może dotrze do celu spełni marzenie nie pozwoli odlecieć
-
Siedzi na brzegu jeziora. Sfrustrowany i zły. Przy końcu niewielkiej kładki cumuje łódka. Patrzy na nią, myśląc: dlaczego jej tak lekko a mnie tak ciężko. To go jeszcze bardziej przygnębia i denerwuje. Postanawia temu zaradzić. Zbiera kamienie oraz różne śmieci i wrzuca na jej dno. Chce ją zatopić i odzyskać spokój. Przynosi więcej i więcej. Zaczynają wystawać ponad niewielką burtę. Ale ona nie tonie. Nie może tego zrozumieć. W końcu zadaje pytania, chociaż wie, że nie otrzyma odpowiedzi: – Kim jesteś? Dlaczego taki ciężar potrafisz udźwignąć. Jak to możliwe? Z czego jesteś zrobiona? Wrzuca jeszcze parę dużych kamieni i trochę pokręconego żelastwa i postanawia się wykąpać. Płynie na środek jeziora i nagle ni stąd ni zowąd zaczyna tonąć. Woła o ratunek mając nadzieję, że ktoś go usłyszy. Nagle widzi rzecz niebywałą. Łódka samoczynnie odwraca się, zrywa więzy i płynie w jego kierunku. Chyba pragnie go ocalić. Dlaczego? Przecież chciał ją zatopić. Słyszy wyraźnie pluskanie wody o burtę. Powtórnie zadaje w myślach pytanie: kim jesteś? Ma coraz mniej sił, lecz ona jest przy nim. Może jej dotknąć. Kołysze się miarowo. Nie odpływa. Czeka na niego. Do wody wpada kamień. W ostatnich chwilach życia zdaje sobie sprawę, że nie ma tam dla niego miejsca.
-
Wzgardzony Owoc
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
TʯlƙσJesteɱOɳɑ↔Dzięki za↔serduszkowo buźkowy łapkowy komet:) Pozdrawiam?:) * Rafael Marius↔Dzięki za "ciekawe"↔Ciekawy też avek:)↔Mam skojarzenie z hipnozą, gdyby wirował:)↔Pozdrawiam?:) -
— Czy wierzysz w niedźwiedzie skrzydlate? –– Przepraszam... jakie? –– Skrzydlate. –– Czy rozmawiam z wariatem? –– A co za różnica. Po prostu pytam. Czyż nie? –– Nie. –– Naprawdę? Brak mi słów. –– Ale wierzę w miód.
-
zbłąkany owoc w swoich kwitnieniach co to plugawe i zgniłe są spada wzgardzony szypułki nie ma strącony z drzewa na sadu dno w miąższu odczuwa ból przeogromny szczerniałe ptaki szybują wciąż i rozszarpują by mu przypomnieć jak gardził drzewem nie tylko to aż kiedyś słyszy kroki niewinne dziecię się zbliża by resztkę zjeść spożywa wnętrzem tajemnym zmysłem przełyka w ciszy co będzie wie nowym kwitnieniem wisi na drzewie błękitna słodycz gdzie czasu kres w promieniach słońca pyta wciąż siebie jestem w realu czy tylko śnię
-
Rozmowa z Trumną
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Oliv↔Dzięki:)↔Miło mi, skoro tak. No... zapewne:))↔Pozdrawiam:) -
Przeciąg
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Cor-et-anima↔Dzięki:)↔Też wierzę, że słyszy:)↔Pozdrawiam:) -
Kiedy wreszcie wszyscy zasną. Gadają i gadają od rzeczy, jak jakieś tłumoki niewychowane. Czyż nie widzą paskudy jedne, że pragnę z nią w ciszy pogadać. Czy tak trudno zauważyć zgrabną, powabną trumnę, która bez zwłoki, chce pogadać ze mną. Żeby jeszcze jakaś brzydka, niedorobiona, sękata, to bym się nie dziwił. Przecież ona jest pięknie rzeźbiona zębem czasu. To dodaje uroku osobistego. Katafalku tylko nie podłożyli. Musi stać biedna na podłodze. Jeszcze dostanie wilka. Wtedy jej poradzę, żeby zaskarżyła ich do sądu. Wyciągnięto ją z ciepłej ziemi. Chociaż z drugiej strony, nie może mieć żalu. Sama się tego domagała. Tak za mną tęskniła. A właściwie dlaczego… tego nie wiem. Skoro jednak przyszła tutaj, to widocznie chce pogadać. Łasi się do mnie uchwytami, rozkładem wnętrza i wystającą koronką, to na pewno ze mną. Cicho wreszcie tam być!!! Trumnę mi spłoszycie!!! Mój donośny krzyk skutkuje gremialnie. Stoją wokół i spoglądają dziwnie. Normalnie jakby ich gęby ciszą zamurowano. Białe anioły rozdziawione. Tylko skrzydeł brakuje. Ale tak na dobrą sprawę, po co im one. Przez okna i tak nie wyfruną. Chyba że w prostokątnych kawałkach. Stop. Dosyć tych głupawych myśli, bo się do nich za bardzo przyzwyczaję. Czas rozpocząć rozmowę. Niechybna rozmówczyni, zaczyna się niecierpliwie kiwać na boki, robiąc cztery wgłębienia w podłodze. Jeszcze pogniewana, pójdzie precz i do sądnego dnia nie powróci. Oczywiście obrażona na mnie. Nie mogę jednak narzekać. Przecież pragnę z nią pogadać. Drugiej takiej szansy za mojego życia, już mogę nie dostać. No to zaczynam. Niektórzy usiedli z wrażenia. Z rękami z tyłu. –– Na wstępie, jeżeli Trumna pozwoli, chciałbym zapytać, z jakiego drewna jest zrobione Pani ciało? –– Nie jestem żadna Pani. Wypraszam sobie na wstępie takie niestosowne insynuacje, żeby było wszystko jasne na przyszłość. –– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale o jakiej przyszłości… Trumno mówisz. –– O przyszłości rozmowy oczywiście. Z dębowego drewna jestem zrobiona. Sęk w tym, żeby Pan w to uwierzył. Bo w przeciwnym przypadku, będzie mi niezmiernie smutno i przykro. –– O… smutna trumna. Doprawdy. To coś nowego. Nigdy takiej nie widziałem. –– Co mi tu gadasz głupoty. A ja to co? Nie wyglądam na zmartwioną? –– Raczej na… powabną… świeżo wstawioną. –– Gdybym miała oczka, to bym spuściła zażenowana, choć nie ukrywam… dozgonnie podbechtana. Powiedzieć komplement trumnie, to chyba się Panu nie często zdarza, co? –– No nie… chociaż powiedziałem kiedyś kosie, że jest ostra jak papryczka chili. –– To jakbyś mnie powiedział, dobry człowieku. Mamy wiele wspólnego ze sobą. –– Chyba z właścicielką wspomnianego narzędzia? –– Nie zawsze nam ku sobie, ale chcąc nie chcąc, muszę przyjąć wszystko, co mi włoży… no wie pan… –– To Trumna nie wyciągnięta z ziemi? –– Z ziemi? No wiesz! Jak śmiesz tak do mnie mówić. Mam bogate wnętrze. Co rusz to inne. Jestem trumną przechodnią. W czasie imprezy jest we mnie, a później go przekładają do tej innej, co do ziemi idzie. Po prostu należę do wyższej klasy trumien. Dlatego chciałeś ze mną rozmawiać. A nie z jakąś śmierdzącą, nasiąkniętą zapachem… nieprawdaż skarbie? –– O w mordę. Przypominam sobie. Nogi ciebie nie bolą od wędrówki do mnie? Nie miałaś kłopotów przy wejściu do budynku? –– Trumnę to każdy przepuści. Byle jak najdalej od niej. Przemieszczałam się pionowo, otwierając i zamykając wieko. Bo trzeba ci wiedzieć, że jest na zawiasach. Waliłam głośnym echem po ścianach… lub w co szło. –– Rozumiem. Dzięki że przyszłaś. Na leżąco jesteś ładniejsza. –– No ba… co ty robisz popaprańcu? Łapy precz od moich wystających koronek, srebrzysto czarnych. Jak bum cyk cyk, postraszę duchem wnętrza! –– A łaj! Przygniotłaś mi wiekiem palec. Chciałem tylko poprawić fałdę. Nie pasowała do twojego nieskazitelnego wyglądu. –– Ty lepiej o trupy pytaj. W końcu wiesz z kim rozmawiasz. Głupi nie jesteś. –– Tak się zastanawiam. Twój charakter jest dość… zmienny. –– Tak samo jak moje wnętrza. Chociaż we mnie, w tym krótkim czasie, aż tak się nie zmieniają. –– Masz takie podłużne, zgrabne kształty. Tylko twoje nogi są do niczego. Nie dosyć, że cztery, to jeszcze krótkie i prostokątne. Wybacz… ale nie. Nie przekonasz mnie do takich ud! –– Człowieku! Co z tobą. Bo jeszcze pomyślę, że jestem w… –– Tym razem to ja wypraszam sobie takie insynuacje o przypuszczalnym usytuowaniu jakże interesującej rozmowy. –– Dlaczego nie chcesz wiedzieć, co odczuwam, kiedy wchodzi we mnie? –– Wchodzi? Chyba raczej kładą go w ciebie? –– No przecież mówię. Ja uszów nie mam, ale ty przecież masz. Słuchaj uchem, a nie trupem. –– Zazdrosny jestem. Dlatego nie pytałem, bo miałbym w oczach: łzy z żalu wystrugane. –– Naprawdę? Niech ucałuję twoją ziemską marność. –– Cholera co robisz… nie wstawaj… zostaw w tej chwili moją marność... przestań trzaskać wiekiem… to nie są miękkie usta… a łaj moja głowa… –– Tyś mój… marzyłam o tobie… pragnę cię we mnie! –– Dlaczego nie pomyślałaś, że z wiekiem ci przejdzie… to miała być tylko rozmowa. –– A coś rzekł kochanie… zazdrosny jestem… i że cię nie opuszczę aż do śmierci. –– Oj przepraszam. Aż tyle nie powiedziałem. To była tylko dziennikarska prowokacja. –– Prowokacja powiadasz. Akurat. Widziałam jak się ślinisz na widok moich dębowych sęków koronkowych i gładkiego lakieru, tudzież zapachu… tyś mój. –– Puszczaj mnie wreszcie… co robisz… nie zamykaj mnie… ciemno tu… powietrza mi brakuje… –– Cicho być, bo mosiężnym uchwytem przywalę. Od dzisiaj będziemy razem na zawsze. Już nikomu ciebie nie oddam. Poświęcę się dla nas, w dwumetrowym zasypanym kanionie, bo wilgotno bardzo na cmentarzu. Wyślę mejla do właścicielki kosy. Przypieczętuje naszą miłość. Na wieki wieków. –– Wydostanę się stąd. Nie powiem: amen. Jeszcze czego. Niedoczekanie. Co mnie podkusiło. Puk puk. Tu jestem. A nie chce być. Puk puk. Tu ziemia. Otwórzcie! * –– Dyrektorze. Był pan naocznym świadkiem. Codziennie od trzech dni rozmawia z trumną. Widzi pan tu jakąś trumnę? –– Nie. Tylko część ludu, leżącego na posadzce mego zamczyska. –– Żartowniś z pana… no właśnie… pensjonariusze też nie widzą. Patrzą tylko ciekawie. Plus taki, że nie wariują w tym czasie. –– Przyznać muszę, że słusznie prawisz. –– Dyrektorze. To nie wszystko. Nawet jeden zapomniał, że jest królem. –– Jakim królem? To ja jestem królem. Co to za drewniane hałasy, z mojej komnaty seksualnej powabnie dobiegają? –– Pozwól panie, że stąd bez zwłoki pospieszymy, mając na uwadze bezpieczeństwo członków naszych. * –– Cholera! Ten facet nie żyje. Coście czubki z nim zrobili. Przyznać się jeden z drugim. –– Ja nic. Jestem trzecim z czwartym.
-
jesteś nieuchwytnym wiatrem powiewem przelatujesz między palcami dla pewności zabrałem wiatraczek skrzydełka cicho wirują chwilami co minęły za otwartym nieba trochę nieruchome aniołki nie chcę wierzyć żeś tylko przeciągiem chyba mnie słyszysz zatem pozwól sprawdzę zamknę drzwi w kostnicy
-
W krainie, gdzie mieszkała mała Zuzia, susza dawała się we znaki. Dziecku było smutno, że roślinki marnieją, a Płynąca, wyschnięta. Pewnego razu, znalazła niebiesko–brudną, pogniecioną wstąrzeczkę. Zbliżyła ją do ust i wyszeptała: „W moim pokoju, ułożyłam z klocków miasto. Jesteś najładniejsza na świecie. Tak strasznie brakowało mi ciebie, płynącej przez środek.” –– A gdzie rzeka? –– zapytała mama. –– Wyrzuciłam przez okno. –– odpowiedziała zapłakana. –– Pofrunęła do nieba. –– Dlaczego? –– Wróżka mnie poprosiła. –– Wróżka? –– Ta, co tu siedzi. –– Aha. I co powiedziała? –– Że jak wyrzucę, co najbardziej kocham, to… –– Co? –– Nie zrozumiałam dokładnie. Kiedy Zuzia zasypiała, miała wrażenie, że słyszy za oknem niepokojące dźwięki.
-
Siedzący na Progu
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
TylkoJestemOna↔Dzięki:)↔Tak mam przeważnie, że tak piszę, a nie inaczej. Może czasami mam za bardzo specyficzny humor. Hmm...? ... hmm:) Pozdrawiam:)) -
Miłość Wody i Ognia
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
TylkoJestemOna↔Dzięki:)↔W zasadzie tak. Jednakowoż czasami trudno przewidzieć, co z czego wyniknie. Można przegapić szczęście, lub faktycznie... odwrotnie całkiem. Także dla bliźnich pobocznych. Podobno przeciwności napędzają. Brak stagnacji. No ale... żeby nie... ale... ↔Pozdrawiam?:)) -
Siedział na progu domu i strugał wariata. Całkiem nieźle mu to szło. Miał smykałkę, do tego typu rzeźbienia, w kolorze słońca. A przynajmniej chciał wierzyć, że barwa jest realna. Tak samo jak błękit. Wysoko, a tak blisko jego marzeniu. Bez skrzyżowanych cieni. Ludzie przechodzili obok. Czasami ktoś zapytał: –– Co znowu strugasz? –– Wciąż to samo –– odpowiadał. — Wariata. –– Tylko się nie zatnij. –– W sobie? –– pytał wtedy. –– Bynajmniej. –– Spoko ludź. Nóż jest tępy. –– Oby tylko nóż –– dodawali złośliwce. Nie przejmował się tym. W jego sytuacji, trudno było o taką możliwość. Ludzi ogólnie lubił, chociaż byli jacy byli. On też nie grzeszył doskonałością. Też był jaki był. Za uszami widniała nie tylko tylna część głowy, lecz także żółta ściana zakurzonej elewacji. Koszulę nadzianą na korpus, ledwo można było dojrzeć, na jej tle. Tak samo czapkę z postrzępionym rydlem do przodu, by wiedział w którą stronę iść, jeżeli akurat szedł, a nie strugał wariata. Przechodnie przyzwyczajeni do codziennego widoku o zwykłej porze, traktowali go na zasadzie wyświechtanej atrakcji turystycznej, lub w większości przypadków, przestawali zupełnie dostrzegać. Stawał się dla nich przezroczysty, nie wart żadnych pytań. Aż pewnego razu, coś uległo zmianie. Przed progiem stała szubienica z wahadełkiem, poruszanym wiatrem. Powróciło zainteresowanie. Niektórzy przystawali, kiwając głowami, niczym aniołki na skarbonce, przy żłóbku. Przecież szubienicy nie strugał w bryłce czasu, chociaż zapewne, trochę czasu mu to zajęło. No nie. Gdzie tam. Nie wspominał, że struga. To skąd ona? –– pytali zdziwieni. Tym bardziej, że można było dostrzec, rzeźbione, polakierowane ornamenty. Lśniła w nich odwrotna strona nieba i zdeformowana odbiciem, żółta pętelka.