Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Rafael Marius↔Wczoraj napisałem do Admina:)↔Może jakoś odczubi licznik. Przecież w tym nie ma żadnej logiki:) Ewentualnie będzie za kilka lat:)↔Pozdrawiam:)
  2. Sylabalgłoska↔Dzięki:)↔Jednakowoż, tekst nie musi dotyczyć żałoby, w kwestii formalnej. A rysować czasami lubię. To fakt:)↔Pozdrawiam:) * Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Mnie też, właściwie, w sumie:)↔Pozdrawiam:)→plus życzenia Oktawowe ślę:) Pozdrawiam:)
  3. uważał siebie za wzór wszelkich cnót kto nie pasował do wizji to śmieć i glut razu pewnego na bagnistym terenie szedł czuł się na nim... o tak jak lśniący czysty śnieg nagle bagno wciągało na dno jak mogło durne? jego? dobro nie zło? wtem ktoś wstęgę tęczową rzucił tonący miał w dupie czy sześć czy siedem złapał by ratować siebie niestety tak się złożyło wybawca od śmierci stracił życie uratowany nie zdążył podziękować teraz zawsze gdy stoi przy grobie a ktoś zapyta kto tutaj leży? odpowiada po prostu człowiek
  4. Rafael Marius↔Dzięki:)↔Ano właśnie:~)↔No chyba, że owa dziura jest na tyle duża, że złodziej w nią wejdzie, lecz na tyle mała, że w niej utknie. Można wtedy na nim pranie wieszać np. A tak a propos↔11 h temu wrzuciłem tekst↔Szkicownik i ma w tej chwili→1751 wyświetleń?? Sadzę, iż to awaria licznika:)↔Pozdrawiam:)
  5. masz przerąbane jesteś cegłą w ścianie tak mi wciskają tezę słuszną? sam już nie wiem a może to lepsze niż być w płocie dziurą pustą?
  6. Manek↔Dzięki:)↔Tym bardziej miło mi:)↔Pozdrawiam:)
  7. tak było fajnie luźno radośnie a pociągnięcia łatwe i proste życie zmieniło barwy zbyt piękne w pędzle bez włosów farby zaschnięte wypłowiał obraz prawdziwy wspólny nie kazał zwątpić lecz czas był trudny teraz tak jakoś myśli są same została rama i płótno białe lecz cóż poradzić żyć jednak warto szkicować chociaż choć nie jest łatwo
  8. To taka metafora jeno miał trudności z liczeniem drzew zatem owe wyciął w pień pokombinował umysłem łatwiej rachować pieńki niskie lecz pomysł trochę nie wypalił większość pieńków przykryta drzewami
  9. O૭Ր૦́ძ ᘔυ২ɿ ƿ૯ł૯Ո ᘔคʆą८ค W oczach Zuzi przycupnął obraz części ogrodu. Jak tu ślicznie – zakrzyknęła uradowana. Tylko dlaczego niektóre drzewka maja złamaną gałązkę, a z innych zostały same pieńki. Na szczęście nie ma ich dużo – dodaje ucieszona. Zerka ciekawie na bajkową resztę, siadając jednocześnie na pomarańczowym kamieniu, o stosownych kształcie, pośród różnokolorowych kwiatów, w przytuleniu niewielkiej jabłonki. Zauważa też, że jeden z kwiatów więdnie, lecz po chwili z suchych strzępków, wyrasta nowy jeszcze piękniejszy, o barwie płatków, podobnych do jej słomkowego kapelusika, w kolorze leżącego piasku. Słyszy szelest. Dobiega na szeleszczących nóżkach, nie wiadomo skąd. Obraca głową na wszystkie możliwe strony, nawet wstaje z pomarańczy i z powrotem siada, ale nic to nie daje. A zatem czeka razem z niecierpliwością, przyozdobioną promieniem słońca, śpiewem ptaków i zapachem jabłek. To co nagle zauważa, trochę ją dziwi, że aż otwiera buzię i wybałusza oczy. Kawałek nad piaskiem, widnieją końce uszu, a właściwie, słuchów. Często je rysowała, stąd z rozpoznaniem, nie ma problemu. Tylko gdzie reszta? – myśli rezolutnie, a głośno pyta, nieco wzburzona: –– Ej zającu. Głupi jesteś, czy co. Chcę cię zobaczyć, ale bardziej łakocie, które zjem. –– Doceniam twoją szczerość, dziewczynko, ale nie mam dla ciebie żadnych łakoci. Mam coś więcej. –– Akurat masz! No fajnie. Niech ci tam. To chociaż mogę cię zobaczyć? –– Spójrz na piasek. Widzisz moje ślady, z których wnioskować możesz, że stoję tutaj i drepcę zestresowany, bo mnie wkurza nieznośna dziewczynka, na dodatek siedząca na pomarańczowym kamieniu, jakby nie z tego świata. –– O! A tobie co zającu, pomarańczowy kamień przeszkadza? Lubisz głupie przekomarzanie, tak? Odpowiadaj mi. No dobra. Przepraszam. Mogę cię chociaż przytulić? –– Nie. Lecz możesz coś więcej. Część zrozumieć. –– Część ogrodu? –– Hmm… można tak powiedzieć. Chcesz jabłko? –– Nie chcę. Powiedz mi lepiej, co mam zrobić i dlaczego niektóre gałązki są połamane, a nawet brzydkie. –– Ty nie wadź myśli połamanymi, tylko raczej… –– … tymi, co wyglądają ślicznie? –– Mądra dziewczynka, chociaż nie zawsze. –– Nie zawsze jestem mądra? Też coś. –– Nie zawsze, według reguł stamtąd, tu. –– Niewiele z tego rozumiem. –– Jeszcze nie. Idź przed siebie. Wędruje przez iście wspaniały ogród, lecz nie całkiem. Także dlatego, że napotyka druciany płot. Rzecze do dziewczynki, klapiąc furtką, w te i we wte. –– Nieopodal w mojej siatce, zaplątany jest zając. Wyplącz go, proszę. –– A sam siebie nie może wyplątać. –– Nie. –– Ale ja mam iść przed siebie. –– Kto ci kazał? –– Przezroczysty zając. –– No właśnie. –– Co właśnie. No dobrze. Uwolnię. Idzie jakiś czas wzdłuż ogrodzenia. W końcu dostrzega. Faktycznie zaplątany. Połowa tu, połowa tam. I znowu ten piasek – mówi sama do siebie. Dziwnie, ze pomimo tego, tak tu wszystko żwawo rośnie, oprócz kilku jakiś takich… –– Co jakiś takich. Nie ma żadnych jakiś takich. Chciałabyś, bym powiedział na ciebie: jakaś taka? Są tylko roślinki…ale nawet one, nie są jakieś takie. Mają szansę... –– Zającu. Przestań nawijać. Spieszno mi, ale cię najpierw uwolnię, chociaż by wolała, nie. –– O! Dobre i to. A zatem uprzedzając fakty, już teraz dziękuję miłościwej pani, za okazanie łaski, poprzez wyciągnięcie pomocnych dłoni, co wyciągną mnie. –– Zającu. Przestań dziwnie gadać i nie wierzgaj ciałem, bo mi trudniej ciebie wyplątać. –– To dobrze, że trudniej. Ale wyplączesz, tak? –– Mam pokrwawione rączki, przez ciebie. –– Niektóre roślinki w tym ogrodzie, dręczy większy problem. Rozwiązywalny jednak. –– I znowu wierzgasz. Przestań. Łatwo nie było, lecz więzień został oswobodzony i pokicał w głąb ogrodu. Nagle wybawczyni uświadamia sobie, że coś tu nie tak. Zaczyna gnębić ją pytanie: dlaczego pierwszego nie widziała, tylko trochę słuchów oraz ślady, a drugiego widziała, ale bez końców słuchów i nie zostawił śladów. Słyszy nagle za sobą, przeraźliwe zgrzyty i chrupotanie. Odwrócona w kierunku tajemniczych dźwięków, widzi na ścieżce ogromne jajo, na pół pęknięte, które nadal pęka, rozsadzane od środka. Podnosi jedną ze skorupek. Grube, ciężkie i twarde, jak kamień. Po chwili z resztek jaja, wychodzi biały zając. Dziewczynka jest zawiedziona, gdyż myślała, że ujrzy piękne kurczątko, a tu masz ci los. Trzeci zając w ogrodzie. Z dużo tutaj tych zajęcy. Oszaleć można – wrzeszczy wnerwiona. Po chwili jednak, kolejny raz uświadamia sobie coś, że przecież widzi całego zwierzaka, łącznie ze słuchami oraz jego śladami na piasku, które jakby ją zapraszają. Dopiero teraz. I nagle zaczyna głośno i radośnie rechotać. Cha cha, zając wykluty z jaja. Ale musiał być silny. To dopiero dziwy. Podbiega do zwierzaka i go przytula. –– Zającu. Powiedz. To ciągle ty? Ten sam? –– … –– Ech… znowu te twoje przekomarzanki. Ja już ciebie znam. –– … –– Zobacz. Ten ogród jest teraz zupełnie inny. Chyba nie tylko dla mnie? Bo wiesz jak jest… chciałabym, żeby nie tylko. Powiesz coś wreszcie? Że zrozumiałam, gdzie jestem i w ogóle, no… proszę. –– Tak. *** — Z wielką przykrością muszę powiedzieć, iż państwa córka, umarła we śnie. –– … –– Wiem, że to niewielkie pocieszenie, ale odeszła z uśmiechem na ustach… a w ostatniej chwili, wyciągnęła ręce przed siebie, jakby kogoś… chciała przytulić.
  10. Rafael Marius↔Dzięki:)↔W rzeczy samej, słusznie prawisz. Temat "przewałkowany" na wszystkie strony. No ale. Człek jeno subiektywnie może, jeżeli inne zdania innych, nie naśladuje:)↔Pozdrawiam:)
  11. Kwiatuszku↔Dzięki:)↔Ech... ano żal, ale z drugiej strony, wiadomo to, co tam przekicał:)↔Pozdrawiam:)
  12. Ana↔O!↔Nie wiedziałem, rzec muszę. Jeno pozazdrościć, w pewnym sensie życia:) Pozdrawiam:)🙂↔ukradłem Ci→ale nie bezczelnie:)
  13. na skrzyżowaniu cierpienia sadzonka drzewa zawisła splugawiona miłość czysta bez selekcji zemsty zawiści do szkarłatu przyschła tak po prostu za wszystkich * kiedyś drzewo owoce policzy każdy pieśń inną skowronka usłyszy ~~~~~~~~~~~~~~ Ȥ ƠƘⱭȤJӀ ŚⱲӀĄƬ ⱲӀҼLƘⱭƝƠƇƝƳƇӇ ŻƳƇȤĘ ⱲՏȤƳՏƬƘӀⱮ ՏȤƇȤҼƓỚLƝӀҼ ȤƊRƠⱲӀⱭ ƝⱭ ƊⱭLՏȤҼ LⱭƬⱭ ƬҼŻ dd
  14. Przeróbka tekstu→Starzec zgarbiony zając kica ścieżyną sens jego życia rozwiewa wciąż wiatr nuci piosenkę tamtą jedyną to wciąż wspomnienie wszystko co ma ≈•≈•≈ choć nogi bolą zwisają słuchy uśmiech ze łzami razem splecione w koszyczku jajka leżą samotne kładzie wśród kwiatów marzenie swoje strudzony wielce jakby zasypia wtem widzi w dali zajączek śliczną wraca więc myślą do tamtej miedzy lecz owe brzemię trudno udźwignąć często śpiewała jak anioł z łąki lecz on fałszował na przekór chamsko w końcu zrobiła jego na szaro wtedy zakicał* nie było warto ≈•≈•≈ nie rozpoznaje już nawet marchwi tęsknota w słuchach rzewnie narasta i sam już nie wie czy ona śpiewa czy tylko w ciszy dźwięczą mu jajka *→zrozumiał
  15. Ana↔Dzięki:)↔No przecie nie wszystkie takie teksty me. To akurat dawność, trochę inaczej. Oczywiście, że masz dużo racji. Adoracja życia itp. "Świat jest tym, czym myślisz, że jest...🙂🌷"→zastanawiające. Niewątpliwie, rzekłbym tak, wszak gro zależy od nas samych:)↔Pozdrawiam😉 :)
  16. Trochę inna wersja Zaborcze gnilne usta, wsysają trupy liści, do wnętrza zachłannych wnętrzności Ziemi. Ciemny postrzępiony płaszcz, przykrył wszystko, przytłumioną szarością rozkładu. Trochę jeszcze nitek lata, na chłodnym wilgotnym wietrze. Podszewka z ciemnych chmur, ugina drzewa smrodem przemijania, a oderwane guziki ostrymi krawędziami, zdzierają suche liście, na podobieństwo pomarszczonych twarzy. Skrzypią marnością, a przez pomarańczowo – brązowe dziury, sączą zardzewiałe promienie Słońca. W arteriach żył, zastygłe życiodajne płyny, niczym wymarłe ulice na zwłokach. Szary, ciężki całun, wisi nad miastem. Krople deszczu kapią z rozciętych żył przestworzy. Gęsta krew z umierającego ciała, stuka o brudne parapety. Przygniata ostatnie podrygi liści, przylepione przeznaczeniem, niczym kupa do podeszwy. Pomarszczone ostatnim smutkiem, mogę jedynie liczyć, na płaty odpadającej farby i rdzy. Towarzyszą im w ostatniej drodze. Pionowy kondukt pogrzebowy, na tle oropiałych ścian. Osikane i pobrudzone brudną wodą spod kół samochodów, co na przednich szybach, transportują pośmiertne plamy z owadów i niedokończonych lotów. Krótka smuga spadającej marności, w ostateczną marność odoru i rozkładu. Podszewka płaszcza, niebezpiecznie szeleści przynależną metką. W szarych porywach kleistych podmuchów, kończy życie wiele niewidocznych istot, pochwyconych przez bezlitosne chwile przemijania. Co jakiś czas pękają konary. Nagie piszczele na szkieletach drzew. Obgryzione swoim własnym rozkładem. Z rękawa spogląda czas z szyderczym uśmiechem, na kształt obleśnej przeklętej strzałki, tylko w jedną cholerną stronę. Z drugiego zwisa cuchnąca marność, okryta strzępkami podszewki. Faluje na boki razem z upływem pozostałych, pod czujnym wzrokiem kieszeni z udarem materiału. Kolejny już raz zakładane ludziom kostiumy. Każdemu inny. Szyty na miarę. Dokładnie dopasowany. Przedstawienie trwa, dopóki kurtyna wisi nad miastem.
  17. Pomarańczowy zachód słońca, przytula sześcioletnią dziewczynkę. Siedzi na pieńku, podpierając twarz dłonią. Wtem słyszy,jakby przesuwanie szklanych paciorków. Chwilę później, ląduję przed nią, porcelanowy nietoperz. –– Ptaszku, czemu płaczesz? –– Zła wróżka zmieniła moje ciało, na bardzo niewygodne. –– Porcelanku. Czy mogę jakoś pomóc? –– Tak. Jeżeli zniszczysz, co najbardziej lubisz. Głośno szlochając, rwie naszyjnik na strzępy. –– Dziękuję. Teraz pofrunę i spadnę na kamień. Roztrzaskam ciało, które powróci jako żywe. Tylko bardzo cię proszę. Odejdź daleko. –– Dlaczego? –– Nie mogę powiedzieć. –– Zostanę tu! –– wrzasnęła nagle. –– Jesteś coś mi winien. Chcę zobaczyć z bliska przemianę. Kilka odłamków nie spada na trawę. * Na skraju lasu, znaleziono porcelanową lalkę.
  18. Całun zmierzchu, już z lekka pokrywa ziemię, kiedy to nie świadom przyczyny, stoję przed wielką, drewnianą bramą. Melodyjnie skrzypi w podmuchach delikatnego zefirka, ozdobiona płaskorzeźbami kolorowych motyli oraz lepką, gęstą czerwienią. Ścieka po małych skrzydełkach, cienkimi strumyczkami. Z wewnątrz, poprzez pionowy prześwit, blady błękit, sączy skrawki światła. Nieco przestraszone zewnętrzem, siada na okolicznych drzewach, zdobiąc czarne surduty kruków. Z głośnego krakania wnioskuję, iż mam wejść do środka. Odnoszę wrażenie, że coś nie tak ze mną, a także ze światem, którego stanowię, chcąc nie chcą, niechcianą część. Dlatego nie odczuwam zbytniego strachu, zestrojony z otoczeniem. Jedynie pokręconą umysłowo, ciekawość. Jednocześnie odczuwam zewsząd jakiś nieokreślony gwar, z niezgodnością czasową, tego co wokół i tego, co bliżej mnie. Z pewnym wysiłkiem, uchylam wielkie wrota. Kropla czegoś spada na rękę. Z trudem też odrywam dłoń, od owiniętej lepkością klamki. Pachnie intensywnie lawendą. Wchodzę do środka pomieszczenia, czując lepki, gęsty zapach. Bo obu stronach dostrzegam kosze kwiatów. Stają na stolikach, na białym obrusie. Wszystko pogrążone w błękitnej poświacie mgły, sprawia wrażenie spowolnionego snu czarownika. Po jakimś czasie, zaczynam dostrzegać niektóre szczegóły. Najpierw końce skrzydeł. Drgają rytmicznie, jakby od uderzeń. Zjeżdżam wzrokiem po białych piórach, w kierunku ich wyrastania. Są doczepione do grzbietu, pokaźnych rozmiarów, spoconej świni. Właśnie szlachtuje człowieka, odcinając ręce i nogi. Zastanawia mnie, w jaki sposób może racicami, trzymać ostre, ząbkowane narzędzie. Choć przyznać muszę, iż obraz niezbyt dokładny, z racji wspomnianej, niebieskawej mgły. Postanawiam pójść trochę do przodu. Widok zyskuje na przejrzystości. Tym bardziej, że co jakiś czas, rusza skrzydłami, rozganiając nieco, słabą niewidoczność. Chociaż całkiem możliwe, że jej po prostu duszno. Zaczynam też słyszeć, zgrzytające dźwięki, przecinania, oraz wiele innych o ciekawym, tajemniczym brzmieniu. Także na modłę ludzką. Otaczają zewsząd, niczym kokon. Tak jak nieustanne kapanie. Wnioskuje, że zapewne do metalowych wanienek. Natężenie szumu skrzydeł przybiera na sile. Mogę dostrzegać więcej, w tej gęstej klaustrofobii. Całe rzędy oskrzydlonych świń i krów, stojących na dwóch nogach, pracują lub mają przyjemność, wzdłuż ślimaczego taśmociągu, pomalowanego czerwienią. Jeżeli wzrok nie płata figli, jestem świadkiem pewnej prawidłowości. Mycie, opalanie kłaków, obcinanie kończyn, patroszenie. Dalszy horyzont, spowija tajemnica zamglenia. Możliwe, że cała reszta pracujących, nie ma skrzydeł lub są niezdolne do machania. Spoglądam w drugą stronę. Sytuacja bardzo podobna. Niczym lustrzane odbicie. Tylko barwa skrzydeł niezgodna. O ile tamte, lśnią śnieżną bielą, to te są doskonale czarne. Lecz wszystko poza tym, dokładnie takie same. No prawie. Horyzont nie spowity zamgleniem, ale i tak próżno patrzeć. Tylko zamazane kontury. W pewnym momencie, niedaleko od miejsca w którym stoję, wielki wół, popycha taczkę, załadowaną dziecięcymi główkami. Zastygłe, okrwawione uśmiechy, przylepione śmiercią do twarzyczek, sprawiają wrażenie pewnego paradoksu, co wywołuje we mnie, odruch zastanowienia. Ten szczegół sprawia, iż nagle odczuwam nieokreślony lęk. Jakby dopiero teraz, wszystko zaczęło docierać do umysłu, w jakiej jestem sytuacji. Na domiar złego, słyszę siorbanie i mlaskanie. Najpierw ciche, bo odległe, zaś coraz głośniejsze, gdy kieruję kroki, w tamtym kierunku. To jest coś w rodzaju stołówki. Chyba trafiłem na przerwę śniadaniową, jednej z ekip przy taśmociągach. Biesiadują przy normalnym stole. Opodal, lecz nie za daleko, wiszą nad wanienką, niemowlaki, z mniejszą ilością krwi. Znacznie mniejszą. Zwisają główkami w dół. O ile widzę dokładnie zawartość talerzy, to już wiem, co jedzą. To przeważa szalę krwawej goryczy, gdyż nie cierpię czerniny. Postanawiam niezwłocznie opuścić to cuchnące miejsce, ze śliską posadzką, leżącymi wszędzie flakami, tudzież połamanymi kośćmi. Pragnę wyjść na zewnątrz. Odetchnąć świeżym powietrzem. Zaczynam uciekać, lecz brama nie ma już prześwitu. Nagle z tyłu czuję świdrujący wzrok. Spoglądam za siebie. Chociaż odległość spora, dostrzegam świnię i krowę. Patrzą w moim kierunku znad talerzy, siorbiąc niemiłosiernie. Jakby mnie pierwszy raz zobaczyły, tymi swoimi zaropiałymi ślepiami, o żółtej barwie. Dziwne. Dopiero teraz, gdy postanowiłem zwiać. Na domiar złego, wdepnąłem w coś miękkiego, lecz bardzo lepkiego z odłamkami czegoś. Nie mogę uwolnić nóg. Jakby zaklinowane w czymś. One w tym czasie wstają od stołu, łapiąc ząbkowane narzędzia. Nie widzę dokładnie, lecz tak wnioskuję z zamazanych kształtów. Są coraz większe. Wychodzą z mgły, lecz nadal obraz niezbyt wyraźny. Pomimo tego, w tle widoczna, nieskończona ilości taśmociągów. To akurat nie wzbudza mojego zainteresowania. O wiele bardziej, ciężkie, słyszalne kroki oraz metaliczne stukanie o betonową posadzkę. Nagle kurtyna opada zupełnie, jakby zamieniona w namacalny dotyk. Zewsząd słyszę jakiś gwar, nie pasujący do panujących tu dźwięków. Ząbkowane narzędzia, są nad moją głową. Jak jakiś głupek, próbuje je odgonić, niczym natrętną muchę. Zaczynam machać skrzydłami… * –– Spokojnie. Jest pan tu bezpieczny. Proszę wziąć tabletki. Nie poczuje pan bólu i za chwile ustaną te straszne wizje. Nie jestem barbarzyńcą, tylko lekarzem. Badamy przy okazji, pewne zachowania. –– Przecież nie czuję bólu. –– Proszę wziąć przeciwbólowe. Grzecznie nalegam. Dla pana dobra. Zatem biorę z jego dłoni, dwie błękitne kapsułki, czując przez chwilę, dotyk twardej racicy.
  19. stoisz na krawędzi dachu dołujące myśli szybują wokół niczym spłoszone ptaki samochodziki zabawki i ludzie mrówki przemykają pod czubkami butów wiatr kołysze decyzją na dwie strony lecz w kroplach deszczu dostrzegasz aprobatę niechętnie wątpisz gdy szybujące wracają do umysłu po chwili fruniesz razem z nimi jesteś ich ostatnimi skrzydłami
  20. Modyfikacja dawnego tekstu, oraz pozbycie się się. Nie lubię się:) ------------ Chatka jest taka mała, że gdyby od wewnątrz ściany pomalować, to by zabrakło miejsca. Start i meta to prawie jedno. Dlatego nie biorę rozpędu. Po prawdzie, w ogóle nie biegam. Musiałbym hamować, zanim bym zaczął. Na zewnątrz, pomiędzy drzewami, rośnie las. Tak kiedyś powiedziano i muszę wierzyć ze słuchu. Tym bardziej, że jak wejdę w niego, to wciąż wygląda tak samo. Trochę widok drzewa zasłaniają, ale cóż. Innym drzewom, też drzewa zasłaniają, ale za to jestem mniej obserwowanym. Mam większą intymność działań w swoim kawałku wszechświata. Jednak nie do końca. Od czasu do czasu, goszczę krasnoludka, z podeptanego grzyba po przejściach. Za każdym razem przypomina, że jest moim: wyobrażeniem. Wierzę mu na słowo, bo skoro mówi i go widzę, to niech sobie będzie tym, czym chcę. Często prowadzimy rozmowy filozoficzne, lecz na smyczy, żeby nie zwiały, na tych swoich dyskusyjnych nóżkach. Nie ma nic gorszego, gdy takie konwersacje po obejściu rozchodzone. Gdyby przez pomyłkę nadepnąć, wtedy sens wypowiedzi można zmienić. Buciki każę malcowi wycierać, żeby nie nabrudził runem leśnym, wyciem wilków i stukaniem dzięciołów w robaczywe dziurki. Wszystkim najbliższym drzewkom, czubki poobcinałem. Nie chcę brać dodatkowego przykładu, gdybym osiadł w zapomnieniu. Co za dużo, to na żółto. Pielęgnuję względną normalność umysłu. Sprawiam, iż synapsy śpiewają kołysanki uspokajające, gdy przesadnie jestem sobą. Chociaż poza tym, wszystko w porządku. Zwierzaki, też tak mówią. Tylko ryby w pobliskim strumyczku, spoglądają z byka z byczków. Nie chcą ze mną gadać. Nie chciałem skakać przez płotki. W sumie mają racje. Między chatką, a lasem, trochę wolnego miejsca. Mogę pobiegać, skoro w mieszkaniu nie mogę. Krasnoludek by mógł, bo mniejszy i miałby dłuższy dystans, ale nie chce biegać samotnie. Często potykam o niego, nagie stoy. Mnie to nie przeszkadza, ale jemu tak. Mam poobgryzane paznokcie. Straszy kurdupelek, że wyjdzie mi z głowy, jeśli nadal będzie traktowany, niezgodnie z prawami człowieka. A przecież już dawno wylazł. Głupi on czy co. A kto ze mną biega, gdy stoję? No wreszcie bądźmy poważni. Musiałbym haczyć stopy, o jakieś: halucynacje. Też coś. Mało tu wystających korzeni. Dziwnych, bo za bardzo prostych na łuku, ale zawsze. Tak oto wiodłem normalne, spokojne życie… aż do teraz. Dzisiaj rano wszystko szlag trafił. Zaprzestaje snu, a tu o włos ciemno. Gdyby było zupełnie ciemno, to bym nie widział, że leżę w mrocznym pokoju. Drzewa przyciśnięte do okien, miętoszą zewnętrzne światło. Widocznie knieje chcą złożyć wizytę, w piekło i niebo. Gdzie to wszystko pomieszczę. Czym poczęstuję. Nie mam tylu talerzy, z których mógłbym wykarmić cały las. A poza tym wiadomo to, co na tych gałęziach siedzi. Poza tym, nie posiadam tylu krzeseł na stanie lub siedzenie. I takiego długiego stołu. A nawet gdym miał, to i tak bym nie miał, bo bym tego całego ambarasu tutaj nie zmieścił, jak już rzekłem wprzódy. Słyszę jakiś szum. Drzwi nagle otwarte i wchodzi ludzik żołędziowy, w krzywej czapeczce, z daszkiem wyrzeźbionym z trawy. Mało co dostrzegam, ale wzrok zaczyna dostrzegać w półmroku. Gościu buszuje niczym niewychowany, po wszystkich kątach i tyle. Nic nie mówi. Ja też głośno milczę, bo nie znam żołędziowego języka. Poza tym bez drukarza przyszedł, żeby tłumaczenie drukował. Ale co tam. I tak nie ma takiej potrzeby. Po chwili wchodzi krasnoludek. Wita ludzika, coś tam szepcą i już ich nie ma. Drzewa coraz głośniej trzepocą o szyby. Chcą wejść bezczelnie, bez zaproszenia. Nagle podłoga zaczyna pękać. Widocznie była torturowana. To nie ja. Przecież spałem. Widzę pod spodem jakieś długaśne coś. Srebrzyste jakieś. Dom zaczyna drgać podłużnie. Co do jasnej choinki – chyba myślę. Patrzę ponownie w głąb. Wiem, że jestem trochę czubkiem, ale żeby aż tak. Nagle zdaję sobie sprawę, że cały dom jedzie po szynach. Zaczynam widzieć lepiej. Drzewa odbiegają od okien. Widocznie ścierpły korzenie. No tak. Biedne. Cały czas stały w miejscu, choć czubki rosły. Jestem normalnie w szoku i chociaż ze mnie, przypadkowo trudny przypadek, to coś tam jednak umysłem kombinuję. Czuję nawet, jak mózg pulsuje wewnątrz kościanej puszki, płaskimi fałdami. Aż na czaszce wschodzi pot perlisty, od wewnątrz. Wprost czuję synapsy, co go zlizują od środka. Znowu widziałem krasnoludka, jak wszedł do mojej głowy. Ostatnia znikła czerwona czapeczka, w białe myszki. Może dlatego takie światy rozległe, po drugiej stronie lustra. Nagle czujemy dziwny zapach oskarowy i słyszymy głos: – Zwijamy manele. Kończymy na dziś. Jego do autka i do zakładu. Traktować dobrze i z szacunkiem. Jest zbyt cenny. To złota kura, co nam znosi złote jaja, z prawie wolnego wybiegu. Musimy tylko uważać, żeby jej dzioba nie zatkało z wrażenia, gdy powiemy, do czego służy oraz ile ma na koncie. Ale nasze konto jest większe. Niesamowicie większe! Tego już nie musi wiedzieć. Trochę ma nierówno pod grzebieniem… ale nie aż tak. Byle gdakał jak chcemy. Jutro dalszy ciąg zdjęć. Żeby tylko światło dopisało. Są pytania? – A co z krasnoludkiem, żołędziowym i czytelnikami? Chcą więcej kasy. – Pogadam z nimi. Nie widzę przeszkód. Parę naszych drobnych i będą mieć byt zapewniony. I tak wyjdziemy na swoje.
  21. Kwiatuszku↔Dzięki:)↔ Chyba jako piosenka, też by mógł być. Chyba?↔Pozdrawiam:) Technosmith↔Dzięki:)↔Fajnie, że fajnie się czyta:). Debiut tekstu, na tym portalu:))↔Pozdrawiam:))
  22. kiedy powrócisz wietrze zbłąkany do zgubnych skrzydeł z dala od nieba teraz powiewem nucisz plugawym piosenkę w której słowo umiera po cóż szybować nisko choć pięknie kiedy to cienie tłumią wzbijanie gdzie w mroczny kokon nuty zaklęte po raz kolejny stuka poranek wierzę że wrócisz zbłąkany wietrze do zgubnych skrzydeł z dala od nieba proszę niech powiew twój dziś uplecie piosenkę którą można zaśpiewać
  23. po uśmiechniętej smutku stronie gdzie jeszcze bólu lecz nie tak źle a zresztą kiedyś będzie koniec albo początek któż to wie
  24. Zwabiła mnie ławka w parku. Zwyczajna, z lekka spróchniała, obesrana przez ptaki. Miałem wrażenie, iż zaprasza, żebym na niej usiadł. Tak też uczyniłem. Zmierzch pomału zapadał, zatrzymując ostanie promienie słońca. Siedziałem już jakąś chwilę, myśląc o niczym, aż nagle przyfrunęły i zaczęły chodzić, nie przede mną, lecz kawałek obok. Poczułem też czyjąś obecność. Odruchowo spojrzałem w kierunku końca ławki. Nikogo, tylko chodzące gołębie. Jakby na coś czekały. Po jakimś czasie, odfrunęły, a ja znowu siedziałem sam. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Wtem zauważyłem przechodnia. Przystanął. Spoglądał chwilę w moim kierunku, jakby sobie coś przypominał. Zaryzykowałem. A niech to. Co najwyżej pomyśli, że ma wariata przed sobą. Opowiedziałem mu o tym, czego byłem świadkiem. Po chwili usłyszałem: –– Pana babcia, przychodziła tutaj karmić gołębie. Dzień w dzień. Aż w końcu kiedyś nie przyszła. Lecz one przylatują.
  25. Trochę inna wersja dawnego tekstu. Niepokoi mnie ciche chrobotanie oraz dziwne szeleszczące dźwięki. Środek nocy. Migoczący neon za oknem, rozświetla co chwila bałagan w pokoju, kolorowym, przytłumionym blaskiem. Wczoraj byłem wnerwiony. Nie ważne na co i z jakiej przyczyny. Tak zupełnie na całego. Teraz odczuwam niepokojący spokój. Dlaczego – myślę sobie. Jeszcze niedawno meble bym chętnie potrzaskał i każdego, kto by przyszedł. Skąd dobiegają owe odgłosy, na tych swoich upierdliwych nóżkach? Jakby jakieś pomrukiwanie, drapanie, wściekłe popiskiwania. To na pewno szczur siedzi gdzieś w kącie. Tylko w którym? U mnie jak zwykle: artystyczny nieład. Zwierciadło nieokiełzanej psychiki. Aczkolwiek wcale nie mam ochoty, przeistoczyć ego w mordercę szczura. Może jedynie wygonić lub ogon odciąć i wąsy powyrywać. Co ze mną? Dlaczego myślę tak łagodnie. Jestem zaspany, a zatem wolno, niczym w lepkiej mazi, dochodzę do wniosku, że to całe chrobotanie dobiega z wnętrza szafy. Ze środkowej zamkniętej półki. Wiem na pewno, że tam nic nie ma. Wczoraj szaleńczo rozkojarzony, wszystko z wnętrza wywaliłem. Pamiętam tylko, że później odczułem dziwny, błogi spokój, jakby mi nieboszczykiem przywalono. No nic, myślę sobie: wstawaj wariacie i sprawdź, co tam w środku siedzi i jak wlazło przez zamknięte drzwi. Wstaje. Włączam po omacku ulubioną staroć: „Brain damage’’ Pink Floyd. Mam tylko jedną wgraną na rozbudzenie. Pomyłka wykluczona. Zapalam lampkę na stoliku, ciągnąc za dyndający ogonek. Po drodze tę na suficie. Goła, słabowita żarówka, lekko drga w okowach koronkowej pajęczyny, od ślamazarnych kroków, którymi miękko stukam w szmacianym paputku, potykając nogi o wczorajszy bajzel. Ogłupiały pająk, fajczy odwłok na gorącym szkle. Mam jeden papeć na nodze. Drugi pilnuje łóżka. Zbyt cenne i przytulne, żeby zostawiać taki skarb, bez ochrony. Światło neonu, powtórzeniami rozświetla zamkniętą szafę, notorycznie mrugając. Też zaczynam mrugać. Jakoś tak raźniej w rannej sytuacji, mieć znajomego od mrugania. Podchodzę bliżej. Hałas wewnątrz taki, jakby diabli nowych klientów w kotłach gotowali. Bieganina z kąta w kąt. Skołowane drzwi, drgają na zewnątrz wybrzuszeniem, uderzane od wewnątrz. Co do cholery. Teraz trochę spokojniej. Nagranie urywa nagle dźwięki, jakby niema strzała, trafiła w serce muzyki. Cholerny sprzęt. Powolutku otwieram. Nagle cisza. Zupełna. Zamykam. Znowu słyszę jakieś szuranie. Powtórnie otwieram. Bezgłos w pustej półce. Co mam robić? Włożyć rękę? Jasne, że tak! Próżne obawy. Mam drugą w zapasie, gdyby co. To po prostu halucynacje słuchowe. Chyba jednak nie. Zamykam. Przykładam dłoń do drzwi. Czuję wypchnięcia drewna pod dłonią, lecz nic nie słyszę. Otwieram. Wkładam rękę. Nic. No to wkładam drugą. Nagle coś po niej przebiega. Wyraźnie czuje wspomnienie szpiczastych nóżek. Nie wiem ile, bo za szybko przemknęły. Po drugiej też. Bez żadnego odgłosu. Nie wiem co, bo nic nie dostrzegam. Żadnego stworzenia lub czegoś tam. Myślę sobie: rąk nie cofnę. Poczekam na rozwój sytuacji i wyciągnę tylko wnioski. Dłuższy czas spokój. Słyszę jedynie tykanie zegara i śpiew ptaszka za oknem. Zaczyna świtać i mi świtać w głowie, że coś jest nie tak. Nagle z prawej strony półki, dobiega przeraźliwy wściekły dźwięk. Dłonie momentalnie zostają pogryzione. W pomroku półki, widzę bezwstydne kości, gdyż zieją szaro różową nagością. Wyję niczym porąbany pień. Nie mogę kończyn cofnąć. Te stworzenia są bardzo silne. Mam wrażenie, że wydłużyły szpiczaste zęby, by związać mi dłonie, a końcówki przyszpilić do półki. Nie mogę namacać jak wyglądają, bo ręce mam zajęte drgającym bezruchem. Wyżej na szczęście nie włażą. A może jednak… w inny sposób. Nadal ich nie widzę. Tylko odczuwam straszliwy ból. Neon monotonnie mruga, leniwie oświetlając całą sytuacje, zaspanym światłem. Ma głęboko gdzieś cierpienie wariata. Robi swoje. Został do tego zbudowany, by migać i wnerwiać porządnych ludzi nad ranem. Nagle wszystko ustaje. Jakby nie było żadnych zdarzeń. Dłonie wyglądają urokliwie dla mięsożerców. Kapie z nich krew, niczym woda z tętnicy kranu. Odłamek kości stuknął właśnie o półkę. Zwisają z nich strzępki skóry. Żółtawe, przyklejone motylki, w czerwonych kubraczkach. Jeden zaczyna krążyć wokół mnie, niczym pieprzony, upierdliwy satelita. Czuje wilgotny podmuch. Łapię go resztą dłoni. Pragnę rzucić na wolne miejsce podłogi. Przylega do mokrej kości. Macham i macham. Wreszcie spada. Przydeptuję paskuda papciem. Czuje: sprężystą, śliską miękkość pod podeszwą. Wierci ciało, popiskując. Nawet wykukuje spod papcia. Myśli cwaniak, że odleci. Jeszcze czego. Dociskam bardziej, by wyszedł flak. Przestaje. Co mi tu będzie… coś ucieka w głąb szafy. Czuję zajęte ręce, oślizgłym zwiewaniem. A jednak wlazły wyżej, tylko na szczęście były najedzone i są w odwrocie. Nagle znowu jestem spokojny. Zamykam drzwi. Na rękach nic nie czuję, oprócz zimna. Zdjęto z nich część wilgotnej kołderki. Wtem słyszę w głowię coś w rodzaju słów: – Byłeś wściekły i wywaliłeś wszystko z półki. Paskudne wredne myśli opuściły ciebie. Zostały w szafie, przeistoczone w coś, na pograniczu: myśli i materii, jako niewidoczne stworzenia. Odwiedziły twoje rączki. Sam widziałeś z jakim skutkiem. – Nic nie widziałem. – Przepraszam. – To co mam robić, do diabła? – Akurat w twojej sytuacji diabeł jest niewinny. Ty sam. Tylko ty. Sposób jest banalny. Nie otwieraj szafy, wynieś ją na zewnątrz i spal. Oczywiście najpierw owiń dłonie, żebyś nie pobrudził dywanu. – Dywanu? – To taki żart. – Ale ona ciężka jest. – Zrób to. Będziesz miał siłę, ale musisz uwierzyć, że ją masz, a szafa zwątpić! – To wszystko? – Nie. – To znaczy? – Bardziej panuj nad emocjami, bo szaf nie starczy. Rozumiesz? – Ni w ząb. – To taka metafora. – Meta… co? – Pomyśl o zębach zwierzątek. – Nadal nie kumam. – To czas na przebudzenie. Boś głupi i nie jarzysz. – Ale neon, co mnie oświetla, tak. – Co z tobą? Pogięło cię? – Nie. Ale pogryzło. – No właśnie. – Co właśnie? – No nie! Spadam z tej durnoty. – Może podejdę do łóżeczka. Będzie mniej bolało, gdy spadniesz, kochany głosie. – Stul twarz i słuchaj. Panuj nad sobą. I zrób coś z tymi dłońmi! – Spoko. Wyschną. A skórka odrośnie. Moja krew!!! – Ciebie czegoś nauczyć, to jak zastrzelić wiatr.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...