-
Postów
2 688 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Chuciowy Rycerz
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wiesław_J.K↔Dzięki:)↔Ano. Mogło tak być. A że rycerz otumaniony, to tak naprawdę, mógł mu żadnej głowy nie odciąć, a autor pewnie pozazdrościł rycerzowi i napisał takowy tekst oraz zakończenie, źle odczytując fakty:))↔Pozdrawiam:)) -
Chuciowy Rycerz
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Corleone 11↔Dzięki:)↔To dawny tekst, trochę zmieniony. Jak czytam po jakimś czasie, do dopiero widzę, co mogło być inaczej. I przy okazji wyrzucam: się. Nie mam nic przeciwko Twoim uwagom, ale... jest jak jest:~) Poprawiłem tam→ choć na chociaż I znowu ukradłem↔^(*_-)^ .→Pozdrawiam serdecznie -
kiedy zewnętrzem smuto to nie zwlekaj myśli uśmiechaj może gest odwdzięczą smutek uśmiechną
-
1
-
Tu akurat wszelkie durne zbitki słowne, są świadome:) Za siedmioma rzekami, sześcioma górami oraz jednym nizinnym wzniesieniem, wredne smoczysko –– pomimo, iż łuski w kolorze nadziei –– spokoju ludowi nie daje. Szybuje nisko, wiatroskrzydli, a nawet dolatuje do tego, że robi brzydko na głowach mieszkańców. Nawet na tych przez: ę i ą, z obejścia dworu. Nic dziwnego, że rozmowa, pomiędzy: królem a rycerzem, to tylko kwestia czasu, który akurat nadszedł, z potężnym upływem: –– Rycerzu. Widzę żeś rozległy w barach –– rzecze król. –– U siebie też potrafi wypić –– dopowiada mówitron. –– Cicho tam, mówi. Ja też. O czym to chciałem rzec. Już wiem. Widzę rycerzu, że ci chuć zbroję postawiła jak namiot, chociaż z żelaza. –– Chuć z czego innego, o panie. Zapewne chcesz, bym smoczą głowę utopornił, lecz ośmielę zapytać, czy rękę twojej córki co przy tobie stoi jako i mój po robocie dostanę? –– Coś niezgrabnie gadasz, dzielny woju. Musi ci wróżkolonistka, magią gramatyki interpunkcyjnej, rozum otumaniony ozdobić. A co do ręki… o tak, dostaniesz. Nawet resztę całą w gratisie –– co niezbędna w pożyciu –– pozyskasz. –– Ależ tatko! Jam przecie kocham innego. Czyli co? Chcesz rzec, że na próżno z balkonu oczka powabne w pończoszkach spuszczałam, na zawodzącą gitarę? Bo tupnę nóżką! A później drugą! –– Nie decybeluj głupia, poza wytrzymałość membran. Tu o wagę państwową chodzi. No co, zacny rycerzu. Umowa stoi? –– O panie. Przecież widzisz, że nie tylko umowa mu stoi –– dopowiada mówitron. * –– Rycerzu, cóż ja widzę. Głowę smoka przytachałeś. –– Oj nie łatwo było, o najjaśniejszy, nie łatwo. Lecz uśpiwszy bestię paralizatorem nasennym, jakoś na trzy razy, odrąbałem. Jednakowoż o panie, myśli me już w innej przyszłości powabnej błądząc, nieco obraz zamgliły, przeto jeno smoczą krew poczułem oraz odór żył... –– Mniejsza o szczegóły. Weselisko trza szykować. Córko, oblec wreszcie gołoć. –– Gorąco tatko. A muszę? –– Może byś na mnie usiadła –– zagaja mówitron. –– Twój tatko właśnie wstał. * Rześki, bo wyspany smok, wtranżala wesele łącznie z własną odciętą, co na grillu skwierczy, całym królestwem i prawie resztą tekstu. Wprawdzie nie ma głowy, ale dwie mu jeszcze zostały.
-
*** Corleone 11↔Co do interpunkcji, to gdybym był stołem, to byłbym nie jedną, lecz czterema nogami, we wspomnianym wyżej zakresie:))→Na odstępy, to chyba raczej nie mam wpływu. Nie wiem, od czego to zależy, przy wrzucaniu. Rzecz jasna, że stricto wyraz↔jabłąkowy ma orta! Lecz gdyby przyjąć, jako swego rodzaju... neologizm, to już: nie. Zamiast rzec↔sad jabłoniowy usytuowany na pustej łące, można→sad jabłąkowy, gdyż łąka przez: ą. Lub np: ósmażyć↔wyraz przez: ó→oznacza godzinę, a fonetycznie, usmażyć Coś usmażyć, o ósmej. Lub fonetycznie→usmażyć ósmą rzyć o ósmej. Jeszcze może być→ósmażona usmażona:)) A niech to. Aż tyle napisałem? Pozdrawiam serdecznie^(*_*)^ . →kradzione.
-
Wiesław J.K↔Z błędem ów wyraz wrzuciłem nieświadomie, lecz Twoja sugestia sprawiła, iż pomyślałem, że łąka tu pasuje, na której kiedyś był sad, chociaż w tekście o takowej nie stoi. Tęsknił za nieżyjącą żoną, ale wszystko mogło być tylko wyobraźnią. Łącznie z sadem.→Różnie można rozumieć:)↔Pozdrawiam:)
-
kumasz inaczej tyś moim celem uszczęśliwiajmy tam i z powrotem rad jeno słusznych przekażę wiele wnet miłosierdziem dupę ci skopię tłuką dźwiękami bojowe surmy świszczą idee skrajności wszelkie tam hen wysoko szef całkiem główny tu na padole wciąż ktoś polegnie wtem głośne wrzaski pod nieboskłonem co po naszemu głoszą nam słowa pragniemy wspomóc ludy ciśnione choć nam nie spieszno powariować spadajcie w kosmos w ciemną cholerę zabić nam wolność chcieliście zołzy a my pragniemy przecie niewiele między swoimi prać bliźnich mordy *** chichoty klauna echami w działach całunem trupim ziemia zakryta a na sztandarach powiewa chwała lecz nie ma komu o sens zapytać
-
2
-
Konrad Koper↔Dzięki:)↔ Cieszy mnie to. Zgrabny ma zgrabną wymowę. A gdyby nie, to kto wie... Pozdrawiam:)
-
bywa że życie jak filiżanka co choć nie spadła to jest w kawałkach
-
Odlot na Plecionkę Światów
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Corleone 11↔Dzięki:)↔Ech... w takim pokręconym świecie, trudno rzec, co jest niedociągnięciem, a co celowym czymś lub faktycznie→nie! Tym bardziej, jak biedna interpunkcja, w tym całym zamieszaniu, ma odnaleźć swoje zasady, w odstępowych pomyłkach:)↔ To fajnie, że jest jakaś całość. W przeciwnym wypadku, bym nie mógł przestać pisać:) Aż musiałem zrobić edycję, bom nie zawsze kumaty w pamiętaniu. Pytanie↔Co to znaczy→Mecenasi? Pozdrawiam:) -
Ostrze Szelestu
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Rafael Marius↔Dzięki:)↔Czasami gdy zerkam na dawne teksty me, to widzę dosadniej i zwykle coś poprawiam. A zaimka↔się→przestałem w ogóle używać. Szpeci teksty:)) Im dłużej tak piszę, to łatwiej bez. Jednakowoż nie wszystko warto czytać:))↔Pozdrawiam:) -
Trochę inna wersja dawnego tekstu zwątpienie w mózgu ciągłym szelestem myśli taneczne uniki czynią lecz w rytmie serca nadziei jeszcze choć szepty śmierci w takt muzy płyną sen na kawałki tnie stal srebrzysta w umyśle rzeźbi rany głębokie gdy nuty dławi nagle orkiestra a sztylet myli znów krok za krokiem taniec trwa nadal choć prawie cisza to co minęło przeszłości chwilką tak szczerze mówiąc niewiele słychać szelest jest martwy to echo tylko
-
Nostalgi.Nemo / Wiesław J.K ↔ Dzięki:)↔W rzeczy samej, leń mógłby wystąpić w puencie wiersza, jednakowoż, to co akurat miałem na myśli, bardziej skłania do zastosowania, tchórza:)→Pozdrawiam:)
-
powiedziałeś że książką dla ciebie jestem mój tytuł brzmi pięknie dzięki lecz to stanowczo za mało nie bądź tchórzem przeczytaj mnie całą
-
Trochę inna wersja, dawnego tekstu Pierwszą, dziwną sytuacją w owej krainie, która rzuca misie w oczy. No właśnie. Misie, a właściwie jeden. Dostrzegam białą chmurkę na zielonym niebie. Zmienia misiowe kształty, molestując baranka na wszystkie strony, gniotąc cumulusową wełnę. Nagle ogłusza ślimaki uszne, zdecydowany ryk mrożonego niedźwiedzia, z ogromnym banerem: lodowce topnieją! –– Zaraz cię zjem, ludziu –– misiuje paszczą. –– A takiego –– odczłowieczam swoją, pokazując środkowy ząb. Pewnie pragnie zaatakować, gdyż zrobił przysiadł startowy na tłustym, zimnym zadzie, zapewne w celu spożycia mej skromnej osoby. Nie może jednak, gdyż promienie słoneczne, plotą trzy po trzy płonące ogrodzenie, okrążając agresora wokół. Zniewala go wrzącymi prętami, a ponadto łańcuszkami przelatujących, nadpalonych puszek, z konserwami pieczonych fok wewnątrz. Szamocze futrem, wygina pręty z apetytem, parząc łapy, aż kłaki wychodzą na zewnątrz oraz małe morsy z odstających uszu, z nadgryzionym, nie wiadomo czym. Możliwe, że misiu jest teraz głuchy, jak lodowy, topniejący pień. A wspomniane morsy właśnie wystukują wielkie kropki na nieboskłonie, wiadomym alfabetem. Stukanie płoszy coś, lecz nie wiem, co, a jedna z krop, ćmi krągłością słońce. Wrze całkiem wściekle, wywołując burze oraz wnerwione pioruny. Szary mrok ogarnia wszystko lub nawet więcej, jeśli da radę, ciemnym całunem. Nie wiele myśląc, zwijam pulsującego paskuda w rolkę i wyrzucam do skośnego świata, schowanego w strunie gitary z chwytami. Pragną mnie złapać, rozczłonkować gryfem i zaprosić misia na obiad, wreszcie po ludzku przyrządzonego. Lecz nagle martwa wstęga rzeki, zmartwychwstaje z koryta, a jej ruchy są bardzo płynne. Ogromny rozszalały diabeł marski w kształcie młyńskiego koła, szaleje niczym pijany chomik, co to biega w kołowrotku. Trzyma w trzeciej łapce parasol, bo z pozostałych wyskakują białe myszki, których więcej i więcej. Nagle pyk pyk znikają, tylko jasne dymki z ogonkami zostają. Czarci obszar wodny, nadal bulgocze po łukowatych bokach, a ryby oprócz gadania, zyskują możliwość śpiewania, strasznie fałszując historię, aż skołowane raki, biegają do tyłu, przodem. –– Tra la la –– rybują wesoło. –– To już lepiej gadajcie –– ludziam ustami. Wtem zyskuje pewność, że cała planeta spłaszczona niemiłosiernie, robiąc siebie nie w konia, jeno w cienki talerzyk. Zatem biegnę z ciekawością podwieszoną do gałek ocznych, na kraniec świata. Siadam na krawędzi. Dostrzegam bezmiar kosmosu i dwa walczące – twist w twist – słoiki truskawkowych konfitur. Poprzez wycelowane dziury, wyrzucają ze słodkich wnętrz, różowy gęsty mus, by zakleić przeciwnikowi nalepkę, żeby stracił tożsamość i nie wiedział, co jest grane na wszechświatowych harpiach, zgniłych jabłek. Nagle dostaję odłamkiem bitwy. Zawieruszoną szypułką z dyndającym, cukrowym barankiem. Wierzga rogami tak, aż mechaci własną wełnę. Widzę też wirującą galaktykę spiralną, opaćkaną słodką mazią i wykręcaną Drogę Mleczną, z której wycieka mleko, z dodatkiem ciemnej materii, robiącej za kakao. Ponadto czuje podmuch i muskające gwiazdy. Zauważam też kometę z reklamą: „Pij piwo, póki nie ma odlotu, tak jak ja.” Po chwili bezczasu, przywala mi ogonem prosto w dziurkę od nosa, tak figlarnie, że zaczynam chichrać jak głupi do ciała niebieskiego. –– Cha cha cha –– chacham sobie. Chachanie przerywa supernowa. Bezczelnym wybuchem, tłamsi karłem chachanie, aż go zmienia w zwykły półgębek. W tle zwisających stóp, majaczy błękitna planeta. A zatem jestem tu. Daleko od domu, lecz bliżej kosmicznego szaleństwa. Sytuacja raptowne przybiera pozę, wcale nie kuchni, lecz niepokoju. Nie ma góry i dołu, w sensie stricto. Czuję za sobą ciężkie stąpanie i łapczywe sapanie. Przekonany, że to zamrożony niedźwiedź, płoszę umysł trwogą. A to tylko pan ze skarbówki. Pragnie podatku od możliwości podziwiania dziwów. Płacę kartą zbliżeniową do białego karła – tego samego, co mi uśmiech pokancerował – ale za bardzo, bo ją przegryza zgryzem, wyciosanym z bieguna południowego, aż biedny konik pada jak długi, których nie spłacił. Rozjeżdża go spychacz skarbowy, a mnie chce zepchnąć z krawędzi świata. Kieruje nim mucha o trzech skrzydłach ściągających, a wielooczne oczy niczym kiście winogron, zwisają po bokach, oblane czekoladą, płynnym karmelem i musem jabłkowym, z ledwo zipiącymi robaczkami, co marudzą wesoło: –– E tam… w zwykłym sadzie, było spoko. A tu co? –– marudzi pierwszy. –– Tu nawet pytanie: co, nie ma sensu, nie ma sensu –– dodaje drugi. –– Nie dodaje trzeci, gdyż wpadł pani szofer w oko, by utonąć w źrenicy Na szczęście atak spychacza uniemożliwia linijka. Przecina jadącego agresora ostrą dziurką, bo pragnie zmierzyć długość swoich wspomnień, tęsknot, niezapłaconych podatków oraz innych, wszechświatowych głupot. Jakoś nie może tego zrobić, gdyż ryby przeraźliwym wrzaskiem, pękły jej słuch na całej długości. Nie zostaję zepchnięty poza krawędź, ale buty mi odpadają i wlatują do czarnej dziury, z której próbuje wychynąć świetlisty ludzik, gdyż uczciwy i chce zgubę oddać właścicielowi. Nie może biedny. Nieruchomieje na horyzoncie zdarzeń, co mu przywala martwym czasem po twarzy. Po kawałku bezczasu, uderza go drugi i za chwilę są pogniecioną kulką światła. –– Pieprzone czarne dziury. By tylko wciągały. –– słychać spłaszczone, cienkie głosiki. –– Z czasem jej minie. –– Akurat. Nie tu. –– No tak. Niespodziewanie planeta wraca do kulistości. Kulam trochę ciało, a gdy wstaje obolały, widzę ogromny, zawzięty spinacz. Lśni srebrzyście, między biurkiem, a czasoprzestrzenią do ucieczki. Coraz bardziej wyprostowany, w krwiożerczy szpikulec, pobudza do odlotu. Nagle nieboskłon zniża nieprzyzwoicie pułap. Czuję jak włosy pieszczą frywolnie przelatujące śmieci, meteoryty oraz inne satelity. Aż mi staje na ten widok. Przed oczami, ostatnia wizyta u fryzjera oraz lecąca tubka pasty do zębów, z podwieszoną sztuczną szczęką oraz babcią wrzeszczącą niewyraźnie, która chce ją złapać i włożyć, by ugryźć kawałek karmelu z resztek spychacza oraz zlizać cukrowe futerko rybobarankom i pobiegać w pierścionku wody, by schudnąć. Dziadek też szybuje na fajce, a z cybucha wystaje kawałek dymu i dziadkowe, pykanie na strunach. Z wnętrza słychać wnerwione pokrzykiwania, zawiniętych światów. –– Proszę nam nie stukać w łukowate sufity. Kultury trochę. –– To o nas? –– pytają kulturalnie, kultury bakterii. –– A wy tu skąd? –– pytam grzecznie. –– Z Gminnego Środka Domu Kultury. –– A nie przypadkiem z innego? –– Przypadkiem nie. –– Aha. Wtem mrok jasny nastaje i sytuacja powraca nie ta sama. Ogrom pomarańczowej łąki, przygniata ciężko od dołu. Błękitne łany pyrozbóż, falują dobrodusznie, lecz coś w powietrzu wisi. Widzę zwykłego trupa na kłosie. Taki tyci malutki, obgryzany przez motyle. Czuć zapach inny niż zazwyczaj i słychać przemożny, klekoczący hałas. Na horyzoncie dostrzegam szarą, falującą masę. W miarę jak jest bliżej, już wiem co to. Horda wysokich, przystojnych pod chmury, kroczących szkieletów z dyndającymi resztkami ciał, niebieskich też. Mają kolorowe, żółte czapeczki na kosmoczaszkach i sztywnych włosach i hula hop na wspomnieniu bioder. Przytłaczają wiecznie taneczną postawą. Co racja,to racja. Faktycznie groźnie tańczą, aż woda chlupocze w miednicach. Biały misiu, ucieka w popłochu na tyły klatki. Jeden ze szkieletów wyciąga zwierzątko kościową dłonią. Wydusza mięso i gnaty, by po chwili ofiarować wybrance, mówkę na twarde dłonie, gdyż chłód atakuje, cienkie rączki, ślicznej trupcianki. A taniec trwa nadal. Niektóre grają na piszczelach, skoczne takty marszu żałobnego. Tak bardzo skoczne, że z wielu spadają mięsiste szczątki, z głośnym plaśnięciem, aż dostaje odłamkiem ślepej kiszki w oko. Przez chwilę, niewiele widzę. Wtem jeden pieszczoch przytula kościanym klekotem, rozkład jazdy pociągów. Widocznie czuje w nim bratnią duszę. Rozkład wierzga niemożliwie i przywala agresorowi opóźnieniem o sto dwadzieścia minut. Inny kościotrup robi przysiad. Może pragnie defekacji. Tylko nie wiem, skąd mu wyleci i co. Nagle dostrzegam ogromną czaszkę. Rosną na niej wskazówki zegara, a z oczodołu wyskakuje kukułka, w połowie rozłożona na sprężynce i kuka przeraźliwie północ. Aż przychodzą, o dziwo, zwykłe bociany, gdyż chcą sobie poklekotać do rytmu, ale klekot luźnych gnatów, je całkowicie zagłusza. Odlatują wnerwione do wrzących krajów. Na szczęście niestosowna sytuacja, rozmazana po kościach, szybko znika. Tylko łąka zostaje i ocalałe żaby miodne, marynowane w ciemnej, gęstej próżni. Trochę spokoju, myślę sobie. Ale gdzie tam. Atakuje mnie wielka księga, nie wiadomo skąd. Otwiera i zamyka szeleszczącą paszczę. Wewnątrz nie straszą zębiska. To jakiś głupawy tekst. Nie wiem, co gorsze. Na wszelki upadek, uciekam spłoszony, gdyż chce mnie pożreć, ostrymi jak brzytwa akapitami oraz durnowatą treścią. Wylatują z niej literki, przecinki i krwiożercze orty. Okrążają ze wszystkich stron. Nie mogę złapać oddechu, nawet łapką na motyle. Wirują wokół i zaczynają dusić oraz szarpać jabłko Adama, chociaż tak naprawdę, moje. Kartki też są agresywne. Na szczęście rzeka przypływa i rozmacza część wroga, na wilgotną miazgę. Nagle widzę barany. Zaczynam liczyć lub one mnie. Chyba zasypiam na ćwierć gwizdka. One na pół. Widzę tytuł atakującej książki, lecz niezupełnie wyraźnie. Spływa z lepkiej okładki i strasznie cuchnie. Ktoś mnie szarpie za rękę. To ogromny biały karzeł, jeszcze bielszej mysz oraz chomik , spychacz i mgławice uplecione z podatków. Biorą wspólny ślub na łyżce. Co? Jaki ślub? Na jakiej łyżce? Nadal jestem szarpany. Przestańcie mi zawracać gitarę. Skąd ta żółta mgła? Biało wokół. Mogę ruszać rękami, mogę ruszać nogami, na szczęście inne członki działają, chociaż coś użądliło mi rączkę, cienkim czymś. Co ja w ogóle gadam? Słyszę głosy o jakimś autorze i ogólne zamieszanie. Widzę białe anioły. Falujące, oskubane skrzydła. Czuję podmuch na wszystko i jest mi nagle, błogo, ciasno, spokojnie, a miękkie ściany kosmicznej pustki...
-
Wiesław_J.K↔Dzięki też za wychwycenie, owego... neologizmu. Nawet pasuje, do treści, w pewnym sensie:) Pozdrawiam:)
-
Drabble→Trochę inna wersja Siedzi oparty o jabłonkę. Tęsknota rozszarpuje serce, chociaż nie pamięta, za czym tęskni. Srebrne włosy, oświetlone poświatą księżyca, stanowią jaśniejszy punkt sytuacji. Słabo widoczne cienie niewielkich drzewek, jeszcze bardziej potęgują melancholijny nastrój. Delikatny wiatr powiewa nagle. Skleja powieki początkiem zaśnięcia. Krawędź świadomości, chłonie niepokojący szelest. To pewnie jabłka spadają. Dźwięki na granicy snu i jawy, gęsto utkanym całunem, tłumią w umyśle wspomnienia, lecz tęsknotę zostawiają na wierzchu. Słyszy znajome kroki. Chwilę później, czuje na twarzy ciepły oddech. Widzi ją. Poznaje. Częstuje go owocem. Tylko dlaczego ma taką cienką rękę. To nic. Ważne, że jest. Przytula gałązkę z jabłkiem do policzka.
-
Drabble Wciąż pamiętam, jak stałem na zielonej łące, pośród różnokolorowych kwiatów, a ich odmienne barwy, kryły wiele odpowiedzi, których tak naprawdę, delikatne płatki, nie zawierały. Możliwe, że pszczołom, dane było wiedzieć coś więcej, poprzez wciągany nektar, będąc bliżej sensu kwiatu. Spojrzałem wtedy w niebo i zadałem pytanie. Chwilę później, gdzieś na horyzoncie, coś spadło, jakby z przebłyskami literek. Pomyślałem wtedy, że zapewne jest to odpowiedź, którą chciałbym nie tylko poznać, ale także pojąć i zaakceptować. Błądziłem długo zaniedbując wiele, aż wreszcie będąc starym człowiekiem, ową kartkę odnalazłem. Przeczytałem upragnioną odpowiedź, lecz nie wszystko zrozumiałem, gdyż po tak długim czasie, zapomniałem pytania.
-
1
-
Krasnoludki, Śnieżka i Reszta
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Corleone↔Niewątpliwie jam zadowolony, że krasnoludków nie było, dajmy na to→77. Wtedy to zapewne, błędy i potrzaskane przecinki, zakryły by tekst, niczym całunem utkanym z bajzla. No przecie, że siedzieć martwo można. Chociażby w trumnie, w kształcie wiecznego fotela: Aczkolwiek ja widzę →siedzą żwawo. A to możliwe też, gdy wiercić ciało, chociażby w spoconym stresie:)) 😂^(*_*)^ .→na dodatek bezczelnie kradną. Po raz wtóry→Serdecznie pozdrawiam. -
Sprzedawca, klient i tak dalej...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Trochę inna wersja, dawnego tekstu. Wreszcie kupię to, o czym marzę bez opamiętania. Wczoraj też, lecz trochę mniej. Odzyskam chociaż niewielkie poletko lepszego samopoczucia. Zaczynam spiesznie biec, rozbryzgując kałuże stopami, gdyż na rękach śmigać nie umiem. Zdyszany sapię przed małym. To nieduży sklepik. Sprzedawca jest, a zatem czynny. Wchodzę. –– Dzień dobry –– krzyczę nachalnie między progiem, a ladą. – Czy dostanę? – tym razem pytam roztropnie. – Bardzo bym chciał – naciskam stanowczo. –– Co? –– tym razem pyta roztropnie sprzedawca. – Bo jeśli nie, to może pan dostaniesz gdzie indziej i nie będziesz pan niepotrzebnie, dupy zawracać. Psia mać. Zapomniałem o zaimku: mi Odnoszę wrażenie na pusty stołek, że sprzedawca jest dziwniejszy ode mnie. A to dopiero –– myślę po cichu. Muszę rzec, co chcę nabyć, to może łatwiej zrozumie, skoro taki nie kumaty. –– Chciałbym kupić sznurowadła, więc proszę z łaski swojej iść na zaplecze i je w końcu przynieść, skoro na sklepie nie ma –– grzmię stanowczo, gdyż moja cierpliwość ledwo dyszy, a struny głosowe, przeciwnie. – Jak długo mam czekać. To wprost oburzające! – dopalam wspomnianą kwestię, grożącym paluszkiem. Sprzedawca jest spokojniejszy od zwłok. Nic sobie nie robi z tego, co ja sobie robię z niego. Mówi kulturalnie: –– Drogi panie, na cholerę mam spierdzielać na zaplecze, skoro na półce leżą. A? –– Nie widzę ich. –– Bo za przeproszeniem, stoi pan tyłem do lady. –– Zazdrości pan? –– smęcę rozżalony. –– Zerkam na ulicę. Coś tam zgubiłem –– dodaję zaopatrzony w tęsknotę. –– Może ogładę towarzyską? –– Co? –– Nic, nic… a te sznurowadła nadal pan chce. Bo jeżeli nie, to zaniosę na zaplecze. –– No coś pan! –– odwracam prosto twarz, w jego. –– A mają odpowiednią średnicę? –– Średnicę? –– powtarza zbywający za chwile. –– Nie wiem. Nie potrafię zmierzyć. Szczypce suwmiarki wchodzą w pulchność i sprężynują. Co rusz inny wymiar. –– To jak w polityce, he he! Nie chce pulchnych. Chce wytrzymałe i z twardymi dziurkami wokół. –– Przykro mi, ale dziurek nie dowieźli. Tym bardziej twardych. A w butach pan nie ma? –– Gdybym miał, to bym nie chciał kupić. To chyba jasne, nieprawdaż? Na logice to panu nie zbywa. A tak w ogóle, to buty zgubiłem. –– Aaa… czyli szukałeś pan wzrokiem butów na ulicy –– mówi domyślny sprzedawca. –– To na cholerę panu sznurowadła. Gdzie pan je włoży? –– Proszę nie pogłębiać mojej dogłębnej rozpaczy, bo gdy popadnie poniżej dna. –– Coś pan tak zdanie zawiesił? Jeśli wolno zapytać po dobroci. –– Wolno , bo szybko mógłbym nie zrozumieć. Jestem zestresowany. –– Coś pan tak zdanie zawiesił? Teraz dobrze? –– Tak. No bo… mam zamiar z tej zgryzoty, popełnić samobójstwo. –– Takie na śmierć? –– Takie na śmierć. Dlatego postanowiłem kupić sznurowadła –– odpowiadam zmieszany, jak wódka z krą. –– Nie chcę nieuprzejmie zniechęcać, ale takie liche sznurki, pana postury nie udźwigną –– dodaje powtórnie uczynny sprzedawca. –– Jednakowoż drutem stalowym mogę służyć. –– Nie chcę, ale dzięki za troskę. Sznurowadła wystarczą. Bo wie pan… mam chomika. Wyobrażę sobie, że on to ja i powieszę jego. –– No jak tak można. Nie uchodzi dusić milusie zwierzątko. –– Spoko. Jest nieżywy. To jeszcze z czasów, gdy kumpel zgubił rękawiczki i zostawił ciało u mnie. Posłuży jakiś czas. Po co mam kupować nowego i forsę tracić. –– No tak… szanowny pan, też widzi białe anioły za oknem. –– Nie. Tylko pana. Dopóki nie spojrzę do tyłu, to ich nie ma. -
Krasnoludki, Śnieżka i Reszta
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Corleone 11↔Dzięki:)↔Miło mi zaiste, że fajnie. Co do↔obficie→to taki mój notoryczny błąd:)) Jednakowoż bajzel przecinkowi – jak to wynika z tekstu – jest sprawką krasnoludków przecież. A później wszystko, na biednego autora:))↔Też serdecznie pozdrawiam:)) -
Dziecko pełne empatii
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ana↔Dzięki:)↔No wiesz.... wyobraźnia, bywa też męcząca:)↔Pozdrawiam:) -
Nostalgi.Nemo↔Dzięki:)↔A zatem odkłaniam:)↔Pozdrawiam:)
-
Dzisiaj jestem szczęśliwą dziewczynką i mam nadzieję, że tak już zostanie, gdy będę większa. Liczę też na to, że oprócz pozytywnych cech, pewne przeciwności też zostaną, by nie było nudno, bo to strasznie głupie i stresogenne. Jest mi teraz spoko fajnie, bo dostałam od mamusi wyśniony prezent. Wspaniałą lalkę z różnymi funkcjami. Aż w przededniu, zrobiłam siku w czasie snu. Najbardziej mnie cieszy funkcja płakania. Mamusia przeczytała instrukcję obsługi, bo jeszcze nie dorosłam do czytania i bym tylko oglądała obrazki literek. Chociaż wygadana i rozumna, to jestem ponad miarę, jak na swój mały wiek. Teraz już wiem, że trzeba odkręcić zatyczkę w głowie, nalać do wewnątrz smutnej wody, zakręcić, nadusić guzik i z oczu będą płynąć łzy. Podobno w wersji premium, można włączyć funkcję szlochu, a nawet rozpaczy w głosie, ale to są droższe lalki, a nie zbywa nam za bardzo na kasie. Dobrze, że zapytałam: –– Czy jak naleję do głowy lalki, wesołej wody, to będzie płakać radośnie i wszystkie zmartwienia z niej wypłyną? –– Owszem tak. Ludzie też czasami ronią łzy, ze szczęścia – odrzekła mamusia. Uff! Wreszcie znalazłam w tatusiowej szufladzie, potrzebne narzędzia. Wysoki gruby gwóźdź i młotek. Pójdę do koleżanki i zrobię jej dziurę w głowie. Według instrukcji byłoby za długo, a ona potrzebuje natychmiastowej pomocy, więc tak na skróty. Przestanie byś nagle smutna, bo naleję pociechowej wody i zacznie płakać szczęśliwymi łzami.
-
Trochę inna wersja dawnego tekstu. Było siedem plag. Tak samo jak siedmiu krasnoludków. Tylko że one z plagami nie mają nic wspólnego. Siedzą żwawo przy okrągłej ławie, popijają wywar z grzyba i rozprawiają filozoficznie o wpływie brody na stosunki między: purpurowymi mrówkami, a różowymi, lub na jakich gałęziach, najładniej by dyndały czerwone pomidory. Oczywiście całe to gadanie, nie ma większego wpływu na rozwój lasu. Las szumi i będzie szumiał. Akceptacja lub jego brak, nie ma tu nic do rzeczy. Z zewnątrz, jako że zmrok nadchodzi, widać w grzybie światło, w zasłoniętych oknach oraz różne cienie gestykulujące lub w bezruchu. Aż by człek chciał tam wejść, by ogrzać zimne członki swoje. No chyba, że już są odgryzione przez leśne bestie wszelakie. Wtedy ocieplanie wspomnianych, nie ma większego sensu. A zatem siedzą maluchy i gadają nie wiedzą nawet, co za krzywda ma teraz początek na skraju lasu i kto ową krzywdę na barkach dźwigać musi. A ciężar targać musi: starsza Kuzynka. Piąta woda po szóstym kisielu, wrednej Śnieżki, co ją nieboraczkę z izby zamkowej wygnała. A za co? A za to, że za dużo luster potłukła, ale najpierw z nimi gadała. Urocza Śnieżynka nie mogła zrozumieć, jak można konwersować ze zwierciadłem. Nawet nadwornego konowała, psychiatrę do Kuzynki swej wezwała. Lekarz umysłowy owszem przyszedł, ale sam chciał pogadać z lustrem, by wyciągnąć z niego, kilka przydatnych odbić słownych. Na przykład, czy żona go zdradza z lekarzem od rozwolnień. Zmrożonej Wodzie było tego stanowczo za dużo. Dwóch świrów w jednej komnacie, to o dwóch za dużo. A Kuzynka lustra tłukła w diabły, bo żadne nie chciało powiedzieć, że jest brzydsza od Śnieżki. Wtedy miałaby szansę, że ją owa nie wygna na zbity pysk. A i tak wygnała, gdyż budżet państwowy był znacznie nadszarpnięty, produkcją luster. Nagadane i pośniadaniowe krasnoludki, ruszają do wyjścia. Nie mają co prawda na to ochoty, ale trzeba jakoś zarobić na remont grzyba, w którym mieszkają. Między blaszkami zaczyna przeciekać, a przez rurki, nieproszone robactwo włazi. Mogli by oczywiście potrzebny mech wyrwać z lasu, ale to by było nieekologiczne działanie. A zatem – chcąc nie chcąc – muszą zarobić na syntetyczny. Mimo, że śniadanie zjedli, to do zakładu im nie spieszno. Swoją frustrację, wyśpiewują wesoło, życzeniową piosenką: Hej ho, hej ho gdziekolwiek nam by szło to nie do pracy nie do pracy bo to zło Nagle raptownie przystają. Tak że ostatni wpada na pierwszego poprzez wszystkich między nimi. Temu na przodzie broda staje słupka i uważnie słucha. Każdy kłaczek w inną stronę wychylony. Kuzynka drepce przez las, jak potłuczone zwierciadło, targające swoje kawałki. Czyli nie można rzec, że człapie żwawo. Z przyzwyczajenia trzyma w łapce małe okrągłe lusterko. Ale cóż to za gadanie z takim maleństwem, co nawet za bardzo mówić nie umie. Jedynie ino cicho gaworzy. Trzeba do ucha dokładać, żeby cokolwiek zrozumieć z tego całego mamrotania. A odbicia w nim tyle, co kot łez nie wylał na mysz. Krasnoludki zmieniają trasę. Dzisiaj jak zwykle, robią sobie wolne. Zgodnie ze słowami pieśni przewodniej. Ponadto są ciekawe, co tam w kniejach popiskuje. Wygnana na poniewierkę spogląda w górę. O zgrozo! Lepiej żeby nie spojrzała. Na gałęziach drzew wiszą ludzkie ręce. Dłońmi do dołu, wyrastają z tego, na czym zawieszone. Każda trzyma małe lusterko i denerwuje zbłąkaną, puszczając zajączki po oczach. Mimo, że sytuacja nie jest groźna, to Kuzynka wyobraża sobie, co one mogą wyprawiać, gdy nocka zapadnie. Pomijając sprawy oczywiste, mogą na przykład skakać z drzewek, łapać ją za szyję i dusić. Na dodatek lustro podsuwać, żeby widziała, jak oczy wytrzeszcza i siny język wywala. Jej serduszko z tego wszystkiego, najchętniej by wlazło do własnego przedsionka, by tam znaleźć schronienie. A może z tej zgryzoty, kuzynczy umysł omamy wymyśla? Nagle jakaś ręka stuka ją w głowę. Omal, że upada na runo ze strachu. – A bodaj to, co to jest? – Stare babsko i tyle. – Nie aż tak. – Nawet ładne, gdy spojrzeć z dala. – Smutne jakieś. Nagle krasnoludki otumanione wnerwionym biadoleniem: – Do jasnej ciasnej, oczywiście, że jestem smutna. Wredna Śnieżka mnie wygnała. A wiecie za co? – My dopiero przyszli. Nic nie wiemy. – Ja też dopiero przyszłam, ale wiem za co. Za lustra. – To takie coś, gdzie człowiekowi odbija? – pyta rozsądnie krasnal. – Nie chciało mi rzec, że jestem brzydka. Wyobrażacie sobie? – Nie musimy. Wystarczy spojrzeć. – To skoro tak… to ja wracam. – Ale my żartowali. Można patrzeć. – No to mam przesrane. – Proszę waćpanno wulgarków nie używać. Zwierzątka słuchają. – Zaprosicie mnie do domku swego? – No jasne – odpowiedziało wszystkie siedem. A w komnacie zamkowej, popłoch niesamowity. Kuzynka dała nogę. Śnieżka jest zrozpaczona. Najbardziej brakuje jej luster. Teraz je nawet pokochała. Nie trzymała nerwów na postronkach swoich. Co ona tam robi sama w lesie. Na pewno napadły gibką kibić, jakieś zbóje niewychowane, bez ogłady wszelakiej. Muszę szukać. Szukać, szukać. Muszę!!! Ale najpierw walnę lustrem głowę mą, jeżeli całe znajdę. Pokrętna natura ma, może wyjdzie chociaż na półprostą. – Fajny grzyb. Nawet przestronny – rzecze zaproszona. – Dbamy o niego. – A o porządek? – Też. – A w którym miejscu, że zapytam? – Im rzadziej sprzątamy, tym większa uciecha nasza z porządku. – A kiedy ostatnio? – Jeszcze wcale. Nie możemy przylgnąć do radości, bo spowszednieje. – Aha. Śnieżka biegnie zdyszana, siódmym zmysłem, wiedząc gdzie. Stoi przed chatką grzybową. Zagląda przez okno. Widzi Kuzynkę, jak wystaje z bałaganu. Śnieżkowe oczy cieszy taki widok. Zbóje ją nie zjadły. Została przygarnięta przez rozkoszne maluchy. Stoją wokół niej. Stara Jędza idzie przez las. Dźwiga koszyk z owocem. Ma uśpić Śnieżkę. Tak jest w pierwotnym scenariuszu powiedziane. Dyszy, jęczy i nosem kiwa na wszystkie strony. Nawet ptaszka strąca, co usnął blisko ziemi. Nagle widzi Wielkiego Prawdziwka. Jest blisko. Co raz bliżej. Puk puk, puka do drzwi. Słyszy: – Wiemy, że to ty. Właź. Jędza wchodzi razem ze Śnieżką, co w takiej sytuacji pukać nie musi. Kuzynka zauważa krewną i pragnie zwiać, lecz przeszkody w progu stoją. – Przebacz mi te lustra, Kuzynko! – Przebaczam. – No to fajnie. Wracamy. – Zjedz jabłuszko na drogę – mówi Jędza. – Umyj najpierw – krzyczą krasnale. – Dbaj o zdrowie. – E tam – rzecze Śnieżka. – I jabłko zjada. Moment ów, to początek koszmaru. Obżarta owocem, wcale nie zasypia. Wręcz przeciwnie. Zaczyna szaleć. Krasnoludki gwałci natręctwem swoim, ale tylko przez chwilę. Biega po wszystkich możliwych kątach. Tłucze naczynia. Prostuje nos jędzowaty. Szarpie białe brody. Kłaki z nich wyrywa. Wrzeszczy, że lustra są cudowne. – Co ja narobiłam – tym razem wrzeszczy Jędza. – Pomylić coś musiałam. – O cholera! Kopnęła mnie w czułe miejsce. – Mnie też. Nawet w dwa naraz. – Zróbcie coś wreszcie – wrzeszczy Kuzynka. – Bo całego grzyba rozwali. – Właściwe jabłko musiałam zgubić w lesie. Krasnale, biegnijcie tam… a łaj dostałam… jak znajdziecie… a łaj znowu… to migiem z nim do mnie – przekrzykuje tumult, Jędza. Krasnalki wybiegają jak szalone. Śnieżka tymczasem biegnie na piętro, skakać po łóżkach. Żadne nie ocaleje w całości. Wreszcie zasypia. Nie przez czary, ino ze zmęczenia. Grzyb nadal trzeszczy i skrzypi, z lekka falując. Po chwili nieruchomieje. Tak samo jak obrazek z portretem na ścianie. Przodek ściska ramę i wisi. Po chwili włazi z powrotem do obrazu i nieruchomieje. Chatka też. Nastaje złowieszcza cisza. – Gdzie są maluchy, Co z nimi? – pyta Jędza Kuzynkę. – No właśnie. Długo nie przychodzą. – Wyjdźmy na podwórek. Zerknijmy. – Dobry pomysł. Wychodzą na zewnątrz. Krasnoludki śpią jak zabite. Brody unoszone powiewem oddechu, też. Uśpione chrapią przeraźliwie na cały las. Bardziej odważne zwierzątka, stoją wokół i ziewają. – O żeż w mordę – rzecze Jędza. – Ogryzka po jabłku. A byłam przekonana, że mam jabłko, a nie gruszkę dopalacza. Żdżarły i koniec. Jedyne wytłumaczenie. – Jedno jabłko do podziału? – nie wierzy Kuzynka. – Duża było. Mutant. Jak dynia. – Aha. To rzeczywiście mogły. Jak długo będą spać? – Aż ich Królewicz nie pocałuje. – Wszystkie musi? – Wszystkie. Każdą sztukę z osobna. – Będzie chciał? – Nie. – No to mamy problem. Nagle słyszą słowa: – Jaki tam problem. Pocałuje wszystkie, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze: żądam folię na każdą brodę, by kłakami ust nie zadławić. Po drugie: tak normalnie jak w bajce było, chce rękę Śnieżki za żonę. – Tylko rękę? – pyta Jędza – Rzecz jasna, przede wszystkim resztę – odpowiada Królewicz. 7 x cmok… Krasnale obudzone. Tylko brody nadal śpią. Nagle dochodzi wołanie Jędzy: – Do mnie! Ale już! Maluchy dobre były i poczęstowały jabłkiem. Całość biegnie do wspomnianego miejsca. Patrzą i co widzą? Ano Jaś i Małgosia smacznie śpią. – Ależ Jędzo – rzecze wzruszony Królewicz. – Ta urocza para, dzięki Tobie, do chatki Jagi Baby nie dotarła. Nie będą upieczeni. Życie im uratowałaś. Dobra z ciebie kobieta. – No coś ty głupi. Bez przesady – rzecze Jędza. Mówiąc to oczka spuszcza w pończochach,zażenowana. Lecz nagle dochodzi do siebie – bo daleko nie ma - i wrzeszczy: – Kto pocałuje Małgosie? –– My!!! - wrzeszczą chętne Krasnoludki. – A Jasia? – Jasiu niech śpi. Co sobie będzie chłop żałował – powtórnie krzyczą maluchy. – Ależ nie może tak spać na poszyciu leśnym. Wilka dostanie i zmarnieje od zimna. Królewiczu, pocałuj go. Masz wprawę – dodaje Kuzynka. Królewicz, jako że z niego uczynny człek, Jasia całuje. A obudzony go za to po buzi tłucze. Nawet zaczyna szarpać za boże poszycie, ale przerywa im wrzask Jędzy: – Wielki Prawdziwek podskakuje! Śnieżka wyspana! Zaczyna znowu szaleć! Wszyscy biegną jak stoją do chałupy. – Oj, oj, oj – płaczą Krasnoludki. – Co za burdel. Nawet my to widzimy. Kto to posprząta? Wreszcie łapią wojującą. Wierci gibkie ciało wśród nich, a oni razem z nią na obrzeżach złapania. Podbiega Królewicz, by ją w usta pocałować i czar oddalić, ale cel jest ciągle w innym, że jeno widzi zarys latających ust. Nagle ma farta. Cmok, cmok, cmok. Śnieżka jest spokojna. Tyle tylko, że Królewicz zaczyna szaleć. Na szczęście przez niewielką chwilę, lecz na tyle długo, że Jędzowaty pypeć z nosa jej strąca. Widocznie czar był zmęczony. Teraz wszyscy leżą i dyszą obwicie. Słyszą, jak ktoś w kółko powtarza : – Nie chcę być za diabła pięknym łabędziem. Pragnę zostać szarym kaczątkiem. Idą w kierunku głosu. Przystają. Patrzą. – A tej co znowu? – pyta Kuzynka. – Zatruta czymś. Majaczy. – Zostawmy ją. Jak dorośnie, to zmieni zdanie. – Ja bym nie zmieniła – rzecze Śnieżka. – Fajnie być szarą kulką. Wtem zauważają, że są nagle w podłużnym, długaśnym wgłębieniu. Las i wszystko wokół, łącznie z nimi, zaczyna wznosić po bokach prostokątne powierzchnie. Ogromne ściany, nie wyglądają groźnie, chociaż złowieszczo szeleszczą. Nagle z wysoka, dolatuje dziewczęcy głosik: – Mamusia każe mi przestać, bo pójdę niewyspana do szkoły. Jutro znowu was poczytam. A teraz do łóżeczek i spać. Zamykam książeczkę. – Tylko nie spać!!! – zakrzyknęli w ostatniej chwili przed zamknięciem.