-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Pajacyki
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Kaarcik↔Dzięki. No... raczej tak:)↔Pozdrawiam:) -
widziałem stado takie samotne
-
pierwszy pajacyk odgryzł ci nóżki a ty mu na to twój wybór słuszny drugi pajacyk odgryzł ci ręce a ty mu na to odgryźć mi więcej trzeci pajacyk brzuch ci rozszarpał a ty mu na to mielonka fajna czwarty pajacyk odgryzł ci głowę nie rzekłeś kwestii już nie to zdrowie morał tej bajki jest nieco smutny ty pajacykom splątałeś sznurki
-
uwierz w odpływ na plaży koniecznie może morze zabierze co było przedtem
-
Dawny tekst satyryczny. Jak państwo zdążyli zapewne zauważyć, za chwilę zaczniemy debatę prezydencką, a w zasadzie ustosunkowanie na podany temat, w niezależnej telewizji obiektywnej. Mamy już tyle kasy, że pazerność na więcej, jest nam aktualnie obca i nie musimy w kółko powtarzać: durnych reklam, nazw sponsorów i popierać lub krytykować, określone opcje. A zatem każdy z kandydatów usłyszy to samo pytanie i będzie miał dribbla+ na odpowiedź. To znaczy nieco dłuższego lub krótszego, jeżeli wystąpią uzasadnione okoliczności, które – nie ukrywam – są możliwe Jednakowoż, gdy kandydat zacznie podejrzanie przedłużać do znudzonego drabbla, usłyszy gong i będzie zobowiązany zakończyć wzwód… przepraszam… wywód. Transmisja oczywiście pójdzie na żywo, bez jakichkolwiek sugestii poprzedzających oraz aktualnych, co do właściwego pojęcia meritum wypowiedzi. Niech każdy sam zrozumie – jak mu pasuje – wyłącznie nagie słowa kandydatów, jednakowo ubranych. Kolejność zabierania głosu, zgodna z kolejnością losowania. Pytanie jest tylko jedno, a brzmi ono→”Czemu chcę zostać prezydentem” --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Do jasnej cholery, chcę zostać pierwszą głową, by obiecywać na wybrane pomniki, że dołożę wszelkich starań, by wrogie siły zboczone, nie szarpały obcymi szponami: gospodarki i jakiejśrządności, wypracowanej na ojczystej ziemi, zbezczeszczając, plugawiąc i kradnąc, patriotyczny dorobek prochów naszych ojców. Jak mi tu stoi, przyrzekam solą, chlebem i biało czerwonymi kłosami zbóż złocistych, że takowym łapy poucinam i z dupy powyrywam, gdyż pragnę być prezydentem dbający o dobro, wszystkich polaków (((Bim Bam))) Drodzy siostry i bracia. Mojego przedmówcę nerwy pierdokracji poniosły, na zgniłe manowce pogardy, tyczącej innych narodów, inaczej sąsiadujących. Pragnę prezydentury, gdyż miłuję wszystkich bliźnich tych co miłuję, a nawet o pozostałych raz po raz pomyślę i tylko ja potrafię zapewnić sprawiedliwie dziurawe łódki, na których popłyniemy, rzeką z miodu i mleka płynącą, by z niezatapialnym sterem, którego będę ściskał w dłoni po sam koniuszek, wspólnie pokonać każdy wodospad, lecąc bezpiecznie w dół (((Bim Bam))) Dzień dobry. Poprzednicy zrobili państwu wodę z mózgów. A do racjonalnego, konstruktywnego sprawowania władzy, potrzebny jest nie tylko mózg, ale jeszcze to, co nie każdy posiada, ale ja akurat posiadam, tylko tego nie widać, bo mam głęboko ukryte, w jeszcze nieodkrytym programie. A nie widać dlatego, gdyż nie chcę was rodacy zniechęcić, aż tak znakomitymi pomysłami, bo jeszcze niesłusznie pomyślicie, że jest to niemożliwe. Dlatego pragnę zostać pierwszą głową trójgłowego smoka, co to będzie zionął miłościwym ogniem dobrobytu i uciech wszelakich, więc musicie mi po prostu zaufać. No chyba, że ktoś dureń. (((Bim Bam))) Witam szczególnie ciepło, zgromadzonych przed szklanym ekranem. Kandydaci, którzy wypowiedzieli swoje kwestię, są po prostu niegodni waszego spojrzenia, przesiąknięci zgniłym jadem hipokryzji. Mnie tak naprawdę chodzi o władzę i kasę, bom bogaty w biedę. Dlatego potrzebuje więcej, niż nie mam. Pragnę wreszcie uczciwie kraść, z błogosławieństwem narodu, a czynniki odpowiednio wspomagające ów wymarzony proceder, też na tym zyskają, lecz bez przesady, gdyż potrzebuje więcej, dla bardziej swoich. (((Bim Bam))) Szanowni widzowie. W głowie mi pierwsza głowa, gdyż patrzę szerzej od szanownych przedmówców. Zrównam kobiety z mężczyznami, szarych z kolorowymi, głupich z mądrymi, myślących inaczej, z myślącymi przeciwnie, wierzących z niewierzącymi i wierzącymi w cokolwiek. Oddzielę wszystkie instytucję od pozostałych urzędów, samorządy od władzy, służbę zdrowia od chorób, emerytów od rencistów, strażaków od ognia, policjantów od kryminalistów, lasy od drzew, naturę od człowieka, matki od ciąż, księży od wiary, sztuczne nogi od ciał, zwierzynę od myśliwych, władzę od tęsknoty za nią, rząd od nierządu, góry od dołów, oddychanie od płuc, złodziei od organów (((Bim Bam))) Dzień dobry. Jestem skromnym kandydatem niezależnym. Śnię o Polsce dla wszystkich polaków. Nie podzielonej na pełny alfabet: a,b,c,d,e,f, g, h, i, j, k, l, ł, m, n, o, p, r, s, t, u,w, y, z. Przyrzekam, że będę szczodrze nalewać każdemu, z pustego naczynia, gdyż puste nie ma końca. Proszę o wzajemny stosunek, braterstwo, miłość oraz słowa pojednania: przepraszam, proszę, dziękuję, pies ci mordę lizał. Niech każdy daje żyć innym. Dbajmy o środowisko neutralnie naturalne. Żeby homo sapiens w końcu nie wyginął. A może jakby wyginął, to byłoby lepiej. Pomimo tego, chcę być polakiem wszystkich prezydentów. Póki co dołożę wszelkich starań, by Polska miała dostęp do morza ze wszystkich stron. Na wypadek, gdyby wyszły z niego, stwory mądrzejsze od nas (((Bim Bam))) Mądrzejsze od nas? Bez przesady!
-
O wszystkim, co chciałbym powiedzieć, już zapewne w dużej mierze pomyślałaś. Spieszę tylko dodać, że twoja troska o to, że znowu palnę jakieś głupstwo, jak to miałem w zwyczaju czynić, nie ma teraz żadnego sensu. Tu po prostu nie wypada tego robić. Nawet gdybym chciał. Przecież miałaś świadomość, że jestem drzwiami, które za bardzo walnęły o futrynę. Weszłaś w ciemny tunel bez działającej latarki i byłaś zdziwiona, że nic nie widać. Mogłaś co prawda świecić przykładem, ale taka opcja, nie przyszła ci akurat na myśl. Przecież wiedziałaś wszystko lepiej. Zaczęłaś nagle wierzyć, że cokolwiek nie ma prawa spadać na dno. Aż nagle ujrzałaś, setki, tysiące. Z każdego coś spadało. Prosto na ogrodzenie wyobraźni. Byłem bardziej cwany. Siedziałem wysoko. Zaciekle i wytrwale, ściskałem dłonie na śladach szybowania ptaków. Nagle ujrzałaś wielki błysk. Oznajmił twoją głupotę. Doznałaś olśnienia, które cię przytłoczyło. Zwaliło z nóg, ale wstałaś. Po chwili upadłaś i znowu uzyskałaś pion. Miałaś więcej sił. Ja leżałem jak ten ciul i w duchu dziękowałem, że wpadłem do kupy gnoju, na bocznicę, bez powrotu na pierwotny tor. To mnie jednak uratowało. Ta miękkość zbawienna, pełna symbolicznego zapachu, nie zawsze całkiem świadomych, niekonstruktywnych poczynań, które mogły ranić. Miałem wreszcie czas na myślenie. Nie tylko na bycie. Wtedy doznałem wizji płonącego wilka. Wyjadał ognistym pyskiem spopieloną biel, z ostatniej ocalałej, zielonej miseczki. Nadal nie wiem, co ten obraz miał oznaczać, chociaż nadal czuję w ustach, pierwotny smak ryżu. W końcu jakoś wyszedłem, lecz tylko po to, by włączyć dłuższą przerwę w życiorysie. Gdy nie wiedziałem gdzie jestem, to byłem już tutaj. A jeszcze tak niedawno pielęgnowałem w sobie przekonanie, że jestem sto razy mądrzejszy od ciebie. Zachłyśnięty rozumami, nie zauważyłem faktu, iż szare komórki stanęły mi w gardle. Dlatego tak bardzo zdurniałem, gdyż było ich mniej w mózgu, a więcej w przełyku, lub nawet gdzie indziej jeszcze, czym niekiedy myślałem. Nie spadałem długo. Tylko tyle, żeby zlecieć. Tak na dobrą sprawę, jak zapewne mogłaś wywnioskować z moich wynaturzeń, całkiem nieźle tutaj. Idzie wytrzymać. Chociaż przyznaję, że ogień samotności i świadomość, że tak wiele można było inaczej, w znaczącym stopniu zwęgla nadzieję na popiół. Pomimo tego, że nie wieje przeciwny wiatr, nie odczuwam fizycznego bólu, to twojego uśmiechu też nie ma. Jestem wolny od podłych ludzi, lecz od dobrych też. A kwiaty które ci miałem wręczyć, już dawno zwiędły. Nawet nie zdążyliśmy je wspólnie powąchać, gdy jeszcze emanowały zapachem marzeń, kryjącym w sobie, tak wiele możliwości, nieodgadnionej łąki.
-
Modyfikacja dawnego tekstu –––––––——/?——————— Specjalnie przyszedłem na cmentarz, żeby przezwyciężyć strach. Podobno to znakomita terapia i szansa na zwycięstwo. Najpierw uwierz w istnienie wroga, następnie rozpracuj na ile to możliwe, jego słabości, żebyś wiedział z czym walczysz i jakie środki zaradcze zastosować. A zatem stoję między grobami i czekam na powtórkę z rozrywki. Zupełnie nie wiem, co jest naprawdę, a co tylko w głowie. Chociaż wczoraj na przykład wdepnąłem w namacalny, dowód. Przylepiony do podeszwy, śmierdział jak jasna cholera. Jednak pewności nie mam, czy faktycznie coś czułem, czy tylko umysł tak postanowił. Teraz stoję i czekam. Zawsze początek o tym samym czasie. Sześć minut po szóstej. Zaczynają jak zwykle bardzo spokojnie. Niczym muśnięcie motylich skrzydeł. Tyle, że czarnych ze srebrnymi obwódkami. Pełzną nisko na ziemi, z niekształtnym szelestem. Wiem, że to one. Nie wszystkie. Mam w środku jeszcze białe, lecz one nie wyłażą na zewnątrz. Nie chcą być pobrudzone, walczyć jak równy z równym. Czuję je w sobie odczuwając ich lęk. Zawsze tak samo. Może dzisiaj będzie inaczej. Żebym chociaż zobaczył szarość. Jest ich coraz więcej. Wyłażą z mojej głowy. Z oczu, z nosa, z uszu. Suną na dół. Czuję obrzydliwe, wilgotno zimne, łaskotanie. Jeszcze w miarę spokojne. Czarne rozpłaszczone koty. Lecz z każdą chwilą są coraz bardziej agresywne. Nie mogę ich w żaden sposób zniszczyć lub nawet złagodzić niekomfortową sytuację. Podejmują jak zwykle nagły frontalny atak. Mam wrażenie, że stoję w czarnej falującej rzece. Zadają rany, chociaż nie widzę żadnej krwi. To raczej oddzielne skrawki umysłu odczuwają ból. Aż nie mogę uwierzyć, że nie wirują wokół szarych fałd, schowanych pod sklepieniem z twardej kości. Dlaczego wybrały właśnie te długaśne, zakręcone u dołu kolumny, w zabłoconych butach? Zawsze tak samo. Powtarzają to jak mantrę. Widocznie nie wszystkie zamiary wroga, są mi znane. Paskudnie płaskie, ciemne, prześwitujące plamy. Widzę przez nie chodnik. W tej właśnie chwili, początek tego, co mnie najbardziej przeraża, chociaż przeżywałem to już wiele razy. Wiem co za chwilę nastąpi i nie mogę tego zmienić. Są niezniszczalne, uparcie powtarzają ciągle to samo. Kształtują z samych siebie, to co zwykle. Stanowczo i dokładnie. Baz pośpiechu. Wiedzą, że nie ucieknę. Jestem wewnątrz, ale nie w takiej zwyczajnej drewnianej. Stoi pionowo. Ściany uplecione z lepkiej, czarnej koronki. Jestem wewnątrz kokonu z pajęczyny, w kształcie trumny. Po wewnętrznej stronie, łażą malutkie trupie czaszki, na srebrnych włochatych nóżkach, wymachując tycimi narzędziami, w kształcie wspomnienia żniw. W innej sytuacji, byłoby to nawet zabawne. Tyle razy je widziałem, że nie powinno to robić na mnie żadnego wrażenia. Jednak teraz zaczyna być inaczej niż zazwyczaj, co jest dla wielce niepokojące. Nie wiem, co będzie za chwilę. Trumna jest coraz mniejsza. Zimne ścianki dotykają ciała. Odczuwam cholerną klaustrofobię. Twarde czaszki wyżerają otwory wszędzie, gdzie tylko mogą. Wchodzą w każdy zakamarek opakowania duszy. Przybywa ich coraz więcej. To tylko pokręcone urojenia. Tak myślałem jeszcze przed chwilą, ale teraz pewności nie mam… gdyż nie jest tak, jak być powinno. Czuję, że łażą pod skórą, chociaż wizualnie nie dostrzegam żadnych zmian. Odczuwam przemożną chęć wyjścia na zewnątrz, by głęboko odetchnąć, zaczerpnąć chociaż stęchłego powietrza, bo przecież innego w moim umyśle nie ma. Nic z tego. Im bardziej rozpycham wilgotne śmierdzące ściany, tym bardziej są bliżej mnie. Zmuszony jestem oprzeć plecy o koronkowe wnętrze trumny. Na ile to w ogóle możliwe, chce być jak najdalej, gdyż na przeciwległej ścianie, widzę przylepionego trupa. Wygląda jak płaski rozkładany obraz. Bardzo cuchnie, a zniekształcona twarz –z okiem na zewnątrz i bez ust – kogoś mi przypomina. Na domiar złego spleśniałe ciało, złośliwie prześwituje. Zauważam przez wnętrzności zwłok, nagrobki na cmentarzu. Jedno na drugie nachodzi. A właściwie całe wnętrze jest teraz półprzezroczyste. Wiem, że po drugiej stronie, czeka w miarę normalny – czyli jaki? – przyswajalny świat. Jest na wyciągnięcie ręki, ale nie mogę go nawet dotknąć. W pierwszej chwili nie wiem, na co dokładnie patrzę. Dostrzegam jakieś białe plamy na cmentarzu. Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie, że na każdym grobie, siedzi przykucnięta niewielka dziewczynka, w białej sukience. W tym cały półmroku, wygląda to niesamowicie. Niczym białe kwiaty, na ciemnych nagrobkach. Albo raczej łabędzie śpiewy. Nagle wszystkie w tym samym momencie, spoglądają w moim kierunku. Nie widzę ich twarzy. Tylko dwa żółtawe punkty zamiast oczu. Jednocześnie rozkładają delikatne ręce. Przeobrażają w skrzydła. Są białe, ale strasznie postrzępione. Wiele piór chłoną nagrobne płyty. Białe żaglówki z wysokiej fali, wchłaniane przez mogiły, niczym topniejące grudki zapomnianego śniegu. Słyszę delikatne trzepotanie. Dziewczynki wzlatują ponad groby. Krążą dość wysoko, oświetlane blaskiem srebrnej tarczy. Szare cienie, deformowane na pomnikach i nazwiskach zmarłych, cicho szeleszczą ostatecznością. Nie wiem zupełnie, czy chcą mnie zniszczyć, czy pragną uratować. Krzyczę wniebogłosy, tak na wszelki wypadek. Nic z tego. Kokon jest dźwiękoszczelny. Krążą coraz wyżej. Niektóre są widoczne na tle księżyca. Z jednych grobów wypełzają błękitne wstążki, a z innych szare. Tylko z nielicznych, złotawe warkocze płomieni. Zauważają mnie. Zniżają lot. Słyszę zanikający szum skrzydeł. Lądują wokół trumny. Patrzą na żółtymi oczami. Czuję ciepły oddech i widzę z bliska ich twarze, ale nie mogę określić wyglądu. Jakbym nigdy w życiu takiego czegoś nie widział. Patrzę, ale mój mózg nie przemienia widoku w zrozumiały obraz. Zaczynam wierzyć, że mi pomogą, chociaż sam już nie wiem, w co wierzę tak naprawdę. Trumna jest nadal wokół, ale chociaż obraz zwłok zniknął. Na jego miejscu dostrzegam złotawą poświatę oraz szaro białe plamy, pulsujące na ścianach. Może wreszcie ze mnie wyszły i zaczęły walczyć. A one widząc, że sam sobie pomagam, przyfrunęły, by dodatkowo pomóc. Nie mam bladego pojęcia, co to wszystko znaczyć. Dziewczynki skrzydłami, otaczają ażurową trumnę. Dotykają jasnych cząstek. Wszystko zaczyna skwierczeć i dymić. Jakby jedno do drugiego zupełnie nie pasowało. Tak naprawdę nie wiem, czy chcą mnie zabić, czy wręcz przeciwnie… pragną zniszczyć niechcianą skorupę, w której szaleje uwięziony umysł. Szczur w klatce, w którym ściany są blisko, a jednocześnie tak daleko, gdzie na horyzoncie widać drzwi, do których już dawno zgubiłem klucz. Podejmuję ryzyko. Nic więcej nie mogę uczynić. Zupełnie niespodziewanie trumienny kokon znika. Dziewczynki też. Nie wiem, co było grane. Jeszcze nie bardzo rozumiem, sens koncertu. *** Specjalnie przyszedłem na cmentarz, żeby przezwyciężyć strach...
-
Monia↔Dzięki:)↔Pełna zgoda. Chyba całe życie, bywa dylematem, tyczącym różnych kwestii:)↔Pozdrawiam:)
-
Monia↔Dzięki:)↔Może też być o swego rodzaju "plecionce" w której czasem tkwimy:)↔Pozdrawiam:)
-
Po drugiej stronie kwiatu
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Monia↔Dzięki:)↔Albo takie "wewnętrzne rozdarcie" jakby↔Pozdrawiam:) -
dylemat dla ciebie drogowskaz wyznacza dróg rozwidlenie spieszę wybraną ech... spoko będzie widzę drogowskaz wskazuje kolejne...
-
w ogrodzie sadzonki wypadało by podlać czym susza w tobie choć jeszcze nie spękane dno napluj własną plujką zawilgocisz zawsze jakiś wysiłek i co naiwniaku wierzysz że doceni spójrz a jednak wyrósł ładny kwiat ozdobiony brzaskiem zabierz ze sobą nie tylko zapach zanim zwiędnie czas na popiół przejdź przez zamknięte drzwi ogrodu we śnie wszystko jest możliwe dopóki uśpione przebudzenie z miękkiego kanionu wyjmiesz ostrze nerwowo kapie czerwienią topnieje połać lodu na wrzątku zardzewiała przeszłość wyparta balsamiczne płatki dekorują stabilne dno trampolina nieczynna nie spadasz ale też nie wzlatujesz ból wciąż powraca nie chce zniknąć pomimo że na dłoni cień brzytwy tylko
-
Po drugiej stronie kwiatu
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
na krawędzi oparty o balustradę z zapachu sączysz spojrzenie pod spodem pierwszy pąk wiosny czyżby to tylko ślad na łodydze poniżej fundament w pierwszej fazie spękania zatrzymany pomiędzy nadmiarem czasu a spóźnioną chwilą gdzie milkną horyzonty zwłokami świtu a jeśli płatka delikatność złagodzi ból wyzwoli choć ty uparcie martwą ziemią dławisz kwitnienie -
Nieco inna wersja czyżbym mej duszy widział zwątpienie po cóż więc pienia co miłość wabią mój przyjacielu tyś uciśniony niezdrową strawą poza horyzont uciech i trosk byliśmy jestem na tym padole chociaż po prawdzie brak ci pokory dureń mądrości całunem mrocznym ściele zasłony kiedy szoruję umysłem dno cieniem zapachu koloru brzemienia gdzie promień sączy muzyki krople skryjesz niebawem pod ciemną czaszą wtedy odpocznę zakwitnie ciszą w dwójnasób splot
-
na tarczy zegara klucz nakręca w proch obraca a gong uśpiony śni pierwszą godzinę by szare figurki nowym świtem zbudzić za chwilę
-
W przytulnym pokoju, słychać miarowe tykanie starodawnego zegara, wiszącego na ścianie. Jednostajny oddech siedmioletniej Joasi, jakby współgra z odliczaniem upływającego czasu. Zielone ściany i niebieski sufit, ozdobiony uśmiechniętym słoneczkiem, są niczym rajski ogród zatopiony w dziecinnym umyśle. Dziewczynka śpi spokojnie w drewnianym łóżeczku. Widnieją na nim delikatne rzeźby czterolistnych koniczynek. Zapewne śni o tym, jak to będzie, gdy wiele lat upłynie, a ona lepiej zrozumie otaczający ją świat. A może wcale nie o tym. Wiadomo to, o czym może śnić taka mała rezolutna Joasia. Lepiej nie zaglądajmy do jej snu, bo jeszcze na nas nakrzyczy. Zaczyna świtać. Przez drgającą od ciepłego wiatru zasłonkę w kolorze pomarańczy, wpadają radosne promienie słońca, o barwie miodu. Czyżby były niegrzeczne i chciały zbudzić smacznie śpiącą? Pewnie tak. Cóż poradzić. Głaszczą ciepło nie tylko buzię dziewczynki, ale też wiele zabawek stojących na półce. Lalka mruży oczy, a dziadek do orzechów groźnie trzeszczy zębami. Dziecko poprzez koniec snu, wygania pociesznie uśmiech. Przeciąga rozkosznie przebudzenie, niczym leniwy kotek. Otwiera jedno zaspane oko. Drugie nie ma takiego zamiaru. Nagle zegar spada ze ściany. Łoskot uderzenia jest tak donośny, że rozbudza dziewczynkę całkowicie. Otwiera drugie oko i patrzy już dwoma, przestraszona. Dostrzega pusty haczyk na ścianie. Gdzie jest zegar? Wstajez łóżka i podchodzi do miejsca upadku. Zaczyna płakać. Tak bardzo lubiła na niego patrzeć. Na szczęście jest cały, ale i tak wygląda żałośnie. – Co ty teraz zrobisz, kochany zegarze? Cały czas z ciebie wyleciał. No nie bądź smutny. Mama coś zaradzi. Właśnie wchodzi do pokoju, zbawiona dziwnym hałasem. Widzi zapłakaną córkę klęcząca przy zegarze. – On biedny spadł i umarł, bo cały czas z niego wyleciał. Matka przytula dziecko, mówiąc cicho: – Nie płacz kochanie. Wcale nie umarł. – Czy każdy kiedyś spadnie z haczyka i cały czas z niego wyleci? – Co tobie za pytanie przyszło do głowy. – Powiedz... proszę. – No tak... kiedyś każdemu. Ale ty jesteś jeszcze mała. – A należy pomagać zwierzątkom i ludziom. Należy? – Oczywiście, ty mój… pytajniczku. – Będę o tym pamiętała. Sama wychowuje kochaną pociechę. Tak jakoś los poukładał życiowe wersy, z niechcianą puentą. Już nie chce więcej rozmyślać, jak do tego doszło. Rozgrzebywać ran i wywlekać wszystkiego na nowo. Można powiedzieć, że ma teraz troje oczu. Dwa swoje, a trzecim oczkiem w głowie jest córka, Joasia. Mieszkają w małym parterowym domu, otoczonym niewielkim ogródkiem. Teraz latem jest w nim wiele kolorowych kwiatów, oraz małe oczko wodne. Jest tym czwartym, z odbiciem nieba. Słońce pomału zachodzi na horyzoncie. Czerwonawa poświata w kolorze rozrzedzonej krwi, kładzie prześwitujący delikatny całun, na różnorodne kwiatki i wszystko wokół. Śmieszny gipsowy krasnal z urwanym nosem, nadal stoi przy wejściu. Dziecko nie pozwoliło go wyrzucić, chociaż jest brudny i nieładny. Matkę kiedyś zdenerwował jego widok i powiedziała, że krasnoludek jest brzydki i trzeba go wywalić. Wtedy usłyszała, że gips w środku jest: czysty i biały. Taka była zdziwiona odpowiedzią, że już więcej nie wracała do tego tematu. Na zewnątrz, początki zmierzchu, zwyczajowo żegnają, ostatnie podrygi dnia. Joasia leży w łóżeczku, przykryta - jak to ona nazywa - kołderką z marzeń. Zegar znowu wisi na ścianie. Cały i zdrowy. Odmierza miarowo czas, tykając dla niej i żeby nie było mu nudno, a lustrzane wahadło, z zniekształconym odbiciem wiszącej lampy, odmierza niepowracalne chwile. Matka siedzi przy córce, chcąc jak zwykle opowiedzieć bajkę. – Mamo. Wiesz co. Dzisiaj nie chcę słuchać bajki. – Przecież zawsze chciałaś. – Dzisiaj nie chcę i już... bo chcę tobie coś powiedzieć. Coś, co jeszcze nie powiedziałam i jest mi... no wiesz... strasznie głupio. – Chętnie posłucham, co chcesz mi powiedzieć. – Tylko sobie pomyślałam, że to jest takie ważne, że musi być bardziej... no wiesz... odświętnie. Rozumiesz? – No tak. – Pod koniec miesiąca mam siódme urodziny. Chyba o tym wiesz? – Oczywiście, że wiem. – No to posłuchaj mamo. Jeżeli w moje urodziny, będzie biała chmurka w kształcie serca, nad naszym domem, zaczepiona o błękitne niebo, to wtedy tobie powiem. Jeżeli nie, to i tak powiem, ale wiesz… to już będzie mniej odświętnie. I co ty na to? Cieszysz uśmiech? – Bardzo. Nawet nie wiesz jak bardzo. Będę jej wypatrywać na niebie. A teraz śpij. Pamiętasz, że jutro mamy iść nad rzekę, oglądać w wodzie... jak ty to nazywasz? – Słoneczne migotki. *** Matka z córką idą nad rzekę. Piękna słoneczna pogoda, przykrywa kołderką z marzeń cały świat. W cieniu drzew jest chłodniej. Można odpocząć od męczącego upału. Siadają na ławce pod rozłożystą koroną dębu. Gorące promienie złotej tarczy, przemykają między gałęziami, by po chwili pływać na powierzchni płynącej rzeki. Pewnie mają ochotę na rześką kąpiel. Dziewczynka wyciąga z plecaka dwie bułki z pomidorem. Jedną wręcza mamie. Powietrze jest ciężkawe, lepkie i trochę nużące. Jedzą w milczeniu, popatrując na rzekę. Widzą to, po co tu przyszli. Hipnotyzujące migotki. *** Dziecka nie zdołano uratować, mimo, że przypadkowy człowiek, szybko wyłowił ciało. Przyjechała karetka. Dziewczynkę reanimowano jakiś czas, ale na próżno. Matka nie potrafiła powiedzieć, jak do tego doszło. Była w szoku. Na jakakolwiek rozmowę, nikt nie mógł w tej chwili liczyć. Powtarzała tylko w kółko, że przez kilka chwil, patrzyła w błękitne niebo, jakby czegoś tam wypatrywała. *** Joasia nie bardzo wie, co jest grane. Nie rozpoznaje całego koncertu. Pamięta tylko, że była z matką nad rzeką. Reszta jest spowita dziwną mgłą. Wie, że jakiś czas upłynął od tego wydarzenia, ale odczuwa to wszystko jakoś: inaczej. Ramki obrazów bez obrazów. Jakby została wymazana z tego świata, ale jeszcze niezupełnie. Zdaje sobie sprawę, że nadal jest Joasią, ale siebie nie widzi. Wie tylko, że istnieje nadal. Ma poczucie dziwnej sytuacji, lecz wcale nie męczącej. W oddali dostrzega coś w rodzaju: przyjaznego światła. Do umysłu docierają słowa, które słowami nie są. O czymś łagodnie przypominają, przed wędrówką do miejsca, z którego już nigdy nie powróci. Wie teraz więcej, dużo więcej, chociaż wielu spraw jeszcze nie rozumie. No i upływ czasu, dziwny. Jakby miał więcej możliwości. Nagle przypomina sobie o słowach, które obiecała, a które nie zdążyła powiedzieć. Ma nadzieję, że jeszcze zdąży. Szybuje na promieniu światłą, najszybciej jak potrafi. Już z daleka widzi białą chmurkę, w kształcie serca, wiszącą nad domem. Ma nawet wrażenie, że nią jest. I tu i tam równocześnie. Twarz rozpromienia uśmiech, bo wie, że przybędzie na czas. Matka na pewno o niej myśli. Tęskni za nią. Za tymi właśnie słowami. Widzi z góry krasnala. Z tej perspektywy, jest prawie cały biały. Stara brzydka farba z niego odpadła. Wlatuje do mieszkania. Do dziecinnego pokoju. Przenika przez niewielkie drzwi zegara. Przytula ją czasem. Joasia wie na pewno, że matka tutaj przyjdzie. Odczuwa za sobą ruch wahadła i miarowe tykanie. Dla niej za chwile czas przestanie istnieć. Tutaj jeszcze będzie płynąć. Niczym rzeka z migotkami. Jest tak jak pomyślała. Matka wchodzi do pokoju. Ma łzy w oczach. Trzyma w rękach tort urodzinowy. Widnieje na nim siedem zapalonych świeczek i napis: Joasia 7 lat. Kładzie tort na stoliku przy łóżku i siada obok. Patrzy w milczeniu na samotną kołderkę z marzeń. Dziewczynkę bardzo cieszy, lecz jednocześnie przygnębia obraz, który ma przed sobą. Z jednej strony myśli po prostu jak dziecko, a z drugiej, na pewne sprawy, patrzy teraz zupełnie inaczej. Wspomnienia płyną w umyśle niczym strumień szczęśliwych chwil. Lecz z drugiej strony wie, że owe przeminęły bezpowrotnie, bo tak na prawdę, przynależy już do innego świata, pełnego nieznanej tajemnicy. Lecz o dziwo, nie kryje w sobie zbytniego lęku. Raczej bardziej to, co odczuwała w domu. Oprócz tykania nic nie słychać. Matka milczy. Bo niby z kim ma rozmawiać? Nawet opowiedzieć bajki nie ma komu. Joasi spieszno z wypowiedzeniem słów, bo nie wie, ile ma jeszcze czasu na tym świecie. Czuje, że za chwilę zniknie stąd na dobre. – Mamo! Widziałaś białą chmurkę? Na pewno tak. Zdążyła w sam raz na moje urodziny. Ale fajnie. Ładny tort dla mnie kupiłaś. Chcę tobie powiedzieć, jak bardzo cię kocham. Nawet nie wiesz jak bardzo. To są te słowa, których nie zdążyłam wypowiedzieć. Chociaż wiem, że na pewno o tym wiedziałaś. Przepraszam za tego kotka. Przecież nie mogłam chcieć, żeby utonął. Chyba mnie rozumiesz? Przecież powiedziałaś, że należy pomagać ludziom i zwierzątkom. Ja go naprawdę widziałam. Patrzy na matkę, ale nie widzi żadnej reakcji. Czyżby jej nie słyszała? Przecież do niej głośno mówi. Nie wylatuje z zegara, bo wierzy, że tu jest najwłaściwsze miejsce. – Mamo! Przecież mówię do ciebie! Dlaczego mnie nie słyszysz? Powtórzę jeszcze raz to samo, głośno i wyraźnie, bo jestem nawet nieco wnerwiona. Może chociaż spojrzysz w moim kierunku. Na pewno odczuwasz moją obecność. Za chwilę stąd zniknę, żeby być w innym miejscu, przed którym nie odczuwam lęku. Wierzę, że będę tam kochana, jak ty mnie kochałaś. Ty też kiedyś znikniesz. Wtedy znowu będziemy razem, ale nie wiem tego na pewno. Jeszcze nie. Tak bardzo cię kocham. Spójrz na mnie. Dopóki jeszcze możesz. Dopóki tu jestem z tobą. Proszę. Bo wiesz mamo, mimo, że siedzę w zegarze, to już niewiele czasu mi zostało. *** Matka spogląda zamyślona w stronę zegara. Właśnie wybija godzinę: siódmą. Czuje lekki podmuch wiatru. Po chwil w zupełnej ciszy, gaśnie na torcie siedem świeczek.
-
ech... motorniczy nie ten w kółko źle trakcja przeciwko mnie ech... smutna jazda na pętli tramwajowej zawisnął tramwaj
-
Nieco inna wersja dawnego tekstu powiedz czy w oddali widzisz świt w rozkołysanych krwią przedsionkach serca a jeśli bajkę na dobranoc w okładkach z mgły związanych wstążką tajemnicy wiatru gdzie nie milkną cienie urodzinowych świeczek tylko jakoś policzyć trudniej idzie na burze morda ciemnego cumulusa błyskawicznie pożera kawałek tortu dziecko co tu robisz samo na łące czemu masz zakrwawione dłonie jednak siadasz na prześwitujących skrzydłach delikatności białego motyla szumiących wahadłach dobrych i złych chwil nie wzlatuje chodzi tylko w okruszkach z brzasku gdzie między kartkami szybuje czytanie w napowietrznych łódkach wyrzeźbionych z tysiąca słów tam w świecie przezroczystości przemówiły ryby lecz pająk bezwilgoci owada
-
Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Tak też to można ująć. W rzecz samej:)↔Pozdrawiam:)
-
wchodzi na wieżę wierzy że pofrunie czuje że rosną mu skrzydła wie na pewno owszem rosną do wewnątrz
-
Villanella↔Piosenki Lśnienia
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
namaluj proszę piosenki lśnienia barwą muzyki szkicuj wytrwale choć dźwięk złudzeniem nuty pozmieniał kluczem drzwi rytmu otwieraj nieraz mimo że tony nie zawsze całe spróbuj malować to co wyśpiewasz skowronek w błękit głos twój zabiera by razem stamtąd były słyszane chociaż melodię wiatr zły pozmieniał na pięciolinii koncert masz teraz spełni marzenia a może wcale malować jednak piosenki trzeba mimo że aranż często powielasz gdzie ślady tańca jakieś niecałe a nutom każesz znowu umierać oby nadzieja dziś nie zasnęła w ciszy bez śpiewu tam brzmienia wcale maluj nie zwlekaj piosenki lśnienia bo czas melodię skraca zabiera -
–– Przyznam Barmanko, że i jadło smakowite upichcić potrafisz. Jam Dodup, z zacnego rodu Dodupów i w sprawach kiszek żołądkowych orientacje posiadam, od dziada prababki, świeć panie nad ich pokrętną duszą. Rzeknę przeto, że dobre mięsko uszykowałaś. A i piwo me lico pianką spienia. Rad jestem wielce, lecz wyznać muszę, że raz po raz pieczyste, gorzkie jak diabli było. Z której to dostawy, że zapytam? –– Ze słusznej. A co? Coś waści nie pasi? –– Ze słusznej powiadasz. A dlaczegóż to jajecznicy różowej nie dostałem? Nawet ździebełka. To mój ulubiony specjał. Wiesz przecież, że z kostnej miseczki, wilgotne pyszności wyjadać lubię wielce. Rzekłem ci nieraz. A zatem po próżnicy gadałem? –– Gadałeś, srałeś… jedz co jesz i nie stękaj. Jam tylko z tego co było, posiłek dla wszystkich przygotowała. –– Ano. Skoro tak prawisz. A wiesz co… może dostawcy wyjedli? –– Ha ha ha. Akurat. Gdyby wyjedli, to by mądrzejsi byli. –– Zależy co by wyjedli, tak sobie myślę. –– Myślisz? A to nowina. Sądzę, że to nie oni. Jeden wrzasnął, że mu falującymi cyckami, gałki oczne seksualizuje. –– Seksu… co? U nas tak za dnia nie powiadają, dobrą manierą sponiewierani. Pokaż który. Podejdę i w mordę przywalę. –– Nie musisz. Już odcięłam. –– Właśnie zauważyć mi przyszło. Mokro tu jakoś i harmider biologiczny. Pozwól, że pójdę precz niebawem. –– A idź sobie waść, skoroś taki wrażliwy. Przynajmniej obiad w spokojności przyrządzę. Czcigodny Okazały z Włochatym Mieczem przybędzie. –– Naprawdę? To tym bardziej oddalę członki swoje.
-
Trochę inna wersja dawnego tekstu. wyszedłem dziś z głupoty w geniusz zboża łany i tak się z ziarnem błąkam lecz nadal nic wiem czy z kłosów myśli mąka co niebawem chlebem a może pozostaną tylko w ziemi rany nocka ciemna księżycem maluje już drogę skały krwią poplamione czarne jadowicie ślady widzę ktoś kiedyś chciał tu zmienić życie idę dalej wciąż szukam jemu nie pomogę cisza wokół przystaję tylko strumyk śpiewa z dali gwiazda promieniem szeptanym wskazuje na drzewie wiatrem pchane coś wisi powiewa ziarna trzymam wciąż w rękach mądrości mi mało luna obraz rozjaśnia wtem widzę poznaję nad kłosami złotymi wisi moje ciało
-
wskoczył do zimnej wody tylko czas zmarnował głupotę wszak popełnił chciał się ugotować
-
Złapiesz mnie Mamo, przytulisz, pocałujesz...
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wiesław J.K.↔Dzięki:)↔Taki trochę miałem zamiar, żeby tak:)↔Pozdrawiam:)